174914.fb2 Opary Szale?stwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Opary Szale?stwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Rozdział 15

Zebranie mieszkańców miało rozpocząć się o wpół do ósmej, ale już kwadrans po siódmej wszystkie miejsca w szkolnej stołówce były zajęte. Ludzie tłoczyli się w przejściach, podpierali ściany i wpychali się przez tylne drzwi, by znaleźć schronienie przed zimnym wiatrem na dworze. Claire stała z boku, skąd miała dobry widok na stół prezydialny. Siedzieli przy nim Lincoln, Fern Comwallis i przewodniczący Rady Miejskiej, Glen Ryder. Pięciu pozostałych członków rady zajęło miejsca w pierwszym rzędzie.

Claire rozpoznawała wiele twarzy. Większość zebranych stanowili rodzice, z którymi spotykała się przy różnych szkolnych okazjach. Dostrzegła kilku kolegów ze szpitala Knox. Kilkunastu nastolatków stało z tyłu kafeterii, tak zbitych razem, jakby spodziewali się ataku ze strony starszych.

Glen Ryder stukał młotkiem, ale tłum był zbyt wielki i zbyt poruszony, by go słuchać. Zdenerwowany Ryder w końcu wdrapał się na krzesło i wrzasnął:

– Zebrani mają się uspokoić, i to już!

Kafeteria nareszcie umilkła i Ryder mógł mówić dalej.

– Wiem, że nie ma tu dość miejsc dla wszystkich. Wiem, że na dworze są ludzie, którzy się denerwują, bo muszą stać na dziesięciostopniowym mrozie. Ale komendant straży pożarnej twierdzi, że już i tak przekroczyliśmy dozwolony limit zagęszczenia tej sali. Nie możemy nikomu pozwolić wejść, jeśli ktoś inny najpierw nie wyjdzie.

– Moim zdaniem, te dzieciaki tam z tyłu mogą wyjść i zrobić miejsce starszym – powiedział jakiś mężczyzna.

– Też mamy prawo tu być – zaprotestował jeden z nastolatków.

– To przez was tu w ogóle jesteśmy!

– Jeśli macie o nas mówić, chcemy usłyszeć, co kto ma do powiedzenia!

Kilka osób odezwało się naraz.

– Nikogo stąd nie usuniemy! – krzyknął Ryder. – To otwarte zebranie, Ben, i nie możemy nikogo wykluczać. A teraz zaczynajmy. – Ryder spojrzał na Lincolna. – Może komendant policji, pan Kelly, powie nam, jak wyglądają obecnie problemy miasta.

Lincoln wstał. Po jego pochylonych ramionach widać było, że kilka ostatnich dni wyczerpało go fizycznie i emocjonalnie.

– To nie był dobry miesiąc – powiedział. Typowe niedopowiedzenie a la Lincoln Kelly. – Wszyscy wiedzą o morderstwach. Strzelanina w szkole drugiego listopada, a potem morderstwo u Braxtonów piętnastego listopada. To dwa morderstwa w ciągu dwóch tygodni. Ale najbardziej przeraża mnie, że to chyba jeszcze nie koniec. Ostatniej nocy moi ludzie ośmiokrotnie interweniowali w awanturach wywołanych przez agresywnych młodocianych. Nigdy dotychczas nie widziałem nic podobnego. Jestem w tym miasteczku gliną od dwudziestu dwóch lat. Widziałem już pomniejsze fale przestępstw, jak osiągały szczyt, a potem uspokajały się. Ale to, co widzę teraz – dzieciaki, które starają się nawzajem zranić, nawzajem pozabijać, dzieciaki, które starają się zabić ludzi, których kochają… – Pokręcił głową i usiadł, nic już więcej nie mówiąc.

– Pani Cornwallis? – powiedział Ryder.

Dyrektorka szkoły średniej wstała zza stołu. Fern Cornwallis była przystojną kobietą, a dzisiaj postarała się wyglądać jak najlepiej. Lśniące blond włosy upięła we francuski kok. Należała do nielicznych umalowanych kobiet na sali. Jednak kredka do ust jedynie podkreślała bladość jej twarzy.

– Chciałabym przyklasnąć wszystkiemu, co powiedział przed chwilą komendant policji. Nigdy nie widziałam nic, co przypominałoby taki gniew i agresję, jakich ostatnio jesteśmy świadkami. I nie jest to problem wyłącznie szkoły. To także problem w waszych domach. Znam te dzieci! Patrzyłam, jak rosną. Widywałam je w mieście, na korytarzach szkolnych, a czasami także w moim gabinecie. I te, które teraz wdają się w bójki, to dzieci, których nigdy nie uznałabym za rozrabiaki. Żadne z nich w minionych latach nie przejawiało agresywnych cech. I nagle stwierdzam, że ich już nie znam.

Nie poznaję tych dzieci. – Przerwała i przełknęła ślinę. – Boję się ich.

– Więc czyja to wina? – wrzasnął Ben Doucette.

– Nie twierdzimy, że to jest czyjaś wina – odparła Fern. – Staramy się tylko zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Nasza szkoła razem z gimnazjum sprowadziła pilnie pięciu nowych pedagogów – doradców. Psycholog okręgowy, doktor Lieberman, intensywnie pracuje z personelem szkoły średniej. Usiłuje opracować plan działania.

Ben wstał. Był wiecznie skrzywionym, pięćdziesięcioparoletnim kawalerem. W Wietnamie stracił rękę i zdrową dłonią zawsze trzymał się za kikut, jakby chciał podkreślić swoje poświęcenie.

– Mogę wam powiedzieć, na czym polega problem – oświadczył. – To ten sam problem, który pojawił się w całym kraju. Żadnej cholernej dyscypliny. Gdy miałem trzynaście lat, czy odważyłbym się chwycić nóż i grozić matce? Mój stary tak dałby mi w łeb, że bym się przewrócił.

– Co pan proponuje? – spytała Fern. – Żebyśmy dawali lanie czternastolatkom?

– Czemu nie?

– Tylko spróbuj! – krzyknął jeden z chłopaków, któremu natychmiast zaczął wtórować chór pozostałych: „Spróbuj, spróbuj, spróbuj!”.

Zebranie wymknęło się spod kontroli. Lincoln wstał i uniósł rękę, prosząc o ciszę. Miarą szacunku, jakim cieszył się w mieście, był fakt, że tłum się w końcu uspokoiłby usłyszeć, co komendant chce powiedzieć.

– Pora porozmawiać o realistycznych rozwiązaniach – rzekł.

Wstał Jack Reid.

– Nie możemy mówić o rozwiązaniach, póki nie porozmawiamy o tym, dlaczego to wszystko się dzieje. Moi chłopcy mówią, że najwięcej problemów powodują nowe dzieciaki w szkole, te, które przeniosły się tu z innych miast. Zakładają gangi, a może sprowadzają narkotyki.

Odpowiedź Lincolna zginęła w nagłym crescendo głosów. Claire widziała na jego twarzy frustrację, nagły rumieniec gniewu.

– To nie jest problem przywieziony skądinąd – oświadczył Lincoln. – Ten kryzys jest miejscowy. To nasz problem i to nasze dzieci pakują się w kłopoty – Ale kto wszystko zaczął? – rzucił Reid. – Kto ich nakręcił? Dla niektórych po prostu nie powinno tu być miejsca!

Drewniany młotek Glena Rydera znów stukał, ale bezskutecznie. Słowa Jacka Reida podburzyły tłum i teraz wszyscy wrzeszczeli naraz.

Przez hałas przebił się ostry głos kobiecy:

– A co z pogłoskami o odwiecznych praktykach satanistycznych? – spytała Damaris Horne, wstając. Trudno było nie zauważyć tej dzikiej grzywy blond włosów. Trudno było także nie zauważyć pełnych zainteresowania spojrzeń, jakimi obrzucali ją mężczyźni. – Wszyscy słyszeliśmy o tych starych kościach wykopanych nad jeziorem. Jak rozumiem, było to masowe morderstwo. Może nawet rytualna ofiara.

– To się zdarzyło ponad sto lat temu – powiedział Lincoln – i nie ma żadnego związku ze sprawą.

– Może nie. Ale Nowa Anglia ma długą historię satanistycznych kultów.

Lincoln szybko tracił panowanie nad sobą.

– Jedyny kult w tym miasteczku – rzucił – to ten, który kreujesz na użytek swojej kolorowej szmaty!

– Może więc pan wyjaśni wszystkie niepokojące pogłoski, które do mnie dotarły – zaproponowała Damaris, nie tracąc zimnej krwi. – Na przykład liczba sześć-sześć-sześć, wymalowana na ścianie szkoły.

Lincoln rzucił Fern zaskoczone spojrzenie. Claire natychmiast zrozumiała, co ono oznacza. Najwyraźniej oboje byli zaniepokojeni tym, że reporterka dowiedziała się o niedawnym zdarzeniu.

– W zeszłym miesiącu stodoła została zbryzgana krwią – mówiła dalej Damaris. – Jak to wyjaśnić?

– To była puszka czerwonej farby, nie krew.

– A te światła, migające w nocy na Beech Hill? Powiedziano mi, że to leśny rezerwat.

– Zaraz, chwileczkę – wtrąciła się Lois Cuthbert z Rady Miejskiej. – To mogę wytłumaczyć. To ten biolog, doktor Tutwiler, który w nocy zbiera salamandry. Parę tygodni temu niemal przejechałam go w ciemnościach, gdy wracał ze wzgórza.

– No dobrze – ustąpiła Damaris. – Zapomnijmy o światłach na Beech Hill. Uważam jednak, że w tym miasteczku dzieje się wiele dziwnych i niewytłumaczalnych rzeczy. Gdyby ktokolwiek chciał ze mną o tym później porozmawiać, chętnie posłucham. – Usiadła.

– Zgadzam się z nią – odezwał się drżący głos. Kobieta, która przemówiła, stała z tyłu sali: drobna, blada osóbka, ściskająca swój płaszcz. – Coś w tym mieście jest nie w porządku. Od dawna to czuję. Może pan temu zaprzeczać, panie komendancie, ale mamy tu zło. Nie mówię, że to Szatan. Nie wiem, co to jest. Wiem jednak, że nie mogę już tutaj mieszkać. Wystawiłam dom na sprzedaż i w przyszłym tygodniu wyjeżdżam. Zanim coś się przytrafi mojej rodzinie. – Odwróciła się i wyszła z ucichłej sali.

W ciszę wdarł się ostry sygnał pagera Claire. Zobaczyła, że to szpital próbuje ją znaleźć. Przepchała się przez tłum na dwór, żeby zadzwonić z telefonu komórkowego.

Po przegrzanej kafeterii wiatr na dworze przenikał do szpiku kości. Skuliła się przy ścianie budynku, trzęsąc się z zimna i czekając, aż ktoś odbierze telefon.

– Laboratorium. Mówi Clive.

– Tu doktor Elliot. Szukaliście mnie.

– Nie byłem pewien, czy w dalszym ciągu interesują panią wyniki analiz, skoro pacjent nie żyje. Ale dostałem analizy Scotty’ego Braxtona.

– Tak, chcę usłyszeć, jak wypadły.

– Po pierwsze, mam tu końcowy raport z Anson Biologicals na temat szczegółowej analizy toksykologicznej. Nic nie wykryto.

– Nie ma nic na temat nagłego wzrostu na jego chromatogramie?

– Nie w tym raporcie.

– To musi być jakiś błąd. Coś powinno było wyjść w analizach.

– Tutaj napisane jest wyłącznie „nie wykryto”. Mamy także ostateczne rezultaty posiewu z wydzieliny nosowej chłopca. Jest to dość długa lista, ponieważ chciała pani, by zidentyfikowano wszystko. W większości jest to to, co zwykle. Staph epidermis, alpha strep. Takie rzeczy, których normalnie nawet się nie wyszczególnia.

– A czy jest także coś niezwykłego?

– Tak. Vibrio fischeri.

Zapisała nazwę na kawałku papieru.

– Nigdy nie słyszałam o takim organizmie.

– My też nie. Nigdy nie mieliśmy w posiewie niczego takiego. To musi być po prostu jakieś zanieczyszczenie.

– Ależ pobrałam próbkę na posiew wprost z błony śluzowej nosa pacjenta.

– No, wątpię w każdym razie, by ten organizm pochodził z naszego laboratorium. Takiej bakterii raczej nie znajdzie się w szpitalu.

– Co to jest Vibrio fischeri! Gdzie to zazwyczaj występuje?

– Spytałem mikrobiologa w Bangore, to oni hodowali posiew. Powiedział mi, że ten gatunek zwykle kolonizuje bezkręgowce, takie jak kałamarnice czy mięczaki morskie. Żyje z nimi w symbiozie. Bezkręgowiec zapewnia bakterii bezpieczne środowisko życiowe.

– A co Vibrio za to daje?

– Dostarcza energii do organu świetlnego gospodarza. Dopiero po chwili do Claire w pełni dotarło znaczenie tego faktu.

– Czy to znaczy, że te bakterie są bioluminescencyjne? – spytała ostro.

– Tak. Kałamamica zbiera je w przejrzystym worku. Wykorzystuje ich światło do przyciągania innych kałamarnic. Coś w rodzaju neonu, zapraszającego do seksu.

Muszę iść – przerwała. – Porozmawiamy później. – Wyłączyła telefon i pośpieszyła z powrotem do szkolnej kafeterii Glen Ryder znów próbował uciszyć zgromadzonych, bezskutecznie waląc młotkiem w stół, zagłuszany przez chór konkurencyjnych głosów. Wydawał się zaskoczony, gdy Claire przepchnęła się do mównicy.

– Muszę coś ogłosić – powiedziała. – Mam alarm zdrowotny dla tego miasta.

– To nie ma związku z tym zebraniem, pani doktor.

– Uważam, że ma. Proszę pozwolić mi mówić. Kiwnął głową i znów zaczął stukać w stół z nową energią.

– Doktor Elliot ma coś do ogłoszenia!

Claire stanęła pośrodku sali, przed zgromadzonymi, świadoma, że wszyscy na nią patrzą. Odetchnęła głęboko i zaczęła:

– Te ataki przerażają nas wszystkich, powodują, że wskazujemy palcami na sąsiadów, na szkołę, na nowo przybyłych. Uważam jednak, że istnieje ich medyczne wytłumaczenie. Właśnie rozmawiałam z laboratorium szpitalnym i mam pewną koncepcję na temat tego, co się dzieje. – Uniosła karteczkę z nazwą bakterii. – Chodzi o bakterię pod nazwą Vibrio fischeri. Znajdowała się w wydzielinie nosowej Scotty’ego Braxtona. Niewykluczone, że to, czego jesteśmy świadkami – agresywne zachowanie naszych dzieci – jest objawem infekcji. Vibrio fischeri może wywoływać odmianę zapalenia opon mózgowych, której nie jesteśmy w stanie wykryć za pomocą rutynowych analiz. Może także wywoływać coś, co w żargonie medycznym nazywane jest „reakcją sąsiadującą” – infekcję zatokową, sięgającą do mózgu…

– Zaraz, zaraz – przerwał jej Adam DelRay, wstając. – Od dziesięciu lat jestem tu lekarzem. Nigdy nie spotkałem się z infekcją tej… jak to się nazywa?

– Vibrio fischeri. Zazwyczaj nie występuje u ludzi. Ale laboratorium zidentyfikowało ją w posiewie mojego pacjenta.

– A skąd twój pacjent wziął tę bakterię?

– Przypuszczam, że z jeziora. Scotty Braxton i Taylor Darnell pływali w lecie w jeziorze niemal codziennie. Tak samo jak wiele innych dzieciaków. Jeśli w wodzie jeziora mamy wysokie stężenie Vibrio, wyjaśniałoby to, jak się zarazili.

– Ja też pływałam zeszłego lata – odezwała się jakaś kobieta. – I wielu innych dorosłych. Dlaczego tylko dzieci miałyby to złapać?

– To może zależeć od tego, w jakiej części jeziora się pływa. Poza tym wiem, że istnieje podobny wzorzec zachorowań przy zapaleniu opon mózgowych wywołanych amebą. Jest to infekcja mózgu, wywołana przez ameby żyjące w słodkiej wodzie. Najczęściej chorują dzieci i nastolatki. Gdy pływają w zakażonej wodzie, ameba dostaje się do błony śluzowej ich nosa. Stamtąd dociera do mózgu, przenikając przez porowatą barierę, zwaną blaszką sitową. Dorośli nie zarażają się, ponieważ ich blaszki sitowe są uszczelnione i chronią mózg. Dzieci nie mają tego zabezpieczenia.

– Więc jak się to leczy? Antybiotykami czy czymś takim?

– Prawdopodobnie.

Adam DelRay roześmiał się niedowierzająco.

– Proponujesz, byśmy dali antybiotyki każdemu rozbuchanemu dziecku w mieście? Nie masz dowodów, że ktokolwiek jest zarażony!

– Mam pozytywny posiew.

– Jeden pozytywny posiew. W dodatku nie pochodzi z płynu rdzeniowego, więc jak możesz w ogóle mówić o zapaleniu opon mózgowych? – Omiótł wzrokiem zgromadzonych – Zapewniam mieszkańców, że nie ma żadnej epidemii. W zeszłym miesiącu Grupa Pediatryczna z Two Hills otrzymała subwencję od laboratorium, by zbadać krew i poziom hormonów dzieci. Pobierali krew wszystkim nastoletnim pacjentom w okolicy. Jakakolwiek infekcja ujawniłaby się w ich analizach krwi.

– O jakiej subwencji mówisz?

– Z Anson Biologicals. Miała ona na celu potwierdzenie podstawowych standardów. Nie wykryto niczego niezwykłego. – Pokiwał głową. – Ta twoja teoria o infekcji jest najbardziej zwariowaną rzeczą, o jakiej słyszałem, w dodatku bez cienia dowodu. Nawet nie wiesz, czy Vibrio w ogóle występuje w jeziorze.

– Wiem, że występuje – powiedziała Claire. – Widziałam ją.

– Widziałaś bakterię? Czyżbyś miała mikroskop zamiast oczu?

– Vibrio fischeri jest bioluminescencyjna. Daje poświatę. Widziałam bioluminescencję w jeziorze Locust.

– A gdzie są kultury, które by to potwierdziły? Czy zebrałaś próbki wody?

– Widziałam to tuż przed zamarznięciem jeziora. Teraz jest już prawdopodobnie za zimno, by wyhodować wiarygodny posiew. Co oznacza, że nie uzyskamy potwierdzenia aż do wiosny, gdy będziemy mogli zbadać wodę. Takie posiewy rosną bardzo długo. Być może minie parę tygodni, a nawet miesięcy, zanim otrzymamy odpowiedź. – Przerwała, zbierając siły przed wygłoszeniem następnego zdania. – Póki nie wyeliminujemy jeziora jako źródła bakterii – powiedziała – proponuję, byśmy nie pozwalali dzieciom w nim pływać.

Reakcja sali był ogłuszająca i natychmiastowa.

– To szaleństwo! Nie możemy pozwolić, by wydano taki zakaz!

– A co z turystami? Odstraszy pani turystów!

– Z czego, do diabła, mamy się utrzymywać?

Glen Ryder zerwał się na równe nogi i walnął w stół.

– Spokój! Spokój! – Zwrócił się do Claire z purpurową twarzą: – Pani doktor, to nie czas ani miejsce na proponowanie tak drastycznych rozwiązań. Rada Miejska musi to przedyskutować.

– To sprawa zdrowia publicznego – sprzeciwiła się Claire. – Taką decyzję może podjąć tylko Stanowy Wydział Zdrowia, nie członkowie Rady.

– Nie ma potrzeby wciągać w to władz stanowych!

– Ich pominięcie byłoby nieodpowiedzialne.

Lois Cuthbert skoczyła na równe nogi.

– Powiem pani, co jest nieodpowiedzialne! Przychodzenie tu bez żadnych dowodów i twierdzenie, że w naszym jeziorze są jakieś śmiercionośne bakterie. I to w obecności wszystkich tych dziennikarzy. Zniszczy pani miasto!

– Jeśli istnieje zagrożenie dla zdrowia, nie mamy innego wyjścia.

Lois zwróciła się do Adama DelRaya:

– Jakie jest pana zdanie, doktorze? Czy istnieje zagrożenie dla zdrowia?

DelRay roześmiał się szyderczo.

– Jedyne zagrożenie, jakie widzę, to to, że staniemy się pośmiewiskiem, jeśli potraktujemy poważnie tę teorię. Bakterie, które świecą w ciemnościach? A może jeszcze tańczą i śpiewają?

Claire zaczerwieniła się, gdy wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Wiem, co widziałam – powtórzyła.

– Jasne, pani doktor! Psychodeliczne bakterie!

Ja też je widziałem – rozległ się nagle głos Lincolna. Wszyscy umilkli, gdy wstał. Zaskoczona Claire odwróciła się, by na niego spojrzeć. Kiwnął jej krótko głową, jakby mówiąc: „Musimy się trzymać razem”.

– Byłem tam tego wieczoru z doktor Elliot – powiedział. – Oboje widzieliśmy poświatę na jeziorze. Nie potrafię powiedzieć, co to było. Trwało zaledwie parę minut, a potem zniknęło. Ale poświata była rzeczywista.

– Całe życie mieszkam nad tym jeziorem – powiedziała Lois Cuthbert – i nigdy nie widziałam żadnej poświaty.

– Ja też nie!

– Ani ja!

– Hej, komendancie, czy pan i pani doktor wąchacie to samo?

Znów rozległ się śmiech, tym razem skierowany przeciwko obojgu. Oburzenie ustąpiło szyderstwu, ale Lincoln się nie wycofał. Znosił złośliwości ze spokojem.

– Być może jest to zjawisko okresowe – powiedziała Claire. – Coś, co nie zdarza się rokrocznie. Pewnie ma związek z warunkami atmosferycznymi. Z wiosenną powodzią czy szczególnie upalnym latem – w tym roku mieliśmy i jedno, i drugie. Takie same warunki wystąpiły pięćdziesiąt dwa lata temu. – Przerwała i spojrzała wyzywająco na zgromadzonych. – Wiem, że są na tej sali ludzie, którzy pamiętają, co zdarzyło się pięćdziesiąt dwa lata temu.

Tłum siedział w milczeniu.

Reporter z „Portland Press Herald” spytał głośno:

– Co zdarzyło się pięćdziesiąt dwa lata temu? Glen Ryder wstał nagle.

– Rada weźmie to pod uwagę. Dziękujemy, doktor Elliot.

– Tym się trzeba zająć teraz – nie ustępowała Claire. – Należy wezwać Wydział Zdrowia, by zbadał wodę…

– Zajmiemy się tym na następnym posiedzeniu rady – powtórzył zdecydowanie Ryder. – To wszystko, pani doktor.

Z płonącymi policzkami Claire usunęła się na bok.

Zebranie toczyło się dalej, hałaśliwie i bezładnie. Rzucano różne propozycje, ale nikt nie wspomniał więcej o jej teorii – jednogłośnie uznano ją za niewartą dalszej dyskusji. Ktoś zaproponował godzinę policyjną dla dzieci o dziewiątej wieczorem. Nastolatki zaprotestowały:

– Prawa człowieka! Co z naszymi prawami człowieka?

– Wy, dzieciaki, nie macie żadnych praw! – krzyknęła Lois. – Póki nie nauczycie się odpowiedzialności!

Dalej była już tylko kłótnia.

O dziesiątej, gdy wszyscy zachrypli od krzyku, Glen Ryder w końcu rozwiązał zebranie.

Claire stała z boku, patrząc na wychodzących ludzi. Nikt na nią nie spojrzał. Przestałam istnieć dla tego miasteczka, pomyślała z udręką. Jestem już tylko obiektem pogardy. Chciała podziękować Lincolnowi za poparcie, ale zobaczyła, że otoczyli go członkowie Rady Miejskiej, zarzucając komendanta pytaniami i skargami.

– Doktor Elliot! – zawołała Damaris Horne. – Co się stało pięćdziesiąt dwa lata temu?

Claire skierowała się ku wyjściu. Damaris i inni dziennikarze ruszyli za nią, ale powtarzała:

– Nie mam nic do dodania. Nie mam nic do dodania.

Na szczęście nikt nie ścigał jej poza budynek.

Zimny wiatr na dworze wydawał się przenikać aż do kości. Zostawiła samochód kawałek od szkoły, wcisnęła więc ręce do kieszeni i ruszyła tak szybko, jak mogła, po oblodzonym chodniku, mrużąc oczy w świetle reflektorów mijających ją aut. Zanim doszła do samochodu, wyjęła kluczyki i miała właśnie otworzyć drzwi, gdy zdała sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.

Zrobiła krok do tyłu i patrzyła zaszokowana na sflaczałe gumy, które niedawno były jej oponami. Wszystkie cztery przecięto. W złości i frustracji walnęła pięścią w dach samochodu. Raz. Drugi.

Mężczyzna zmierzający do swego wozu po drugiej stronie ulicy odwrócił się i spojrzał na nią w zdumieniu. Był to Mitchell Groome.

– Coś się stało, pani doktor? – zawołał.

– Niech pan spojrzy na moje opony!

Zaczekał, aż przejedzie samochód, po czym przeszedł na jej stronę ulicy.

– O rany! – mruknął. – Chyba ktoś pani nie lubi.

– Przecięli wszystkie!

– Pomógłbym pani je zmienić, ale zapewne nie ma pani czterech zapasowych?

Nie doceniła nieudanego żartu. Odwróciła się do niego tyłem i wpatrzyła w uszkodzone opony. Twarz piekła ją od mrozu, a chłód zamarzniętej ziemi wydawał się przesączać przez podeszwy botków. Było zbyt późno, by zadzwonić do warsztatu Joego Bartletta, który zresztą i tak dopiero rano będzie w stanie skombinowac cztery nowe opony. Stała bezradna, wściekła i coraz bardziej przemarznięta. Odwróciła się do Groome’a.

– Może mnie pan podwieźć do domu?

Wiedziała, że igra z ogniem. Dziennikarz musi zadawać pytania, więc zaledwie ruszyli, usłyszała to, którego się spodziewała:

– Więc co takiego zdarzyło się w mieście pięćdziesiąt dwa lata temu?

Odwróciła wzrok.

– Naprawdę nie jestem w nastroju.

– Nie wątpię, ale to i tak w końcu wyjdzie na jaw. Damaris Horne tak czy inaczej to wygrzebie.

– Ta kobieta jest pozbawiona etyki.

– Ale ma właściwe dojścia. Claire spojrzała na niego.

– Mówi pan o posterunku policji?

– Wie już pani o tym?

– Nie znam nazwiska policjanta. Który to?

– Proszę mi powiedzieć, co zdarzyło się w 1946 roku. Znów wpatrzyła się przed siebie.

– Wszystko jest w archiwum miejscowej gazety. Może pan sam poszukać.

Przez chwilę prowadził w milczeniu.

– To miasto już coś takiego przeżyło, prawda? – zapytał. – Podobne morderstwa.

– Tak.

– I uważa pani, że wynikają one z jakichś przyczyn biologicznych?

– Ma to coś wspólnego z jeziorem. To jakieś zjawisko przyrodnicze. Bakterie, może algi.

– A co z moją teorią? Że to kolejne Flanders, Iowa?

– Nie, nie chodzi o nadużywanie narkotyków. Wydawało mi się, że coś wykryliśmy w krwi obu chłopców – jakiś rodzaj sterydu anabolicznego. Ale ostateczne analizy toksykologiczne były negatywne. Poza tym Taylor zaprzecza, jakoby zażywali narkotyki.

– Dzieciaki czasem kłamią.

– Ale analizy krwi nie.

Skręcili na podjazd przed domem Claire. Odwrócił się, by na nią spojrzeć.

– Podjęła pani walkę z wiatrakami, pani doktor. Może nie czuła pani ogromu gniewu w tej sali, ale ja tak.

– Nie tylko czułam ten gniew, ale mam cztery przecięte opony jako jego świadectwo. – Wysiadła. – Dziękuję za podwiezienie. Teraz pan jest mi coś winien.

– Tak?

– Nazwisko policjanta, który rozmawia z Damaris Horne.

Przepraszająco wzruszył ramionami.

– Nie znam jego nazwiska. Mogę jedynie powiedzieć, że widziałem ich razem. Chyba są ze sobą dość blisko. Ciemnowłosy, średniego wzrostu. Pracuje na nocnej zmianie.

– Dowiem się, kto to – obiecała ponuro.

Lincoln wspinał się po schodach ładnego, wiktoriańskiego domu, czując, jak z każdym krokiem rośnie jego wyczerpanie. Było już dobrze po północy. Ostatnich parę godzin spędził na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Miejskiej, zwołanym w domu Glena Rydera, gdzie powiedziano mu bez ogródek, że jego posada stoi pod znakiem zapytania. Rada go zatrudniła i tylko ona może go zwolnić. Był urzędnikiem miasta Tranquility, więc jego dobrobyt powinien leżeć mu na sercu. Jak mógł poprzeć propozycję doktor Elliot, by zamknąć jezioro?

– Wyrażałem jedynie swoje szczere przekonanie – oświadczył.

Jednak w tym wypadku szczerość nie była najlepszą polityką.

Musiał potem wysłuchać ogłupiającej litanii statystyk finansowych, wygłoszonej przez skarbnika miejskiego. Ile pieniędzy turyści co roku zostawiają. Ile dzięki temu powstaje nowych miejsc pracy. Ile miejscowych małych przedsiębiorstw istnieje jedynie dzięki turystom.

Skąd pochodzą pieniądze na jego, Lincolna, pensję.

Miasto żyje z jeziora Locust i nie ma mowy o żadnych pomysłach, by je zamknąć, o żadnych alarmach zdrowotnych, o najlżejszej nawet sugestii publicznej debaty.

Wyszedł z zebrania niepewny, czy wciąż ma pracę, niepewny nawet, czy wciąż chce ją mieć. Wsiadł do samochodu i był już w połowie drogi do domu, gdy dyspozytorka przekazała mu wiadomość, że ktoś jeszcze chce się z nim dzisiaj zobaczyć.

Zadzwonił do drzwi. Czekając, aż się otworzą, rozejrzał się po ulicy: wszystkie domy były ciemne, wszystkie zasłony zaciągnięte, by nie wpuścić czarnej, mroźnej nocy.

Drzwi otworzyły się.

– Dziękuję, że przyszedłeś, Lincoln – powiedziała sędzina Iris Keating.

Wszedł do środka. Wydawało mu się, że w domu brakuje powietrza, że się dusi.

– Podobno to coś pilnego.

– Miałeś już spotkanie z Radą?

– Przed chwilą się skończyło.

– Nie chcą rozważyć zamknięcia jeziora?

– Miała pani wątpliwości? – Uśmiechnął się z rezygnacją.

– Dobrze znam to miasto. Wiem, jak ludzie myślą i czego się boją. Jak daleko są gotowi się posunąć, by chronić swoich bliskich.

– Więc wie pani, z czym mam do czynienia. Wskazała drzwi biblioteki.

– Usiądźmy, Lincoln. Chcę ci coś powiedzieć.

W kominku wygasał ogień; już tylko kilka niespokojnych płomyczków wyskakiwało z kupki popiołu. Jednak w pokoju wciąż było za ciepło. Gdy Lincoln zapadł się w miękkim fotelu, pomyślał, że chyba nie zbierze dość energii, by nie zasnąć. By wstać i znów wyjść na mróz. Iris siedziała naprzeciwko, a jej twarz oświetlał jedynie żar kominka. Słabe światło było życzliwe dla rysów jej twarzy, pogłębiało jej oczy, wygładzało zmarszczki sześćdziesięciu sześciu lat do aksamitnych cieni. Tylko dłonie, chude i powykręcane artretyzmem, zdradzały jej wiek.

– Powinnam była zabrać głos na dzisiejszym zebraniu, ale nie miałam odwagi – przyznała.

– Odwagi, żeby co powiedzieć?

– Gdy Claire Elliot mówiła o jeziorze – o tym wieczorze, kiedy widziała poświatę na wodzie – powinnam była też się odezwać.

Lincoln pochylił się naprzód w fotelu. Znaczenie jej słów przebiło się przez jego zmęczenie.

– Też to pani widziała?

– Tak.

– Kiedy?

Uchwyciła mocniej poręcze fotela.

– Było to pod koniec lata. Miałam czternaście lat. Mieliśmy wtedy dom koło Skał. Nie ma go już. Został rozebrany dawno temu. – Przeniosła spojrzenie na ogień i tak zamarła, wpatrzona w migające płomyki. Odchyliła się na oparcie, a jej srebrne włosy utworzyły wokół głowy aureolę na tle czarnego obicia fotela. – Pamiętam tę noc. Bardzo intensywnie padało. Obudziłam się i usłyszałam grzmot. Podeszłam do okna i zobaczyłam coś na wodzie. Światło. Poświatę. Trwało to tylko parę minut, a potem… – Przerwała. – Zanim obudziłam rodziców, zniknęło, a woda znów była ciemna. – Pokiwała głową. – Oczywiście mi nie uwierzyli.

– Czy widziała to pani jeszcze kiedyś?

– Raz. Parę tygodni później, także podczas ulewy. Tylko krótkie migotanie, a potem znowu nic.

– Tego wieczoru, gdy Claire i ja to widzieliśmy, także mocno padało.

Uniosła wzrok i spojrzała na Lincolna.

– Przez te wszystkie lata myślałam, że to musiała być błyskawica. Albo złudzenie optyczne. Ale dziś po raz pierwszy dowiedziałam się, że nie tylko ja to widziałam.

– Czemu pani nic nie powiedziała? Pani by wysłuchali.

– I zaczęli zadawać pytania. Kiedy to było, w którym roku.

– W którym to było roku, pani sędzino?

Odwróciła głowę, ale zdążył dostrzec blask łez w jej oczach.

– W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym – wyszeptała. – W lecie czterdziestego szóstego.

W tym roku, gdy rodzice Iris Keating zostali zabici przez jej piętnastoletniego brata. W roku, w którym także i Iris zabiła, w obronie własnej. Wypchnęła brata przez okienko w wieżyczce, patrzyła, jak spada na pewną śmierć.

– Rozumiesz teraz, dlaczego się nie odezwałam – powiedziała.

– Szkoda, bo to mogłoby coś zmienić.

– Nikt nie chce o tym słyszeć. A ja nie chcę o tym mówić.

– To było tak dawno temu. Pięćdziesiąt dwa lata…

– Pięćdziesiąt dwa lata to nic! Spójrz, jak wciąż traktują Warrena Emersona. Ja też ponoszę winę. Jako dzieci byliśmy sobie bardzo bliscy. Myślałam, że kiedyś… – Nagle przerwała. Znów wpatrzyła się w ogień, teraz zaledwie tlące się polana. – Unikałam go przez tyle lat. Udawałam, że nie istnieje. A teraz słyszę, że być może to wcale nie była jego wina, tylko po prostu infekcja. Infekcja mózgu. I już za późno, by mu to wynagrodzić.

– Nie jest za późno. Warren był w zeszłym tygodniu operowany i już się dobrze czuje. Nie zechciałaby pani go odwiedzić?

– Nie wiem, co mogłabym mu powiedzieć po tylu latach. Nie wiem, czy w ogóle chciałby mnie zobaczyć.

– Niech pani zostawi Warrenowi tę decyzję.

Myślała o tym, a jej oczy błyszczały w zamierającym blasku żaru. W końcu podniosła się sztywno.

– Chyba ogień już zgasł. – Odwróciła się i wyszła z pokoju.

Na podjeździe przed domem Lincolna stał samochód.

Zatrzymał się za nim i jęknął. Choć przez cały dzień nie było go w domu, w dużym pokoju paliły się światła. Wiedział, co go czeka w środku. Nie teraz, pomyślał. Nie dzisiaj.

Wszedł powoli na schodki prowadzące na ganek. Drzwi frontowe nie były zamknięte. Kiedy Doreen udało się ukraść klucz do nowego zamka?

Znalazł ją śpiącą na kanapie. Kwaśny odór alkoholu wypełniał pokój. Jeśli ją teraz obudzi, rozegra się kolejna pijacka scena z krzykiem i płaczem. Sąsiedzi się obudzą. Lepiej niech to odeśpi. Porozmawia z nią rano, gdy Doreen wytrzeźwieje, a on nie będzie się zataczał ze zmęczenia. Stał nad nią, ze smutnym niedowierzaniem przyglądając się kobiecie, z którą się ożenił. W jej splątanych rudych włosach pojawiły się siwe pasemka. Z otwartych ust wydobywał się głośny rytm gwizdów i pomruków. A jednak nie czuł do niej obrzydzenia, raczej litość i niedowierzanie, jak kiedykolwiek mógł być w niej zakochany.

Miał także poczucie nużącej, nie wygasłej odpowiedzialności.

Potrzebny jej koc. Skierował się do szafki w holu, gdy zadzwonił telefon. Szybko podniósł słuchawkę, bojąc się, że dźwięk dzwonka obudzi Doreen i rozpocznie się scena, której się lękał.

Mówił Pete Sparks.

– Przepraszam, że dzwonię tak późno – powiedział – ale doktor Elliot nalegała. Sama chciała do ciebie dzwonić, gdybym ja tego nie zrobił.

– Czy chodzi o przecięte opony? Mark już mnie o tym powiadomił.

– Nie, coś innego.

– Co się stało?

– Jestem w jej gabinecie. Ktoś tu wybił wszystkie okna.