174914.fb2
Od zimnego powietrza Warrena Emersona bolały już płuca. Dziś rano na termometrze za oknem było dwanaście stopni mrozu, ubrał się więc ciepło. Pod kurtkę włożył dwie koszule i sweter, na głowę naciągnął czapkę, na ręce rękawiczki, a wokół szyi okręcił szalik. Nie mógł jednak ogrzać wciąganego do płuc powietrza. Drapało go w gardle, w płucach czuł ból. Jego oddech brzmiał, jakby lokomotywa pędziła po torach. Ziuuuuu – kaszel, ziuuuu – kaszel. Przecież to jeszcze nie zima, pomyślał, a już cały świat zamarzł. Nagie gałęzie krystalicznie błyszczały od szronu. Musiał iść powoli, bo droga była śliska. Ostrożnie stąpał po lodzie tam, gdzie przejeżdżające ciężarówki zostawiły po sobie nieco piasku spod kół. Trudno mu było utrzymać się na nogach, a gdy w końcu dotarł do pierwszych zabudowań miasteczka, nogi drżały pod nim z wysiłku.
Słysząc dzwonek otwieranych drzwi, kasjerka w sklepie „Cobb i Morong, Towary Mieszane” uniosła głowę. Warren uśmiechnął się do niej, jak co tydzień, nie tracąc nadziei, że kobieta kiedyś odwzajemni powitanie. Zobaczył, jak kąciki jej warg unoszą się automatycznie, ale nagle zdaje sobie sprawę, kim jest przybysz, i jej uśmiech zamarza w pół drogi. Odwróciła wzrok.
Milczący i upokorzony Warren sięgnął po wózek na zakupy.
Zgodnie ze zwykłą rutyną ruszył wzdłuż półek po trzeszczących deskach podłogi. Przystanął przed konserwowymi warzywami, wpatrując się w półki zastawione puszkami kukurydzy, zielonej fasolki i buraczków. Ich barwne etykiety przywodziły na myśl letnią świeżość. Etykietki kłamią, pomyślał. Nie ma porównania między puszką pełną pomarańczowego koloru kostek a słodką, świeżo wyciągniętą z ziemi marchewką. Stal przed półką, nie sięgając po żadne towary, myśląc zamiast tego o letnich warzywach, które uprawiał i których mu teraz tak bardzo brakowało. Liczył miesiące do wiosny, dodał parę na wyrośnięcie nowych upraw. Wydawało mu się, że całe życie spędził na czekaniu, aż minie zima, albo na przygotowywaniu się do nadchodzącej. Pomyślał: Dosyć. Przeżyłem już zbyt wiele zim. Nie mogę znieść myśli o kolejnej.
Zostawił wózek w miejscu, przeszedł obok tradycyjnie nieuśmiechniętej kasjerki i wyszedł ze sklepu.
Zatrzymał się na chodniku przed wejściem i spojrzał na drugą stronę drogi, na świeżo zamarznięte jezioro. Jego powierzchnia błyszczała niby wypolerowane lustro, wysrebrzone, niezmatowione nawet odrobiną śniegu. Lód do ślizgania się, pomyślał, wspominając zimy z czasów swego dzieciństwa, pęd po lodzie na łyżwach, cudowne skrzypienie ostrzy.
Przeżyłem dość zim. Nie chcę więcej.
Wciągnął powietrze i gdzieś głęboko w płucach poczuł ukłucie lodowatego powietrza. Ostre. Karzące.
Kot znów siedział w witrynie sklepu „Za Jedną Cenę” przy ulicy Elm. Mył się właśnie, a jego futerko było błyszczące i czarne jak smoła. Na widok Claire przerwał na chwilę ablucje i spojrzał na nią z pogardą.
Zerknęła na niebo. Było czyste i niebieskie – po takim nieskazitelnym błękicie nadchodzi paskudnie zimna noc. Od śmierci Scotty’ego Braxtona przed czterema dniami zima zapanowała okrutnie i zdecydowanie. Całe jezioro pokrywała już równomierna tafla lodu, a zamieszczone tego ranka w gazecie nekrologi wszystkie kończyły się tym samym zdaniem: „Pogrzeb odbędzie się na wiosnę”. Gdy ziemia rozmarznie. Gdy wróci wiosna.
Czy wiosną jeszcze tu będę?
Skręciła w zaułek Tannery. Tablica nad drzwiami chwiała się na wietrze jak szyld tawerny:
POSTERUNEK POLICJI MIASTA TRANQUILITY Podeszła wprost do biurka Lincolna i położyła przed nim najnowsze wydanie „Weekly Informer”.
Zerknął na nią znad okularów.
– Jakieś problemy, Claire?
– Właśnie idę z „Monaghan’s Diner”, gdzie wszyscy mówili wyłącznie o tym. Najnowszy śmieć pióra Damaris Horne.
Zerknął na tytuł: MIASTECZKO W SZPONACH ZŁA.
– To tylko bostoński magazyn – powiedział. – Nikt tego nie traktuje poważnie.
– Czytałeś to?
– Nie.
– Wszyscy u Monaghana czytali. I są tak wystraszeni, że mówią o trzymaniu pod ręką nabitej broni, na wypadek gdyby jakiś opętany przez diabła nastolatek chciał im ukraść samochód czy coś takiego.
Lincoln jęknął i zdjął okulary.
– Cholera. Jeszcze tego mi brakowało.
– Wczoraj zaszyłam rany trzem pacjentom. Jednym z nich był dziewięciolatek, który rozwalił szybę pięścią. Mamy dość kłopotów z dzieciakami. Teraz i dorosłym zaczyna odbijać. – Oparła się o jego biurko obiema dłońmi. – Lincoln, nie możesz czekać do zebrania, by pogadać z tymi ludźmi. Musisz teraz zapobiec histerii. Te Dinozaury ogłosiły sezon polowań na dzieci.
– Nawet kretyni mają prawo do wolności słowa.
– Więc przynajmniej zamknij twarze własnym ludziom! Którego to z twoich policjantów Damaris cytuje? – Popukała palcem w stronicę. – Sam przeczytaj.
Spojrzał na wskazywany przez nią fragment.
Co się kryje za epidemią agresji w tym miasteczku?
Wiele osób sądzi, że zna odpowiedź, ale ich wyjaśnienia są tak niepokojące dla miejscowych władz, że mało kto zgadza się rozmawiać oficjalnie. Jeden z miejscowych policjantów (który pragnie zachować anonimowość) prywatnie potwierdził ponure domysły miejscowych mieszkańców: to sataniści opanowali Tranquility.
– Wiemy bardzo dobrze, że wśród nas mieszkają czarownice – powiedział. – Jasne, nie nazywają tak siebie i mówią, że tylko wielbią duchy ziemi i takie tam. Ale czarnoksięstwo od wieków było związane z kultem diabła, trudno więc nie zadawać sobie pytania, co ci tak zwani czciciele ziemi naprawdę robią nocą w lasach.
Poproszony o bliższe wyjaśnienia, powiedział:
– Mieliśmy sporo skarg od ludzi, którzy słyszeli w lesie odgłosy bębnów. Niektórzy widzieli światła migające na Beech Hill, gdzie przecież nikt nie mieszka.
Odgłosy bębnów i dziwne światła w lesie to nie jedyne alarmujące znaki, że coś jest nie w porządku w tym odciętym od świata miasteczku. Opowieści o satanistycznych rytuałach od dawna stanowią trzon lokalnego folkloru. Pewna kobieta wspomina, że już w dzieciństwie słyszała szeptane opowieści o tajemnych obrzędach i niemowlętach znikających wkrótce po urodzeniu. Inni cytują przerażające dziecięce relacje o uroczystościach, podczas których małe zwierzęta, a nawet dzieci, ofiarowywano w imię Szatana…
– Który to z twoich ludzi rozmawiał z tą reporterką? – powtórzyła Claire.
Z pociemniałą z gniewu twarzą Lincoln skoczył na równe nogi.
– Floyd! Floyd! – krzyknął od drzwi. – Kto z was, do cholery, gadał z tą Damaris Horne?
– Hmmm… ty, Lincoln. W zeszłym tygodniu. – Głos Floyda nie brzmiał zbyt pewnie.
– Jeszcze ktoś musiał z nią rozmawiać. Kto to był?
– Nie ja. – Floyd przerwał i po chwili dodał cicho: – Ta baba mnie naprawdę przeraża. Robi wrażenie, jakby chciała pożreć człowieka żywcem.
Lincoln wrócił do biurka i usiadł, wciąż wyraźnie zły.
– Mamy tu sześciu ludzi – powiedział. – Postaram się znaleźć winnego. Ale anonimowe przecieki są niemal nie do wykrycia.
– Czy mogła wymyślić sobie tę wypowiedź?
– Znając Damaris, tak.
– A jak dobrze ją znasz?
– Lepiej niżbym chciał.
– Cóż to znaczy?
– No, nie mam zamiaru uciec z nią do Rio – uciął. – To cholernie uparta baba i najwyraźniej zawsze dostaje to, co chce.
– Łącznie z miejscową policją.
Zobaczyła, że w oczach znów błysnął mu gniew. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Nagle poczuła niespodziewaną iskrę zainteresowania. Zdumiało ją, że stało się to akurat w tym momencie. Tego ranka nie wyglądał najlepiej. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, jakby sfrustrowany przeczesywał je wielokrotnie palcami, ubranie też miał bardziej pomięte niż zazwyczaj, a oczy zaczerwienione z niewyspania. Z jego twarzy można było wyczytać cały stres, wynikający z pracy i życia osobistego.
W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon. W drzwiach gabinetu Lincolna pojawił się Floyd.
– Właśnie dzwoniła kasjerka ze sklepu „Cobb i Morong”. Pani doktor, mogłaby pani tam pojechać?
– Po co? – zapytała. – Co się stało?
– Och, to tylko ten stary Warren Emerson. Znowu ma atak.
Na chodniku zgromadził się mały tłumek. W środku leżał stary człowiek w znoszonym ubraniu. Nogi kopały w ataku epilepsji. Z rany na głowie płynęła krew, a na chodniku zaczęła już zamarzać jej spora, czerwona kałuża. Nikt z obecnych nie starał się pomóc choremu; wszyscy odsunęli się, jakby bojąc się go dotknąć, a nawet doń zbliżyć.
Claire przyklękła przy chorym mężczyźnie. Chciała zapobiec dalszym obrażeniom i przypadkowemu wciągnięciu wydzieliny do płuc. Przekręciła go na bok, rozluźniła mu szalik i wsunęła pod policzek, by ochronić chorego przed zetknięciem z lodowatym chodnikiem. Skórę miał zaczerwienioną od zimna, ale nie siną; puls przyśpieszony, lecz silny.
– Kiedy zaczął się atak? – zawołała.
Nikt jej nie odpowiedział. Uniosła głowę i zobaczyła, że gapie cofnęli się jeszcze dalej, a wpatrywali się nie w nią, tylko w mężczyznę. Słychać było jedynie wiatr wiejący od jeziora, szarpiący płaszcze i szaliki.
– Kiedy? – powtórzyła z nutą zniecierpliwienia.
– Jakieś pięć, może dziesięć minut – usłyszała w końcu.
– Czy wezwano karetkę?
Wszyscy pokręcili głowami, wzruszyli ramionami.
– To tylko stary Warren – powiedziała kobieta, w której Claire rozpoznała kasjerkę ze sklepu. – Nigdy dotąd nie potrzebował karetki.
– Ale teraz potrzebuje! – ucięła Claire gniewnie. – Proszę zadzwonić po pogotowie!
– Atak już mija – oznajmiła kasjerka. – Za chwilę mu przejdzie.
Nogi mężczyzny podrygiwały teraz tylko sporadycznie – jego mózg wystrzeliwał ostatnie iskry swojej burzy elektrycznej. W końcu uspokoił się. Claire znów sprawdziła Warrenowi puls – wciąż był mocny i równomierny.
– Widzi pani, już wszystko w porządku – powiedziała kasjerka. – Zawsze się to tak kończy.
– Potrzebuje szwów. I zbadania przez neurologa – oświadczyła Claire. – Kto jest jego lekarzem?
– Dawniej leczył go doktor Pomeroy.
– Chyba teraz też ktoś mu przepisuje lekarstwa na epilepsję. Jaka jest jego historia choroby? Ktoś wie?
– Czemu pani nie spyta samego Warrena? Już się budzi. Opuściła wzrok i zobaczyła, że Warren Emerson powoli unosi powieki. Choć otaczali go ludzie, patrzył wprost w niebo, jakby je widział po raz pierwszy w życiu.
– Panie Emerson – powiedziała Claire. – Może pan na mnie popatrzeć?
Przez chwilę nie zareagował. Wydawało się, że przebywa jeszcze gdzie indziej – śledził wzrokiem płynącą po niebie chmurkę.
– Warren?
W końcu przeniósł na nią wzrok, marszcząc brwi, jakby usiłował zrozumieć, czego chce od niego ta nieznajoma kobieta.
– Znów to miałem – mruknął. – Tak?
– Jestem doktor Elliot. Zaraz będzie tu karetka pogotowia i zabierzemy pana do szpitala.
– Chcę iść do domu…
– Rozciął pan sobie głowę i trzeba założyć szwy.
– Ale mój kot… mój kot jest w domu.
– Pańskiemu kotu nic się nie stanie. Kto jest pana lekarzem?
Wydawało się, że Warren walczy z pamięcią.
– Doktor Pomeroy.
– Doktor Pomeroy nie żyje. Kto jest pana lekarzem obecnie?
Pokręcił głową i zamknął oczy.
– To nieważne. To już nieważne.
Claire usłyszała syrenę nadjeżdżającej karetki. Ambulans zaparkował przy krawężniku. Wysiadło z niego dwóch sanitariuszy.
– Och, to tylko Warren Emerson – powiedział jeden z nich, jakby codziennie miał do czynienia z tym pacjentem. – Znowu miał atak?
– I dość głęboko rozciął sobie głowę.
– No dobra, Warren, kolego, chyba zrobimy sobie przejażdżkę – oznajmił sanitariusz.
Gdy ambulans odjechał, gniew Claire w końcu znalazł ujście. Spojrzała na zamarzniętą plamę krwi.
– Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała. – Czy nikt nie próbował mu pomóc? Czy nikogo nic nie obchodzi?
– Boją się – wyznała kasjerka.
Claire zwróciła się do kobiety:
– Przynajmniej mogliście ochronić jego głowę. Ataku nie ma się co bać.
– Nie boimy się ataku. Tylko jego.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Boicie się starego mężczyzny? A czymże on wam może zagrażać?
Na to pytanie odpowiedzią było milczenie. Claire rozejrzała się po twarzach innych gapiów, ale nikt nie podniósł wzroku. Nikt się nie odezwał.
Zanim Claire dotarła do szpitala, lekarz w izbie przyjęć założył już szwy na głowie Warrena Emersona. Teraz zapisywał wszystko na kartce.
– Potrzebował ośmiu szwów – poinformował ją McNally. – Poza tym ma drobne odmrożenia nosa i uszu. Chyba przez dobrą chwilę leżał na mrozie.
– Przynajmniej dwadzieścia minut – powiedziała Claire. – Czy sądzisz, że trzeba go przyjąć na oddział?
– No cóż, ataki są chroniczne i wydaje się, że nie ma wskazań neurologicznych. Jednak uderzył się w głowę. Nie potrafię osądzić, czy stracił przytomność na skutek ataku, czy urazu w głowę.
– Czy on ma lekarza pierwszego kontaktu?
W tej chwili nie. Według naszej dokumentacji ostatni raz był hospitalizowany w 1989 roku, gdy przyjął go doktor Pomeroy. – McNally podpisał kartę pogotowia i spojrzał na Claire. – Chcesz go wziąć?
– Właśnie miałam zamiar to zaproponować – odrzekła. McNally wręczył jej dokumentację Emersona.
– Wesołej lektury – powiedział.
Plik zawierał kartę z hospitalizacji w 1989 roku oraz notatki z licznych wizyt pogotowia w ciągu wielu lat. Najpierw zajrzała do szpitalnej karty choroby z 1989 roku. Rozpoznała pajęcze pismo doktora Pomeroya. Był to suchy wpis, podający jedynie najważniejsze fakty.
Historia choroby: biały mężczyzna, lat 57, przypadkiem uderzył się w stopę siekierą, rąbiąc drzewo pięć dni temu. Rana opuchnięta, bolesna, pacjent nie może stanąć na nodze.
Objawy: Temperatura 37,2. W lewej stopie pięciocentymetrowe przecięcie, brzegi zamknięte. Skóra wokół ciepła, zaczerwieniona, bolesna. Pachwinowe węzły chłonne z lewej strony powiększone.
Rozpoznanie: Zapalenie tkanki łącznej.
Leczenie: Antybiotyk dożylnie.
Nie było żadnej dawniejszej historii chorób, żadnego wywiadu społecznego, nic, co by wskazywało, że ta zainfekowana stopa należy do żywego, oddychającego człowieka.
Przejrzała notatki z pogotowia. Było dwadzieścia pięć notatek z dwudziestu pięciu wizyt na przestrzeni trzydziestu lat. Wszystkie z tego samego powodu: chroniczna epilepsja z atakami… Atak, rana głowy… Atak, przecięty policzek… Atak, atak, atak. Za każdym razem doktor Pomeroy po prostu leczył objawy, bez żadnych głębszych badań. Nie znalazła ani jednego zapisu, świadczącego o dokładniejszej analizie diagnostycznej.
Być może Pomeroya pacjenci kochali, ale w tym wypadku postąpił zdecydowanie niedbale.
Weszła do gabinetu.
Warren Emerson leżał na wznak na kozetce. W otoczeniu lśniącego wyposażenia jego ubranie wydawało się jeszcze bardziej zniszczone, jeszcze bardziej sfatygowane. Ogolono mu znaczną część głowy, a rana ze świeżo założonymi szwami była przykryta gazą. Usłyszał, jak Claire wchodzi do pokoju, i powoli odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. Wydawało się, że ją poznaje – na ustach pojawił mu się słaby uśmiech.
– Panie Emerson – powiedziała – jestem doktor Elliot.
– Pani tam była.
– Tak, kiedy miał pan atak.
– Chciałem pani podziękować.
– Za co?
– Nie lubię budzić się sam. Nie lubię, kiedy… – Zamilkł i utkwił wzrok w suficie. – Czy mogę już iść do domu?
– O tym właśnie musimy porozmawiać. Od śmierci doktora Pomeroya nikt się panem nie zajmował. Czy chciałby pan, żebym została pańskim lekarzem?
– Nie potrzebuję lekarza. Nikt już nie może dla mnie nic zrobić.
Uśmiechając się, ścisnęła go za ramię. Wydawało się, że pod tymi wszystkimi warstwami ubrania kryje się mumia.
– Myślę, że mogę panu pomóc. Przede wszystkim musimy opanować ataki. Jak często pan je ma?
– Nie wiem. Czasami budzę się na ziemi, więc pewnie wtedy się to zdarza.
– Nie ma nikogo innego w domu? Mieszka pan sam?
– Tak, proszę pani. – Uśmiechnął się smutno. – To znaczy tylko z kotem, Moną.
– Jak często, pana zdaniem, ma pan ataki? Zawahał się.
– Kilka razy w miesiącu.
– A jakie lekarstwa pan bierze?
– Od lat już nic nie biorę. Te wszystkie pigułki wcale mi nie pomagały.
Westchnęła ze zniecierpliwieniem.
– Ależ nie może pan po prostu przestać zażywać lekarstw!
– Nie potrzebuję ich już. Jestem gotów umrzeć. – Powiedział to spokojnie, bez lęku, bez jakiegokolwiek litowania się nad sobą. Było to jedynie stwierdzenie faktu. Wkrótce umrę i nic na to nie można poradzić.
Słyszała już, jak inni pacjenci tak mówili. Przyjmowano ich do szpitala w stanie dalekim od terminalnego, a jednak twierdzili ze spokojną pewnością: „Tym razem nie wrócę już do domu”. Zawsze próbowała ich uspokajać, ale sama też czuła ostrzegawczy chłód śmierci. Pacjenci wydają się zawsze wiedzieć. Gdy mówią, że umrą, naprawdę umierają. Patrząc w spokojne oczy Warrena Emersona, poczuła ten sam chłód. Otrząsnęła się i kontynuowała badanie.
– Muszę obejrzeć dno oka – powiedziała, sięgając po oftalmoskop.
Westchnął z rezygnacją i pozwolił jej zbadać siatkówkę.
– Czy kiedykolwiek zwracał się pan do neurologa z tymi atakami? Do specjalisty od mózgu?
– Kiedyś, dawno. Gdy miałem siedemnaście lat. Wyprostowała się zaskoczona i wyłączyła oftalmoskop.
– To prawie pięćdziesiąt lat temu.
– Powiedział, że mam padaczkę. Że zostanie mi to na całe życie.
– Czy od tego czasu nigdy pan nie był u neurologa?
– Nie, pani doktor. Gdy wróciłem do Tranquility, zajmował się mną doktor Pomeroy.
Kontynuowała badanie, nie znajdując jednak żadnych neurologicznych odstępstw od normy. Serce i płuca też były w porządku, brzuch miękki.
– Czy doktor Pomeroy robił panu tomografię mózgu?
– Parę lat temu skierował mnie na prześwietlenie. Upadłem wtedy i uderzyłem się w głowę. Myślał, że może pękła mi czaszka, ale nie. Chyba mam za twarde kości.
– Czy był pan w jakimś innym szpitalu?
– Nie, pani doktor. Większą część życia spędziłem w Tranquility. Nigdy nigdzie nie wyjeżdżałem. – W jego głosie słychać było żal. – A teraz już jest za późno.
– Na co za późno?
– Bóg nie daje nam drugiej szansy.
Nie znalazła nic, co odbiegałoby od normy. A jednak z niepokojem myślała o wypisaniu go do domu, gdzie nie było nikogo.
Poza tym niepokoiło ją to, co powiedział: „Jestem gotów umrzeć”.
– Panie Emerson – powiedziała – chciałabym zatrzymać pana na jedną dobę w szpitalu i zrobić parę badań. Po prostu żeby się upewnić, że nie ma nic nowego, co mogłoby wywoływać te ataki.
– Mam je prawie przez całe życie.
– Ale od wielu lat nikt pana nie badał. Chciałabym znów zacząć panu dawać lekarstwa i zrobić parę zdjęć pana mózgu. Jeśli wszystko jest w porządku, jutro pana puszczę do domu.
– Mona nie lubi być głodna.
– Kotu nic nie będzie. Teraz musi pan myśleć o sobie. O własnym zdrowiu.
– Nie karmiłem jej od wczoraj. Będzie miauczeć…
– Dopilnuję, żeby pana kot został nakarmiony, jeśli dzięki temu pan tu zostanie. I jak?
Przez chwilę przyglądał jej się uważnie, usiłując podjąć decyzję, czy może powierzyć swego najlepszego – być może jedynego – przyjaciela kobiecie, której prawie nie zna.
– Tuńczyk – powiedział. – Dzisiaj spodziewa się tuńczyka. Claire kiwnęła głową.
– Zatem tuńczyk.
Po powrocie do dyżurki pielęgniarek zadzwoniła przede wszystkim do pracowni radiologicznej.
– Przyjęłam pacjenta nazwiskiem Warren Emerson i chcę zlecić tomografię jego głowy.
– Rozpoznanie?
– Ataki. Wykluczenie guza mózgu.
Wypisywała właśnie na karcie historię choroby i objawy Warrena, gdy do izby przyjęć wkroczył Adam DelRay.
– Właśnie widziałem, jak wywożono z windy Warrena Emersona – powiedział do jednej z pielęgniarek. – Kto go, na Boga, przyjął?
Claire uniosła głowę, czując, że nie lubi go coraz bardziej.
– Ja – oświadczyła chłodno. – Miał dziś atak. Parsknął z wyższością.
– Emerson od lat ma ataki. Jest dożywotnim epileptykiem.
– Zawsze mógł sobie wyhodować guza mózgu.
– Hej, masz ochotę go brać, to bierz i załóż sobie aureolę. Pomeroy od lat na niego narzekał.
– Dlaczego?
– Nigdy nie brał lekarstw. Dlatego ma ciągle ataki. Poza tym jest na Medicaid, więc wszystkiego najlepszego, poczekasz na swoje pieniądze. No cóż, pewnie bywają gorsze sposoby wydawania naszych podatków niż zaserwowanie staremu Emersonowi śniadania w łóżku. – Roześmiał się i wyszedł.
Podpisała się tak zamaszyście, że czubek pióra niemal przebił papier. Wszystkie zlecone testy plus doba w szpitalu składały się na dość kosztowny pomysł z jej strony. Może Emersona zawodziła pamięć; może doktor Pomeroy wykonywał niedawno badania potwierdzające diagnozę, choć raczej w to wątpiła. Z tego, co widziała w prowadzonych przez niego kartach pacjentów, Pomeroy był dość beztroskim klinicystą, bardziej skłonnym do przepisywania różnych nowych specyfików niż do wnikliwego poszukiwania przyczyn choroby.
Opuściła szpital i wróciła do Tranquility. Gdy dojeżdżała do gabinetu, miała w głowie już tylko jedno: sprawdzenie kart ambulatoryjnych Emersona i udowodnienie sobie, że decyzja o zostawieniu go w szpitalu była uzasadniona.
Gdy Claire weszła, Vera rozmawiała przez telefon.
– Dzwoni niejaki Max Tutwiler – powiedziała, machając słuchawką.
– Odbiorę u siebie w gabinecie. Czy możesz mi wyjąć teczkę Warrena Emersona?
– Warrena Emersona?
– Tak, właśnie przyjęłam go do szpitala.
– Po co?!
Claire zatrzymała się w drzwiach swego gabinetu i spojrzała nieprzychylnie na Verę.
– Dlaczego wszyscy w tym mieście kwestionują moje decyzje?
– No, po prostu się zdziwiłam – powiedziała Vera.
Claire zamknęła drzwi i opadła na krzesło przy biurku.
Teraz będzie musiała przeprosić Verę. Dodać to do wciąż rosnącej listy „mea culpa”. Nie miała nastroju, żeby z kimkolwiek rozmawiać, więc niechętnie ujęła słuchawkę.
– Halo, Max?
– Dzwonię nie w porę?
– Lepiej nie pytaj.
– Och. Zatem będę się streszczał. Myślałem, że będziesz chciała wiedzieć: potwierdziła się tożsamość tego niebieskiego grzybka. Wysłałem to jednemu mykologowi, który potwierdził, że to Clitocybe odora, lejkówka wonna.
– Jak bardzo jest toksyczny?
– Nie bardzo. Niewielka ilość muskaryny spowoduje najwyżej pewne dolegliwości żołądkowe.
– Więc to ślepa uliczka – westchnęła.
– Na to wygląda.
– A co z tymi próbkami wody z jeziora? Masz już rezultaty?
– Tak, mam tu pewne wstępne dane. Poczekaj, wezmę wydruk…
Vera zapukała do drzwi i weszła z teczką Warrena Emersona. Nie mówiąc ani słowa, rzuciła ją na biurko i wyszła. Czekając, aż Max wróci do telefonu, Claire otworzyła teczkę i spojrzała na pierwszą kartę. Wynikało z niej, że pani Agnes Emerson urodziła siłami natury zdrowego chłopca. Lekarz odbierający poród nazywał się Higgins. Kilka następnych stron zajmowały kontrole w okresie niemowlęcym i rutynowe wizyty w wieku dziecięcym.
Przewróciła kartkę i zmarszczyła brwi: na nowej stronie widniała data: 1956 rok. Od poprzedniego wpisu upłynęło dziesięć lat. Po raz pierwszy na karcie pojawił się podpis doktora Pomeroya. Zaczęła czytać, ale przerwał jej głos Maksa w słuchawce.
– Hodowla kultur bakterii jeszcze trwa – powiedział. – Z tego, co widzę, poziomy dioksyny, ołowiu i rtęci mieszczą się w bezpiecznych granicach…
Uwagę Claire przykuło nagle coś, co zobaczyła na karcie. W ostatnim paragrafie doktor Pomeroy napisał: Od aresztowania w 1946 roku nie popełnił żadnych aktów agresji.
– Powinienem wiedzieć więcej w przyszłym tygodniu – mówił Max. – Ale jak na razie, woda jest dobrej jakości. Żadnych śladów chemicznych zanieczyszczeń.
– Muszę iść – przerwała mu. – Zadzwonię do ciebie później.
Odłożyła słuchawkę i od początku do końca uważnie przeczytała wpis Pomeroya. Dokonano go w roku, w którym Warren Emerson ukończył dwadzieścia pięć lat.
Wtedy to wypuszczono go ze Stanowego Szpitala Psychiatrycznego w Auguście.
Tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty. W którym miesiącu Warren Emerson dopuścił się aktu agresji?
Claire stała w suterenie, mieszczącej archiwa „Tranquility Gazette”, patrząc na zajmującą całą ścianę drewnianą szafę.
Na każdej szufladzie wypisano rok. Otworzyła szufladę oznaczoną „czerwiec-grudzień 1946”.
W środku leżało sześć numerów „Gazette”. W 1946 roku wychodziła raz na miesiąc. Kartki były kruche i zżółkłe, na reklamach widniały kobiety o talii osy w krynolinowych spódniczkach i eleganckich kapelusikach. Ostrożnie przekartkowała numer lipcowy, czytając tytuły: REKORDOWE UPAŁY WYNAGRADZAJĄ MOKRĄ WIOSNĘ… NAJWIĘKSZY NAPŁYW LETNICH GOŚCI… UWAGA NA KOMARY… CHŁOPCY ZŁAPANI Z NIELEGALNYMI FAJERWERKAMI… PARADA CZWARTEGO LIPCA PRZYCIĄGA NIESPOTYKANE TŁUMY. Te same tytuły pojawiają się w lipcu co roku, pomyślała. Lato to zawsze okres parad i gryzących owadów. Te nagłówki przywołały wspomnienie jej pierwszego lata w Maine. Smak słodkiej kukurydzy w kolbach i słodkiego groszku w strączkach, skóra pachnąca olejkiem cytronelowym przeciw komarom. To było dobre lato, tak samo jak to w 1946 roku.
Przejrzała numer sierpniowy i wrześniowy, w których było mniej więcej to samo – informacje o smażonych rybach, przyjęciach kościelnych i wyścigach pływackich w jeziorze. Były także niemiłe wiadomości: w wyniku kraksy trzech samochodów dwoje turystów wylądowało w szpitalu. Jeden dom spalił się na skutek nieuwagi podczas gotowania. W sklepach zanotowano plagę kradzieży. Życie w wakacyjnej krainie miewało swoje ciernie.
Wyjęła numer październikowy i już na pierwszej stronie zobaczyła wygrubiony tytuł:
15-LETNI CHŁOPIEC MORDUJE RODZICÓW I ZABIJA SIĘ NA SKUTEK UPADKU Z WYSOKOŚCI; MŁODSZA SIOSTRA DZIAŁAŁA „EWIDENTNIE W OBRONIE WŁASNEJ”.
Nie wymieniono nazwiska chłopca, ale były tam fotografie zamordowanych rodziców – przystojnej ciemnowłosej pary w odświętnych strojach. Pod zdjęciem widniał podpis, identyfikujący zabite małżeństwo: Martha i Frank Keating. Nazwisko nie było Claire obce; spotkała miejscową sędzinę Iris Keating. Czy byli spokrewnieni?
Poniżej zauważyła inny tytuł: BÓJKA W SZKOLNEJ STOŁÓWCE.
Dalej kolejny: ZAGINIĘCIE DZIEWCZYNY Z BOSTONU; OSTATNIO WIDZIANA Z MIEJSCOWYMI CHŁOPCAMI.
W suterenie było chłodno i ręce Claire zlodowaciały. Ale jej zimno pochodziło ze środka.
Sięgnęła po numer listopadowy i popatrzyła na pierwszą stronę. Na bijący w oczy tytuł.
14-LATEK ARESZTOWANY ZA ZAMORDOWANIE RODZICÓW. PRZYJACIELE I SĄSIEDZI ZDUMIENI PRZESTĘPSTWEM „WRAŻLIWEGO CHŁOPCA”.
Dreszcze przenikały ją na wskroś, wędrując wzdłuż kręgosłupa.
Wszystko się powtarza – pomyślała.