174914.fb2 Opary Szale?stwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Opary Szale?stwa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Rozdział 16

Szkło było wszędzie. Lśniące igły zaścielały dywan, stolik na czasopisma, kanapę w poczekalni. Przez wybite okna, teraz otwarte na nocne powietrze, wpadały płatki śniegu i osiadały na meblach niby cienka koronka.

Oszołomiona i milcząca Claire przeszła przez poczekalnię do recepcji. Okno nad biurkiem Very także zostało rozbite. Kawałeczki szkła i połamane sople lśniły na klawiaturze komputera. Wiatr rozwiał papiery i śnieg po całym pokoju białą kurzawą, która wkrótce przemieni się w mokre plamy na dywanie.

Usłyszała trzeszczenie szkła pod butami Lincolna.

– Sklejka już jedzie, Claire. Zapowiadają dalsze opady śniegu, więc okna trzeba zabezpieczyć jeszcze tej nocy.

Nie odrywała wzroku od śniegu na dywanie.

– To przez to, co powiedziałam na zebraniu, prawda?

– Nie tylko ten budynek padł ofiarą wandali. W tym tygodniu uszkodzono też kilka innych.

– Ale tylko mnie dotknęło to dwukrotnie w ciągu jednej nocy. Nie mów, że to przypadek.

Policjant Pete Sparks wszedł do pokoju.

– Nie mamy szczęścia z sąsiadami, Lincoln. Zadzwonili, gdy usłyszeli brzęk szkła, ale nie widzieli, kto to zrobił. To tak samo jak w zeszłym tygodniu w warsztacie Joego Bartletta. Rozwalili i uciekli.

– Ale Joemu Bartlettowi wybito tylko jedno okno – powiedziała Claire. – A mnie rozbili wszystkie. Będę musiała zamknąć gabinet na parę tygodni.

Sparks próbował ją uspokoić.

– Te okna da się wymienić w parę dni.

A mój komputer? A zniszczony dywan? Będę musiała odtworzyć wszystkie dane i wszystkie rachunki. Nie wiem, czy warto. Nawet nie wiem, czy w ogóle chcę zaczynać od początku.

Odwróciła się na pięcie i wyszła z budynku.

Siedziała skulona w furgonetce, gdy pojawili się Lincoln i Sparks. Zamienili parę słów, a potem Lincoln podszedł do jej wozu i wsunął się na siedzenie pasażera.

Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Patrzyła wprost przed siebie załzawionymi oczyma, a migające światło wozu patrolowego Sparksa wyglądało jak pulsująca mgiełka. Szybko i gniewnie otarła dłonią łzy.

– Muszę powiedzieć, że komunikat jest wyraźny i jednoznaczny. To miasto mnie nie chce.

– Nie całe miasto, Claire. Jeden wandal. Jedna osoba…

Która prawdopodobnie wyraża opinię wielu innych. Właściwie już dziś mogę się spakować i wyjechać. Zanim postanowią spalić również mój dom. Nie odezwał się.

– Ty też tak myślisz, prawda? – powiedziała. – Że straciłam szansę na znalezienie tu miejsca dla siebie.

– Utrudniłaś sobie dzisiaj zadanie. Gdy mówisz o zamknięciu jeziora, wiele osób czuje się zagrożonych.

– Powinnam była siedzieć cicho.

– Nie, Claire, musiałaś to powiedzieć. Zrobiłaś to, co trzeba, i nie tylko ja tak uważam.

– Jakoś nikt nie podszedłby uścisnąć mi dłoń.

– Uwierz mi. Są też inni, których niepokoi sprawa jeziora.

– Ale go nie zamkną, prawda? Nie mogą sobie na to pozwolić. Więc zamiast tego próbują zamknąć mnie, robiąc to, co robią. Usiłując wypędzić mnie z miasta. – Spojrzała na budynek. – I to im się uda.

– Nie spędziłaś tu jeszcze nawet roku. To trwa…

– Jak długo trzeba tu czekać, by zostać zaakceptowanym? Pięć lat, dziesięć? Całe życie? – Wyciągnęła rękę i przekręciła kluczyk w stacyjce. Uderzył ją pierwszy powiew zimnego powietrza z wentylatora.

– Twój gabinet można wyremontować.

– Tak, budynki łatwo naprawić.

– Wszystko można wymienić. Okna, komputer…

– A co z pacjentami? Nie sądzę, żeby mi jeszcze jacyś zostali po dzisiejszym wieczorze.

– Tego nie wiesz. Nie dałaś Tranquility szansy.

– Ja nie dałam? – Wyprostowała się i spojrzała na niego z gniewem. – Poświęciłam temu miastu dziewięć miesięcy życia! Codziennie martwię się o moją praktykę, o to, dlaczego wciąż mam na wpół pustą książkę zgłoszeń. Dlaczego ktoś aż tak mnie nienawidzi, że rozsyła anonimowe listy do moich pacjentów. Są tu ludzie, którzy chcą, by mi się nie powiodło, i robią, co mogą, by wypędzić mnie z miasta. Długo trwało, zanim zrozumiałam, że nigdy nie będzie lepiej. Tranquility mnie nie chce, Lincoln. Chcą kolejnego doktora Pomeroya albo Marcusa Welby’ego. Ale nie mnie.

– To wymaga czasu, Claire. Przyjechałaś z daleka i ludzie muszą się do ciebie przyzwyczaić, uwierzyć, że ich nie zostawisz. Pod tym względem Adam DelRay ma nad tobą przewagę. To facet stąd i wszyscy zakładają, że tu zostanie. Ostatni lekarz, który do nas przyjechał z innego stanu, został półtora roku. Nie wytrzymał zimy. Doktor, który był przed nim, uciekł przed upływem roku. Miejscowi uważają, że ty też nie przetrwasz. Czekają, jak zniesiesz zimę. Czy poddasz się i wyjedziesz, jak tamci dwaj.

– To nie zima mnie stąd wygania. Mogę znieść ciemności i zimno. Nie mogę natomiast znieść obcości. Poczucia, że nigdy nie będę tu przynależeć. – Odetchnęła głęboko, a jej gniew nagle rozpłynął się, pozostawiając jedynie zmęczenie. – Nie wiem, dlaczego uznałam, że wszystko będzie dobrze. Noah nie chciał się tu przeprowadzić, ale ja go zmusiłam. I widzę teraz, jakie to było z mojej strony głupie…

– Dlaczego właściwie się tu przeniosłaś, Claire? – Zadał to pytanie tak cicho, że niemal rozpłynęło się w szumie powietrza z ogrzewania.

Nigdy dotąd tego pytania jej nie zadał. Była to podstawowa informacja na jej temat, a nigdy mu jej nie udzieliła. Dlaczego przyjechałam do Tranquility. Teraz czekał na odpowiedź, a milczenie rozciągało się między nimi, powiększając jej niechęć do zwierzeń.

Wyczuł zmieszanie Claire i przeniósł spojrzenie na ulicę, zapewniając jej w ten sposób pewien margines prywatności. Gdy znów się odezwał, jego słowa wydawały się skierowane nie do niej, zupełnie jakby dzielił się myślami z kimś innym.

– Ludzie, którzy przeprowadzają się tu z innych miejscowości – powiedział – najczęściej, jak mi się wydaje, od czegoś uciekają. Od pracy, której nienawidzą, byłego męża, byłej żony. Jakiejś tragedii, która wstrząsnęła ich życiem.

Oparła się o drzwiczki i poczuła lodowate dotknięcie szyby na policzku. Skąd on to wie? – zastanawiała się. Ile odgadł?

– Przyjeżdżają tu, ci ludzie skądinąd, i myślą, że znaleźli raj. Może są na wakacjach. Może po prostu przejeżdżają tędy samochodem, a nazwa miasteczka zapada im w pamięć. Tranquility. Spokój. Brzmi tak bezpiecznie, jak miejsce, do którego można uciec, w którym się można schować. Zaglądają do miejscowego biura nieruchomości i patrzą na fotografie na ścianach. Wszystkie te farmy na sprzedaż, domki nad jeziorem.

To było zdjęcie białego domu z żonkilami rosnącymi na podwórku i klonem, który dopiero co zaczynał się zielenić. Nigdy nie miałam domu z klonem. Nigdy nie mieszkałam w miasteczku, gdzie można popatrzeć na niebo i zobaczyć gwiazdy, a nie blask latarni ulicznych.

– Zastanawiają się, jak to jest, mieszkać w małym miasteczku – mówił dalej Lincoln. – W miejscowości, gdzie nikt nie zamyka drzwi na klucz, a sąsiedzi przygotowują ci powitalną zapiekankę. W miejscu, które jest bardziej bajką niż rzeczywistością, ponieważ takie miasteczko, jakie sobie wyobrazili, nie istnieje. A problemy, które chcieli zostawić za sobą, wędrują za nimi do nowego domu. I kolejnego.

Noah powtarzał, że nie chce wyjeżdżać. Powiedział, że mnie znienawidzi, jeśli zmuszę go do opuszczenia Baltimore i wszystkich kumpli. Ale nie można pozwolić czternastoletniemu chłopcu, by ci dyktował, jak masz żyć. Ja jestem matką, ja decyduję. Wiedziałam, co jest dla niego dobre, co jest dobre dla nas obojga.

A w każdym razie tak mi się wydawało.

– Być może przez chwilę to działa – ciągnął. – Nowy dom, nowe miejsce odwracają uwagę od tego wszystkiego, od czego się uciekło. Wszyscy mają nadzieję na nowy początek, na szansę ułożenia sobie życia jeszcze raz. I myślą, że nie może być lepszego czasu i miejsca po temu niż lato nad jeziorem.

– Ukradł samochód – powiedziała.

Nie zareagował. Zastanawiała się, co dostrzegłaby w jego oczach, gdyby się teraz odwróciła i spojrzała na niego. Zapewne nie zaskoczenie – już wiedział, czy też domyślił się, że jej przyjazd do Tranquility był aktem desperacji.

– Oczywiście nie było to jedyne przestępstwo, jakie popełnił. Gdy go aresztowano, dowiedziałam się o wszystkim, co zrobił. Kradzieże w sklepach. Graffiti. Włamanie do pobliskiego sklepu spożywczego. Robili to razem, Noah i jego kumple. Trzech chłopaków, którzy nudzili się i postanowili urozmaicić sobie nieco życie. A także życie rodziców. – Opadła na oparcie, nie odrywając wzroku od pustej ulicy. Zaczynał padać śnieg. Płatki zatrzymywały się na przedniej szybie, szybko topiły i spływały niczym łzy. – Najgorsze było to, że nic nie wiedziałam. Tak mało mi mówił, tak całkowicie straciłam kontakt z synem. Gdy tego wieczoru zadzwoniła do mnie policja i poinformowała, że zdarzył się wypadek, a w skradzionym samochodzie był także Noah, powiedziałam im, że to jakaś pomyłka. Mój syn nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Mój syn nocuje u kolegi. Ale tak nie było. Siedział na pogotowiu z rozciętą głową. A jego przyjaciel – jeden z tych chłopców – był w stanie śpiączki. Powinnam chyba być wdzięczna losowi, że mój syn nigdy nie zapomina zapiąć pasów. Nawet gdy kradnie samochód. – Pokręciła głową i westchnęła. – Pozostali rodzice byli tak samo wstrząśnięci. Nie mogli uwierzyć, że ich chłopcy byli w stanie coś takiego zrobić. Uznali, że Noah ich do tego namówił. Noah miał być tym podżegaczem. Czego bowiem można się spodziewać po chłopcu bez ojca? Nie zastanawiali się, że mój syn był z tej trójki najmłodszy. Zrzucili to na brak ojca i fakt, że jako lekarz byłam zbyt zajęta, zajmując się rodzinami innych, by zwracać uwagę na to, co robi mój własny syn.

Śnieg padał coraz gęstszy, zasnuwając szybę, odcinając widok na ulicę.

– Najgorsze było to, że się z nimi zgadzałam. Widocznie robiłam coś nie tak, jakoś go zawiodłam. I byłam w stanie myśleć tylko o jednym: jak to wszystko naprawić.

– Spakowanie się i zmiana domu to dość drastyczny sposób.

Szukałam cudu. Magicznego rozwiązania. Doszliśmy do punktu, w którym nienawidziliśmy się wzajemnie. Nie byłam w stanie kontrolować, gdzie chodzi i co robi. A najgorsze było to, że nie miałam wpływu na dobór jego przyjaciół. Widziałam, dokąd to prowadzi. Kolejny ukradziony samochód, kolejne aresztowanie, kolejna runda bezużytecznej terapii rodzinnej… – Odetchnęła głęboko. Gruba warstwa śniegu pokrywała już całą przednią szybę. Czuła się pogrzebana, zamknięta z tym mężczyzną jak w grobowcu.

– A potem – powiedziała – odwiedziliśmy Tranquility.

– Kiedy?

– To był jesienny weekend nieco ponad rok temu. Większość turystów już wyjechała, pogoda wciąż była ładna – takie babie lato. Wynajęliśmy z Noahem domek nad jeziorem. Rano po przebudzeniu się słyszałam nury. I nic poza tym. Tylko nury, a potem cisza. To poczucie kompletnego spokoju było podczas tego weekendu najcudowniejsze. Nie kłóciliśmy się. Przebywanie razem sprawiało nam przyjemność. Wtedy zrozumiałam, że chcę wyjechać z Baltimore… – Pokręciła głową. – Chyba dobrze mnie zaklasyfikowałeś, Lincoln. Jestem jak każdy inny outsider przyjeżdżający tutaj: uciekam od poprzedniego życia, od licznych problemów. Nie byłam pewna, dokąd iść. Wiedziałam jedynie, że nie mogę zostać tam, gdzie jestem.

– A teraz?

– Tutaj też nie mogę zostać – rzekła łamiącym się głosem.

– Zbyt wcześnie, by podejmować taką decyzję, Claire. Nie byłaś tu wystarczająco długo, by stworzyć sobie praktykę.

– Jestem tu od dziewięciu miesięcy. Przez lato i jesień siedziałam w gabinecie, czekając na napływ pacjentów. Przychodzili niemal wyłącznie turyści. Letnicy ze skręconą kostką lub niestrawnością. Lato się skończyło, wszyscy wrócili do domu, a ja nagle zdałam sobie sprawę, jak niewielu moich pacjentów mieszka tu na stałe. Myślałam, że przetrwam, że ludzie mi zaufają. Być może tak by się stało za rok czy dwa. Ale po dzisiejszym wieczorze nie mam na to szans. Podczas zebrania powiedziałam, co musiałam powiedzieć, ale miastu to się nie spodobało. Teraz mogę jedynie znów się spakować i wyjechać. I mieć nadzieję, że nie jest zbyt późno na powrót do Baltimore.

– Tak łatwo się poddajesz?

To pytanie miało ją sprowokować. Zwróciła się ku niemu z gniewem:

– Łatwo? Ile trzeba, żebyś uznał to za „niechętnie”?

– Przecież nie całe miasto cię atakuje. Tylko kilku niezrównoważonych osobników. Masz więcej poparcia, niż sądzisz.

– I gdzież ono jest? Dlaczego nikt poza tobą nie poparł mnie podczas zebrania?

– Niektórzy nie wiedzą, co myśleć. Albo boją się odezwać.

– Nic dziwnego. Też mogliby skończyć z poprzecinanymi oponami – powiedziała ironicznie.

– To bardzo mała miejscowość, Claire. Ludziom się wydaje, że się znają wzajemnie, ale gdy się nad tym głębiej zastanowić, to nieprawda. Nie dzielimy się sekretami. Wytyczamy sobie prywatne terytoria i nie pozwalamy innym ich przekraczać. Przemówienie podczas zebrania mieszkańców oznacza otwarcie się przed innymi. Większość woli się nie odzywać, nawet jeśli się z tobą zgadza.

– Całe to ciche poparcie nie pomoże mi zarobić na życie.

– Nie, to prawda.

– Nie ma żadnej gwarancji, że ktoś jeszcze w ogóle pojawi się w moim gabinecie.

– Owszem, to pewne ryzyko.

– A więc po co? Powiedz mi, po co miałabym tu zostawać?

– Bo nie chcę, byś wyjechała.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Patrzyła na niego, usiłując w mroku dojrzeć wyraz jego twarzy.

– To miasto potrzebuje kogoś takiego jak ty – powiedział. – Kogoś, kto trochę zamąci jego spokój. Kto sprawi, że zaczniemy zadawać sobie pytania, jakich nigdy nie mieliśmy odwagi wypowiedzieć głośno. Wiele stracimy, jeśli wyjedziesz, Claire. Wszyscy wiele stracimy.

– A więc mówisz w imieniu miasteczka?

– Tak. – Zamilkł, ale po chwili dodał: – I w moim własnym.

– Nie jestem pewna, co to znaczy.

– Ja też nie. Nie wiem nawet, po co to mówię. Żadnemu z nas nie wyjdzie to na dobre. – Nagle chwycił klamkę u drzwi i już miał je otworzyć, gdy wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Zamarł w pół ruchu, wciąż trzymając drzwi, wciąż gotów wyskoczyć z samochodu na dwór.

– Wydawało mi się, że mnie nie lubisz – powiedziała. Rzucił jej zdziwione spojrzenie.

– Takie robiłem wrażenie?

– To nie miało nic wspólnego z tym, co mówisz.

– A z czym?

– Nigdy nie poruszałeś żadnych osobistych tematów. Jakbyś nie chciał, żebym cokolwiek o tobie wiedziała. Nie przeszkadzało mi to, zdałam sobie sprawę, że tu tak właśnie jest. Ludzie nie są wylewni, ty też nie. Ale potem, gdy już poznaliśmy się bliżej, a ta niewidzialna ściana wciąż nas dzieliła, pomyślałam, że być może to nie o to chodzi, że jestem outsiderem. Może to coś we mnie. Coś, co ci we mnie nie odpowiada.

– To jest coś w tobie. Milczała chwilę.

– Rozumiem.

– Wiedziałem, co się stanie, jeśli nie będę podtrzymywał tej ściany. – Opuścił ramiona, jakby nieszczęście go przygniotło. – Można się przyzwyczaić do wszystkiego, co długo trwa, nawet do braku szczęścia. Jestem mężem Doreen od tak dawna, że chyba po prostu zaakceptowałem swój los. Dokonałem niewłaściwego wyboru, przyjąłem na siebie odpowiedzialność i teraz muszę sobie z tym radzić, jak umiem.

– Jeden błąd nie powinien rujnować ci życia.

– Gdy istnieje ktoś jeszcze, kogo to zaboli, nie jest łatwo być samolubnym i myśleć tylko o sobie. Oczywiście, łatwiej nic nie robić i pozwolić, by wszystko toczyło się swoim torem. Zorganizować sobie dodatkową warstwę znieczulającą.

Podmuch wiatru na chwilę oczyścił szybę, pozostawiając na szkle topniejące płatki. Wkrótce padający śnieg zasnuje ten krótki rzut oka w noc.

– Jeśli wydawało ci się, Claire, że nie darzę cię sympatią – powiedział – to tylko dlatego, że ciężko nad tym pracowałem.

Raz jeszcze sięgnął ku klamce.

Raz jeszcze zatrzymała go dotykiem, ręką położoną na ramieniu.

Odwrócił się w jej stronę. Tym razem spotkały się ich spojrzenia. Żadne się nie odwróciło, nie wycofało.

Objął jej twarz dłonią i pocałował. Zanim zdążył się odsunąć, zanim zdążył pożałować tego impulsu, pochyliła się ku niemu i oddała pocałunek.

Nie znała jego warg, smaku jego ust. Całowała nieznajomego. Mężczyznę, którego tęsknota, tak długo ukrywana, wybuchła teraz żywym ogniem. Ją też opanowała gorączka, poczuła, jak jej twarz i całe ciało zaczynają płonąć, gdy ją ku sobie przyciągnął. Raz i drugi wymruczał jej imię, jakby w zdumieniu, że to ją właśnie trzyma w ramionach.

Pokrytą śniegiem szybę rozjaśniły nagle światła nadjeżdżającego samochodu. Odsunęli się od siebie i siedzieli w pełnym poczucia winy milczeniu, słuchając zbliżających się do furgonetki kroków. Ktoś zapukał w drzwi od strony pasażera.

Policjant Mark Dolan objął spojrzeniem Lincolna i Claire.

– Och – powiedział tylko. Jedna sylaba, a jaki ocean znaczeń.

– Zobaczyłem, hm, że silnik jest włączony, i chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku – wyjaśnił. – Rozumiecie, zatrucie tlenkiem węgla i tak dalej…

– Wszystko w porządku – powiedział Lincoln.

– Taaa… Dobra. – Dolan cofnął się. – Dobranoc, Lincoln.

– Dobranoc.

Po odejściu Dolana Claire i Lincoln siedzieli przez chwilę w milczeniu.

– Całe miasto będzie jutro o tym wiedziało – powiedział w końcu Lincoln.

– Na pewno. Tak mi przykro.

– A mnie nie. – Roześmiał się, wysiadając. – W gruncie rzeczy, Claire, nic mnie to nie obchodzi. To miasto wie o wszystkim, co mi w życiu nie wyszło. Więc gdy raz dla odmiany coś mi się udało, to niech się i o tym dowie.

Włączyła wycieraczki i przez przejrzystą już szybę patrzyła, jak macha do niej na do widzenia i rusza do swojego samochodu. Po drodze mijał wóz Dolana, zatrzymał się więc, by zamienić z nim kilka słów.

Odjeżdżając, przypomniała sobie nagle, co Mitchell Groome powiedział jej o źródle informacji Damaris Horne.

„Ciemnowłosy, średniej budowy ciała, pracuje na nocnej zmianie”.

Mark Dolan, pomyślała.

Następnego ranka Lincoln pojechał na południe do Orono. Nie spał dobrze tej nocy. Leżał w łóżku, myśląc o wydarzeniach minionego wieczoru. O zebraniu mieszkańców.

O rozmowie z Iris Keating. O zniszczeniach w biurze Claire.

I o samej Claire.

Przede wszystkim o Claire.

O siódmej obudził się niezbyt wypoczęty. Gdy zszedł na dół, widok Doreen wciąż śpiącej w dużym pokoju był jak policzek. Jedno jej ramię zwisało z kanapy, rozrzucone rude włosy matowe i przetłuszczone, usta na wpół otwarte. Przez chwilę stał i patrzył na nią, zastanawiając się, jak ją przekonać, by wyszła bez wrzasku i płaczu, ale był zbyt zmęczony, aby teraz zajmować się tym problemem. Martwienie się o Doreen zużywało ogromną część jego energii życiowej. Na sam jej widok jego ręce i nogi stawały się ciężkie, jak gdyby Doreen i siła ciężkości były blisko związane.

– Przykro mi, złotko – powiedział – ale ja chcę jeszcze trochę normalnie pożyć.

Odbył jedną rozmowę telefoniczną, a potem zostawił śpiącą na kanapie Doreen i wyszedł z domu. Odjeżdżając, poczuł, jak pierwsza warstwa depresji opada z niego niby zużyta, zewnętrzna skóra. Drogi były oczyszczone, jezdnie posypane piaskiem. Nacisnął na gaz i nabierając prędkości, czuł, że zrzuca tych warstw coraz więcej, że gdyby mógł po prostu jechać wystarczająco długo i wystarczająco szybko, to w końcu pojawiłby się prawdziwy Lincoln, taki, jakim był dawniej, oczyszczony i narodzony na nowo. Mijał pola pokryte świeżym śniegiem, unoszonym i układającym się w puszyste chmurki przy najlżejszym nawet powiewie wiatru. Jedź dalej, nie zatrzymuj się, nie oglądaj za siebie. Jego wyprawa miała określony cel, ale w tej chwili rozkoszował się jedynie radosnym poczuciem ucieczki.

Gdy godzinę później dotarł do zabudowań Uniwersytetu Stanowego, czuł się odświeżony i odnowiony, zupełnie jakby przespał całą noc w wygodnym łóżku. Zostawił samochód na parkingu i w ostrym, krystalicznym powietrzu ruszył pieszo przez teren uniwersytetu.

Lucy Overlock siedziała w swoim gabinecie na wydziale antropologii. Dzięki swym stu osiemdziesięciu centymetrom wzrostu i strojowi składającemu się z dżinsów i flanelowej koszuli wyglądała bardziej jak drwal niż profesor uniwersytetu.

Powitała go kiwnięciem głowy i uściskiem twardej dłoni. Nawet siedząc za biurkiem, była imponującą kobietą o budowie amazonki.

– Przez telefon powiedział pan, że ma pytania na temat szczątków znad jeziora Locust.

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o rodzinie Gow. Jak zmarli. Kto ich zabił.

Uniosła brew.

– Jest jakieś sto lat za późno, by kogoś aresztować za tę zbrodnię.

– Niepokoją mnie okoliczności ich śmierci. Czy udało wam się znaleźć jakieś doniesienia prasowe o tym morderstwie?

– Tak, Vince’owi – mojemu doktorantowi. Rozpatruje przypadek rodziny Gow w swojej pracy doktorskiej. Odtwarza dawne morderstwo na podstawie szczątków. Poświecił parę tygodni na znalezienie informacji. Nie wszystkie stare gazety trafiły do archiwów. Wasz teren był wówczas tak słabo zaludniony, że niewiele o nim pisano.

– A zatem jak zginęła rodzina Gow?

– Obawiam się, że to banalna historia. Niestety, przemoc w rodzinie nie jest współczesnym wynalazkiem.

– Ojciec to zrobił?

– Nie. Siedemnastoletni syn. Jego ciało znaleziono wiele tygodni później, wiszące na drzewie. Najwyraźniej popełnił samobójstwo.

– A motywy? Czy chłopak miał zaburzenia?

Lucy rozparła się na krześle, a na jej opaloną twarz padło światło z okna. Lata pracy na dworze odbiły się na jej cerze i zimowe światło podkreślało wszystkie piegi i zmarszczki.

– Nie wiemy, rodzina najwyraźniej żyła w znacznym odosobnieniu. Według map nadań z tego okresu, własność Gowów obejmowała cały południowy brzeg jeziora. Być może wśród sąsiadów nikt dobrze nie znał chłopca.

– A zatem rodzina była zamożna?

– Nie wiem, czy zamożna, ale niewątpliwie posiadali dużo ziemi. Vince mówił, że ten teren stał się własnością rodziny Gow pod koniec osiemnastego wieku, i tak było aż do tego…

wydarzenia. Później wyprzedano ziemię po kawałku i zabudowano.

– Czy Vince to ten zapyziały chłopak z kucykiem?

Roześmiała się.

– Wszyscy moi studenci są zapyziali. To niemal warunek uzyskania doktoratu.

– A gdzie mógłbym go teraz znaleźć?

– Od dziewiątej powinien być u siebie w gabinecie. W suterenie muzeum. Zadzwonię i uprzedzę go, że pan do niego idzie.

Lincoln był tu już wcześniej. Tym razem na szerokim drewnianym stole leżały ceramiczne skorupy, a nie ludzkie szczątki, a okna sutereny zasypał śnieg. Brak naturalnego światła i wilgotne kamienne stopnie sprawiły, że Lincoln miał wrażenie, iż znalazł się w wielkiej, podziemnej grocie. Wszedł w labirynt półek z eksponatami, stosów pudełek, zawierających artefakty, o nadgryzionych wilgocią etykietkach. „Ludzka szczęka dolna (mężczyzna)” – odczytał na jednej. Pomyślał, że drewniana skrzynka to żałośnie anonimowe miejsce dla czegoś, co niegdyś było ludzką szczęką. Zaczynało go już drapać w gardle od kurzu, pleśni i niewyraźnego, dymnego zapachu, który z każdym krokiem w głąb sutereny stawał się coraz mocniejszy. Marihuana.

– Panie Brentano? – zawołał.

– Jestem tutaj – odpowiedział mu głos. – Niech pan skręci w lewo przy wypchanej sowie.

Po kilku następnych krokach Lincoln stanął przed wielką sową w szklanej gablotce. Skręcił w lewo.

„Gabinet” Vince’a Brentano składał się zaledwie z biurka i szafki kartotekowej, wciśniętych między półki z eksponatami. Choć w zasięgu wzroku nie było żadnej popielniczki, zapach marihuany wisiał ciężko w powietrzu, a młody mężczyzna, najwyraźniej niepewnie czując się w obecności policjanta, przyjął defensywną pozycję, barykadując się za biurkiem i opierając na wyciągniętych przed siebie rękach. Patrząc Vince’owi prosto w oczy, Lincoln wyciągnął dłoń na powitanie.

Po krótkiej chwili wahania Vince ją uścisnął. Obaj zrozumieli znaczenie tego gestu: zawarto układ.

– Proszę siadać – zaproponował Vince. – Może pan zestawić to pudło na podłogę, ale proszę uważać, bo krzesło się trochę chwieje. Wszystko tu się chwieje. Jak pan widzi, mam luksusowe biuro.

Lincoln zestawił pudło z krzesła. W środku coś zagrzechotało.

– Kości – wyjaśnił Vince.

– Ludzkie?

– Goryla nizinnego. Używam ich na wykładach porównawczych. Daję je studentom i proszę o diagnozę, ale nie mówię, że nie są ludzkie. Powinien pan usłyszeć, co wymyślają. Wszystko od akromegalii po syfilis.

– To podstępny chwyt.

– Całe życie jest podstępnym chwytem. – Vince rozparł się na krześle, patrząc na Lincolna z ciekawością. – Zakładam, że ta wizyta także jest podstępem. Zazwyczaj policja nie grzebie w morderstwach sprzed stu lat.

– Rodzina Gowów interesuje mnie z innych powodów.

– Jakich?

– Wydaje mi się, że ich śmierć może mieć związek z naszymi obecnymi problemami w Tranquility.

Vince wyglądał na zdziwionego.

– Czy mówi pan o tych niedawnych morderstwach?

– Popełnili je normalni skądinąd chłopcy. Nastolatki, które straciły nad sobą kontrolę i zabiły. Psychologowie dziecięcy przeprowadzają psychoanalizę każdego dzieciaka w mieście, ale nie potrafią wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Więc zacząłem myśleć o tym, co przydarzyło się Gowom. O podobieństwach.

– Chodzi panu o nastoletniego zabójcę? – Vince wzruszył ramionami. – Popychadło też ma granice wytrzymałości. Gdy władza zbyt mocno naciska, młodzi ludzie buntują się. To się zdarzało wielokrotnie.

– To nie jest bunt. Ci chłopcy wpadają w amok, zabijają przyjaciół i rodzinę. – Przerwał na chwilę. – To samo zdarzyło się pięćdziesiąt dwa lata temu.

– Co się zdarzyło?

– W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku w Tranquility w listopadzie popełniono siedem morderstw.

Siedem? – Vince szeroko otworzył oczy za szkłami okularów w drucianej oprawce. – W miejscowości liczącej ile osób?

– W 1946 roku Tranquility liczyło siedmiuset mieszkańców. A teraz znów przeżywamy taki sam kryzys.

Vince zaśmiał się nerwowo.

– Człowieku, musicie mieć u siebie poważne problemy socjologiczne. Ale niech pan nie obciąża za to młodzieży. Niech pan szuka winy w starszych. Gdy dzieci rosną w atmosferze przemocy, uczą się, że przemoc jest sposobem na rozwiązywanie problemów. Tatuś wielbi wszechmogącą broń, wychodzi i dla sportu rozwala sarnę. Synek odczytuje komunikat: zabijanie jest frajdą.

– To zbyt gładkie wyjaśnienie.

– Nasze społeczeństwo wielbi agresję! A potem wkładamy broń w ręce dzieci. Niech pan spyta pierwszego z brzegu socjologa.

– Nie wydaje mi się, by socjologowie potrafili wyjaśnić nasz przypadek.

– No dobrze, a jakie jest pańskie wyjaśnienie?

– Deszcze.

Zapadło długie milczenie.

– Słucham?

– W tym roku mieliśmy identyczny wzorzec pogody jak w roku 1946. Zaczęło się w kwietniu od bardzo obfitych opadów deszczu. Lokalny most został zerwany, zwierzęta domowe potonęły…

Vince uniósł oczy do nieba.

– Biblijny potop?

– Wie pan, nie jestem zbyt religijny…

– Ja też nie wierzę w Boga. Jestem naukowcem.

– A zatem zawsze szukacie wzorców w przyrodzie, prawda? Korelacji. No więc taki właśnie wzorzec dostrzegam i w tym roku, i w 1946. W kwietniu i maju w mieście zanotowano rekordowe opady deszczu. Rzeka Locust wystąpiła z brzegów i zniszczyła stojące na brzegach domy. Potem deszcze kończą się – w lipcu i sierpniu nie pada w ogóle. Co więcej, jest niezwykle gorąco. Tak gorąco, że oba lata trafiają do księgi rekordów. – Zaczerpnął powietrza i wolno je wypuścił. – W końcu, w listopadzie, zaczyna się to wszystko dziać.

– Co takiego?

– Morderstwa.

Vince nic nie mówił. Siedział z nieprzeniknioną miną.

– Wiem, że to zwariowana teoria – powiedział Lincoln.

– Nie ma pan pojęcia, jak bardzo.

– Ale korelacja istnieje. Doktor Elliot uważa, że to może być zjawisko przyrodnicze. Jakaś nowa bakteria czy algi w jeziorze, wywołujące zmiany osobowości. Czytałem o czymś podobnym, dotyczyło to rzek na południu. Mikroorganizm, który zabija miliony ryb. Produkuje toksynę, działającą także na ludzi, uszkadzającą ich koncentrację, czasem powodującą napady wściekłości.

– Pewnie mówi pan o dinoflagellata. To rodzaj planktonu.

– Tak. Być może u nas dzieje się coś podobnego. Dlatego chcę zebrać informacje o sprawie rodziny Gowów. Konkretnie chcę wiedzieć, czy w roku, w którym zginęli, były obfite deszcze. Rządowe dane powodziowe nie sięgają tak daleko w przeszłość, dlatego potrzebuję relacji prasowych.

Vince w końcu zrozumiał.

– Chce pan zobaczyć moje wycinki prasowe.

– Być może zawierają informacje, których szukam.

– Powódź. – Vince wyprostował się i zmarszczył brwi, jakby usiłował przywołać jakieś wspomnienie. – To dziwne. Wydaje mi się, że coś sobie przypominam na temat powodzi… – Okręcił się na krześle ku szafce, wyciągnął szufladę i przerzucił kilka teczek. – Gdzie ja to widziałem? Gdzie, gdzie… – Wyciągnął teczkę, opisaną „Listopad 1887, Two Hills Herald„. W środku był plik fotokopii artykułów prasowych.

– Deszcze byłyby na wiosnę – powiedział Lincoln. – Nie będzie nic o tym w wycinkach z listopada…

– Nie, to ma coś wspólnego ze sprawą Gowów. Pamiętam, że to odnotowałem. – Przerzucał fotokopie, w końcu zatrzymał się przy jednej i przyjrzał pomiętej stronie. – Tak, tu jest ten artykuł z datą dwudziestego trzeciego listopada. Tytuł: SIEDEMNASTOLATEK ZABIJA SWOJĄ RODZINĘ. PIĘĆ OFIAR. Dalej jest mowa o zmarłych: państwu Teodorostwu Gow, ich dzieciach Jennie i Josephie, oraz matce pani Gow, Althei Frick. – Odłożył kartkę na bok. – Już pamiętam. To było w nekrologach.

– Co było?

Vince wyciągnął kolejną fotokopię.

– Tu jest nekrolog matki pani Gow. „Althea Frick, sześćdziesiąt dwa lata, zabita na początku minionego tygodnia, została pochowana 30 listopada podczas wspólnego pogrzebu z rodziną Theodora Gow. Urodzona w Two Hills, była córka Petrasa i Marii Goose. Oddana matka dwojga dzieci. Przez czterdzieści jeden lat wierna żona Donata Fricka, który utopił się minionej wiosny… – Głos Vince’a nagle umilkł. Doktorant podniósł wzrok na Lincolna -… gdy rzeka Locust wystąpiła z brzegów”.

Patrzyli na siebie, obaj pod wrażeniem tego nieoczekiwanego potwierdzenia. Przy nogach Vince’a stał piecyk elektryczny ze spiralą świecącą jasno-pomarańczowym światłem. Nic jednak nie było w stanie zwalczyć chłodu, jaki w tym momencie ogarnął Lincolna, który na chwilę zwątpił, czy kiedykolwiek zdoła się znów rozgrzać.

– Kilka tygodni temu – powiedział – wspomniał pan Indian z plemienia Penobscot. Mówił pan, że odmawiali osiedlania się w pobliżu jeziora Locust.

– Tak. Było objęte tabu, tak samo jak niższa część Beech Hill, gdzie płynie potok Meegawki. Uważali, że to niezdrowe miejsce.

– Czy wie pan, dlaczego było uważane za niezdrowe?

– Nie.

Lincoln zamyślił się.

– Nazwa Meegawki – to słowo pewnie pochodzi z języka Penobscotów?

– Tak. To zniekształcone Sankadelak Migah’ke, ich nazwa dla tego obszaru. Sankadelak w wolnym przekładzie to potok.

– A co znaczy to drugie słowo?

– Lepiej to sprawdzę. – Vince okręcił się na krześle i sięgnął na półkę po dość sfatygowany egzemplarz Języka Penobscotów. Szybko znalazł odpowiednią stronę. – No tak, miałem rację co do Sankade’lak. Oznacza rzekę lub strumień.

– A to drugie?

– Migah’ke znaczy „walczyć” lub… – Vince przerwał. Uniósł wzrok na Lincolna. – Lub „zabijać”.

Patrzyli się na siebie w milczeniu.

– To wyjaśniałoby tabu – powiedział w końcu Lincoln cicho.

Vince przełknął ślinę.

– Tak. To „zabójczy strumień”. Strumień, który zabija.