174914.fb2
– Cały dzień nie widzieliśmy doktor Elliot – powiedziała pielęgniarka. – I szczerze mówiąc, zaczynamy się trochę niepokoić.
– Kiedy ostatni raz był z nią jakiś kontakt? – zapytał Lincoln.
– Według relacji dziennej zmiany, zadzwoniła koło południa dowiedzieć się o stan Noaha. Od tej pory nie było od niej ani słowa, choć od dawna wzywamy ją przez pager. Dzwoniliśmy do niej do domu, ale odzywa się tylko automatyczna sekretarka. Naprawdę uważamy, że powinna tu być. Chłopiec o nią pyta.
Coś tu jest nie w porządku, pomyślał Lincoln, idąc przez hol do pokoju Noaha. Niewątpliwie zajrzałaby, a przynajmniej zadzwoniłaby do syna. Wczesnym wieczorem przejeżdżał koło jej domu i samochodu nie było, założył więc, że Claire jest w szpitalu.
Ale nie było jej tu cały dzień.
Kiwnął głową policjantowi stanowemu, pilnującemu drzwi, i wszedł do pokoju Noaha.
W kręgu światła rzucanego przez lampkę przy łóżku twarz chłopca wydawała się blada i wyczerpana. Słysząc zamykane drzwi, uniósł wzrok, ale na widok Lincolna w jego oczach odmalowało się rozczarowanie. Wściekłość zniknęła, pomyślał Lincoln, a różnica jest zaskakująca. Trzydzieści sześć godzin temu Noah zachowywał się zupełnie bezrozumnie, a siła i agresja, kierujące jego ciałem, były tak wielkie, że aż dwóch mężczyzn musiało go trzymać. Teraz robił wrażenie zmęczonego, przestraszonego chłopca.
Jego głos był zaledwie szeptem:
– Gdzie mama?
– Nie wiem, gdzie jest, synu.
– Niech pan do niej zadzwoni. Proszę, niech pan zadzwoni.
– Próbujemy się z nią porozumieć. Chłopiec zamrugał i spojrzał w sufit.
– Chcę jej powiedzieć, że mi przykro. Chcę jej powiedzieć… – Znów zamrugał i odwrócił głowę, tak że mówił niemal wprost w poduszkę. – Chcę jej powiedzieć prawdę.
– O czym?
– O tym, co się stało. Tamtego wieczoru…
Lincoln nie odzywał się. To wyznanie nie mogło być wymuszone – musiało nastąpić z woli chłopca.
– Wziąłem furgonetkę, bo musiałem odwieźć przyjaciółkę do domu. Przyszła na piechotę, żeby mnie odwiedzić, i chcieliśmy zaczekać na mamę, żeby ją odwiozła. Ale potem zrobiło się późno, a mamy wciąż nie było. Poza tym zaczęło mocno padać…
– Więc sam odwiozłeś dziewczynę do domu?
– To tylko trzy kilometry. A poza tym jeździłem już dawniej.
– I co się stało, Noah? Podczas tej jazdy?
– Nic. To była tylko krótka jazda tam i z powrotem. Przysięgam.
– Czy pojechałeś na Slocum Road?
– Nie, cały czas jechałem Toddy Point Road. Wysiadła na końcu swojego podjazdu, żeby jej tata nas nie widział. A potem wróciłem wprost do domu.
– Która to była godzina?
– Nie wiem. Chyba koło dziesiątej.
Godzinę po tym, jak anonimowy świadek widział furgonetkę Claire na Slocum Road.
– To nie pasuje do faktów, synu. Nie wyjaśnia krwi na zderzaku.
– Nie wiem, skąd się tam wzięła krew.
– Nie mówisz całej prawdy.
– Mówię prawdę! – Chłopiec zwrócił się w jego stronę, a jego frustracja zaczęła się przeradzać w gniew. Jednak tym razem ten gniew był inny. Tym razem był racjonalny.
– Jeśli mówisz prawdę – rzekł Lincoln – to dziewczyna potwierdzi twoją wersję. Kim ona jest?
Noah odwrócił wzrok i znów wpatrzył się w sufit.
– Nie mogę powiedzieć.
– Dlaczego?
– Ojciec ją zabije. Dlatego.
– Mogłaby wyjaśnić tę sprawę jednym zdaniem.
– Ona się go boi. Nie chcę jej wpakować w kłopoty.
– To ty masz kłopoty, Noah.
– Muszę najpierw z nią porozmawiać. Muszę jej dać szansę, żeby…
– Żeby co? Uzgodnić zeznania?
Patrzyli na siebie w milczeniu, Lincoln – czekając na odpowiedź, chłopiec – odmawiając udzielenia informacji.
Przez zamknięte drzwi komendant ledwo dosłyszał wezwanie nadane przez szpitalny system komunikacji.
– Doktor Elliot, wewnętrzny siedem-jeden-trzy-trzy. Doktor Elliot…
Lincoln wyszedł z pokoju Noaha, poszedł do dyżurki pielęgniarek i wybrał numer 7133.
Odezwał się Anthony z laboratorium.
– Doktor Elliot?
– Tu komendant Kelly. Od jak dawna wzywa pan doktor Elliot?
– Przez całe popołudnie. Próbowałem przez pager, ale chyba go wyłączyła. W domu także nikt nie odpowiada, więc pomyślałem, że być może jest w budynku szpitala.
– Jeśli zadzwoni do pana, proszę jej powiedzieć, że ja także próbuję się z nią skontaktować.
– Jasne. Jestem dość zaskoczony, że nie oddzwoniła.
Lincoln zastanowił się.
– Jak to nie oddzwoniła? Czy wcześniej pan z nią rozmawiał?
– Tak, prosiła mnie o znalezienie pewnych informacji.
– Kiedy to było?
– Dzwoniła koło południa. Wydawało mi się, że zależy jej na odpowiedzi, dlatego byłem zdziwiony, że jeszcze się nie odezwała.
– Jakie informacje ją interesowały?
– Dotyczące firmy Anson Biologicals.
– A cóż to takiego?
– Jak się okazuje, to po prostu wydział naukowo-badawczy Sloan-Routhier. Wie pan, tej wielkiej firmy farmaceutycznej.
Jednakże nie mam pojęcia, do czego jej była potrzebna ta informacja.
– Czy wie pan może, skąd do pana dzwoniła?
– Nie.
Lincoln odłożył słuchawkę. Nikt nie rozmawiał z Claire od południa. Upłynęło od tej chwili dziewięć godzin.
Wyszedł na parking szpitalny. Kończący się dzień był jasny, bez opadów śniegu, i wszystkie samochody lśniły od lodu. Jadąc powoli, rozglądał się na parkingu za subaru Claire. Nie było go tam.
Wyszła ze szpitala, a potem co? Dokąd mogła pojechać?
Ruszył w kierunku Tranquility, coraz bardziej niespokojny. Choć droga była pusta, a jezdnia oczyszczona z lodu, jechał powoli, przyglądając się stertom śniegu po obu stronach, szukając śladu wypadku. Zatrzymał się pod domem Claire tylko po to, żeby upewnić się, że jej tam nie ma.
Siedział później u siebie, wpatrując się w telefon, a jego zdenerwowanie rosło. Dokąd mogła pójść? Jemu już nie ufała, i to właśnie najbardziej go bolało. Schował twarz w dłoniach, usiłując zrozumieć jej zniknięcie.
Denerwowała się o Noaha. Dla syna zrobiłaby wszystko.
Noah. To musiało mieć coś wspólnego z Noahem.
Znów sięgnął po telefon i zadzwonił do Fern Cornwallis.
Odezwał się, ledwo podniosła słuchawkę:
– O jaką dziewczynę Noah Elliot się bił?
– Lincoln? Która to godzina?
– Nazwisko, Fern. Musze znać nazwisko tej dziewczyny. Fern westchnęła ze znużeniem.
– Amelia Reid.
– Czy to córka Jacka Reida?
– Tak. On jest jej ojczymem.
Na śniegu była krew.
Gdy Lincoln wjechał na podwórko przed domostwem Reidów, światła jego reflektorów wyłapały złowieszczą ciemną plamę na skądinąd dziewiczo białym śniegu. Zahamował i zatrzymał się, wpatrując się w zakrwawiony śnieg, a żołądek nagle ścisnął mu strach. Furgonetka Jacka Reida stała na podjeździe, ale w domu było ciemno. Czy rodzina spała?
Powoli wysiadł z wozu i skierował na ziemię światło latarki. Początkowo zauważył jedynie jasną plamę krwi, jak czerwony wzór z testu Rorschacha. Potem dostrzegł kolejne plamy, całą ich serię, prowadzące za róg domu, a towarzyszyły im ludzkie i psie ślady. Przyjrzał się śladom i nagle pomyślał: gdzie są psy? Dwa nieprzyjemne pitbulle Jacka Reida miały obrzydliwy zwyczaj rozszarpywania wszystkich kotów w sąsiedztwie. Czy te krwawe ślady zostawiło jakieś nieszczęsne stworzenie, które zabłądziło na cudze podwórko?
Przyklęknąłby przyjrzeć się dokładniej, i zobaczył, że w śniegu leży kawałek ciemnej sierści, wciąż ze strzępem krwawego ciała. To tylko zwierzę, pomyślał. Kot albo szop. Jego napięcie wyraźnie zelżało, ale nie znikło całkowicie. Te pitbulle być może biegają gdzieś po okolicy, a nawet mu się w tej chwili przyglądają.
Uczucie, że jest obserwowany, stało się nagle tak przemożne, iż wyprostował się szybko i zatoczył szeroki łuk latarką, oświetlając podwórze. Gdy promień latarki zatrzymał się koło pnia klonu, dostrzegł drugi strzęp futra, tym razem znacznie większy. Mógł już rozpoznać zwierzę. Strach wrócił z całą siłą, wszystkie nerwy aż dźwięczały z napięcia. Stalowa kolczatka odbiła światło, tak samo jak białe zęby, wyszczerzone w otwartej, pozbawionej życia szczęce. Jeden z pitbulli. A w każdym razie jego połowa. Pies był przywiązany do łańcucha, więc nie mógł uciec i uniknąć śmierci.
Lincoln nie pamiętał, żeby wyciągał broń – po prostu nagle zjawiła się w jego ręku. Strach był tak silny, że ściskał go za gardło. Mężczyzna oświetlił latarką podwórze szerszym łukiem i odkrył drugą połowę psa i jego wnętrzności koło schodków na werandę. Podszedł do krwawej masy i zmusił się do dotknięcia szczątków gołą ręką. Tkanka była zimna, ale jeszcze niezamarznięta. Od rzezi musiała upłynąć mniej niż godzina. Cokolwiek rozszarpało tego psa, wciąż może być w pobliżu.
Stłumiony dźwięk tłuczonego szkła sprawił, że Lincoln okręcił się na pięcie, a serce zaczęło mu walić w piersiach. Zerknął na ciemne okna. Odgłos pochodził z wnętrza domu. W tym domu mieszka pięcioro ludzi, w tym czternastoletnia dziewczynka. Co się z nimi stało?
Wszedł na werandę, do drzwi frontowych. Nie były zamknięte – kolejny niepokojący szczegół. Nacisnął klamkę i pchnął je. Szybki ruch latarką ukazał wytarty dywan i kilka par butów, rozrzuconych na podłodze holu. Nic niepokojącego. Sięgnął do kontaktu i przekręcił, chcąc włączyć światło. Nie zapaliło się. Czyżby wyłączono elektryczność?
Na chwilę zawahał się przy frontowych drzwiach, rozważając, czy nie powinien zaanonsować swojej obecności. Wiedział, że Jack Reid ma dubeltówkę i nie zawahałby się jej użyć, gdyby przypuszczał, że ktoś się włamuje do domu. Lincoln wciągnął powietrze, chcąc krzyknąć: „Policja!”, gdy dostrzegł coś, co go natychmiast uciszyło.
Na ścianie widniał krwawy odcisk dłoni.
Pistolet nagle zaczął ślizgać się w jego ręce. Lincoln podszedł bliżej. Rzeczywiście, była to krew, a jeszcze dalej kolejne krwawe plamy wskazywały drogę do kuchni.
W tym domu mieszka pięć osób. Gdzie są?
W kuchni znalazł pierwszego członka rodziny. Jack Reid leżał na podłodze z gardłem poderżniętym od ucha do ucha. Krew tryskająca z jego tętnicy obryzgała wszystkie ściany. Wciąż ściskał w dłoni dubeltówkę.
Coś upadło i potoczyło się po podłodze. Lincoln natychmiast poderwał broń, a krew pulsująca w uszach niemal go ogłuszała. Hałas dochodził z dołu. Z piwnicy.
Oddychał płytko i szybko. Podszedł cicho do drzwi piwnicy, zatrzymał się, żeby policzyć do trzech. Spocone palce mocno trzymały broń, a serce biło coraz szybciej. Nabrał powietrza i kopnął w drzwi.
Odskoczyły i stuknęły w przeciwległą ścianę.
Kilka prowadzących w dół schodków ginęło w ciemnościach. Ktoś tam był. Mrok wydawał się naładowany wrogą energią. Lincoln niemal wyczuwał czyjąś obecność u stóp tych schodów. Skierował w dół promień latarki, szybko omiatając nim pomieszczenie. Dostrzegł tylko błyskawiczny ruch cienia chowającego się pod schodami.
– Policja! – krzyknął. – Stań tam, gdzie cię mogę widzieć! – Wciąż oświetlał przestrzeń przy schodach, w to samo miejsce celując bronią. – No już, wychodź! Natychmiast!
Powoli ciemność przybrała konkretny kształt. Najpierw w zasięgu światła latarki pojawiła się ręka. Potem twarz, z której patrzyły przerażone oczy. Chłopiec.
– Moja mama – zaszlochał Eddie Reid. – Proszę mi pomóc wydostać stąd mamę.
Teraz spod schodów rozległ się kobiecy szept.
– Pomocy! Na miłość boską, pomocy!
Lincoln zszedł po schodach i skierował światło wprost na kobietę. Twarz Grace Reid była trupioblada, zastygła w wyrazie przerażenia.
– Żadnego światła – prosiła. – Niech pan wyłączy światło, bo nas znajdzie! – Cofnęła się. Za nią widać było otwartą skrzynkę z bezpiecznikami. Grace opuściła wszystkie dźwignie, odcinając dopływ prądu.
Eddie ciągnął matkę ku schodom.
– Mamo, już dobrze. Musimy stąd wyjść. Proszę, rusz się. Proszę cię!
Grace pokręciła głową w gwałtownym proteście.
– Nie, on na nas czeka. – Wyrwała się i zaparła w miejscu. – J.D. jest na górze.
Eddie znowu chwycił matkę za rękę i pociągnął ku schodom.
– Teraz, mamo!
– Chwileczkę – wtrącił się Lincoln. – A co z Amelią? Gdzie jest Amelia?
Grace spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma.
– Amelia? – bąknęła, jakby dopiero teraz przypomniała sobie o córce. – W swoim pokoju.
– Wyprowadźmy stąd twoją mamę – powiedział Lincoln do Eddiego. – Mój wóz stoi tuż przed domem.
– A co z…
– Znajdę twoją siostrę, ale najpierw muszę wpakować was do samochodu i wezwać pomoc. A teraz chodźmy. Trzymaj się tuż za mną. – Odwrócił się i zaczął powoli wchodzić po schodach. Słyszał, że Eddie i Grace idą za nim. Oddech Grace brzmiał niemal jak pojękiwanie, a Eddie mruczał słowa pociechy.
J.D. Oboje bali się J.D.
Lincoln dotarł do szczytu schodów. Nie było sposobu, żeby tego uniknąć: musiał przeprowadzić ich przez zbryzganą krwią kuchnię, koło ciała Jacka Reida. Jeśli Grace dostanie histerii, to właśnie tam.
Dzięki Bogu za Eddiego. Chłopiec objął ramieniem macochę, przytulając jej twarz do swojej piersi.
– Niech pan idzie – przynaglił Lincolna. – Proszę, niech pan nas stąd po prostu zabierze.
Lincoln przeprowadził ich przez kuchnię do holu. Tam zatrzymał się nagle, bo napięte nerwy wysyłały mu sygnały alarmowe. W świetle latarki zobaczył, że drzwi frontowe stoją otworem. Czy zamknąłem je po wejściu do domu?
– Zaczekajcie – szepnął i podsunął się do drzwi. Śnieg na dworze lśnił w świetle księżyca. Wóz patrolowy stał jakieś dziesięć metrów od werandy. Panowała całkowicie nieruchoma cisza.
Coś jest nie tak. Ktoś nas obserwuje. Ktoś się czai. Odwrócił się do Eddiego i Grace, i szepnął:
– Biegnijcie do samochodu. Teraz!
Ale Grace nie pobiegła. Zamiast tego cofnęła się, a gdy jej profil pojawił się na tle oświetlonego księżycem okna, Lincoln zobaczył, że patrzy w górę. Ku schodom.
Okręcił się na pięcie akurat w chwili, gdy rzucił się na niego cień. Lincoln uderzył o ścianę z taką siłą, że stracił oddech. Ból przeciął mu policzek. Szarpnął się w bok i ostrze noża śmignęło obok, o włos, głęboko wbijając się w ścianę koło jego głowy. Broń mu upadła, wytrącona z dłoni w pierwszym zwarciu. Teraz rozpaczliwie macał po podłodze, usiłując znaleźć w ciemnościach pistolet.
Usłyszał zgrzyt noża wyrywanego z drewna i odwrócił się w momencie, gdy cień znów się na niego rzucił. Podniósł lewe ramię, zasłaniając się przed ciosem. Ostrze wbiło się aż do kości. Własny jęk bólu dotarł do niego niby jakiś obcy, odległy dźwięk.
Udało mu się jakoś uchwycić prawą ręką przegub chłopca i wytrącić mu nóż, który padając, stuknął o podłogę. Chłopak wyrwał się i potknął, cofając.
Lincoln kucnął i chwycił nóż, ale poczucie triumfu było krótkotrwałe.
J.D. także wstał, a jego sylwetka była wyraźnie widoczna na tle okna. Trzymał pistolet Lincolna. Wymierzył go wprost w jego pierś.
Wystrzał był tak głośny, że szyba w oknie rozpadła się na kawałki. Szkło poleciało chmurą iskierek na werandę.
Żadnego bólu. Dlaczego nie czuje żadnego bólu?
Z niedowierzaniem patrzył, jak J.D. Reid, oświetlony światłem księżyca wpadającym przez stłuczone okno, powoli osuwa się na podłogę.
– Zabiłem go? – spytał drżącym głosem Eddie.
Potrzebujemy światła – powiedział Lincoln. Usłyszał, jak Eddie potyka się w ciemnościach w kuchni, a następnie schodzi do piwnicy. Po chwili włączył bezpieczniki i światło rozbłysło.
Jeden rzut oka powiedział Lincolnowi, że J.D. nie żyje.
Eddie wrócił przez kuchnię, wciąż trzymając dubeltówkę ojca. Zwolnił i stanął koło macochy. Żadne z nich nie było w stanie oderwać oczu od martwego chłopca ani wydać z siebie dźwięku. Straszliwy widok J.D. Reida leżącego w kałuży krwi na zawsze utrwalał się w ich umysłach.
– Amelia – powiedział Lincoln i podniósł wzrok ku schodom, ku piętru. – Gdzie jest jej sypialnia?
– Druga po prawej… – Eddie spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
Lincoln wbiegł po schodach. Jedno spojrzenie na drzwi pokoju Amelii powiedziało mu, że najgorsze już się stało. W drzwiach widniała wyrąbana siekierą dziura, a kawałki drewna zaścielały hol. Dziewczyna zapewne starała się zamknąć przed J.D. w sypialni, ale kilka ciosów siekierą rozwaliło deski. Bojąc się tego, co zobaczy w środku, Lincoln wszedł do pokoju.
Zobaczył siekierę wbitą w krzesło, przerąbane niemal na pół. Zobaczył rozbite lustro, poszarpane sukienki, drzwi szafy wiszące na wyrwanym zawiasie. Potem popatrzył na łóżko.
Było puste.
Mitchell Groome siedział za kierownicą subaru Claire Elliot i jechał powoli w dół Beech Hill. Czekał aż do północy, do godziny, kiedy wszyscy będą już spać, ale, niestety, niebo było czyste, a światło księżyca w pełni z przeraźliwą jasnością odbijało się od śniegu. Przez to czuł się bezbronny i wystawiony na cudze spojrzenia. W każdym razie, pełnia czy nie, musiał skończyć tej nocy całą sprawę. Zbyt wiele rzeczy poszło nie po jego myśli, narzucając mu podjęcie znacznie bardziej drastycznych kroków, niż zamierzał.
Jego zadanie początkowo było bardzo proste: miał mieć na oku doktora Tutwilera oraz – udając dziennikarza zadającego pytania – spokojnie i dyskretnie badać naturalne rozprzestrzenianie się infekcji pasożytniczej wśród młodzieży Tranquility. Pracę nagle skomplikowała mu Claire Elliot, której podejrzenia okazały się zbyt bliskie prawdy. A potem Doreen Kelly stworzyła jeszcze większy problem.
Będzie musiał się gęsto tłumaczyć, gdy wróci do Bostonu.
Był pewien, że wymyśli rozsądne wyjaśnienie zniknięcia Maksa Tutwilera. Nie mógł przecież powiedzieć swoim szefom w Anson Biologicals, co się stało naprawdę: że Max chciał się wycofać, gdy dowiedział się, jak zginęła Doreen Kelly. Zatrudniono mnie do znalezienia robaków, protestował Max. W Anson powiedzieli mi, że to tylko takie biologiczne poszukiwanie skarbów. Nikt nic nie mówił o mordowaniu, zresztą po co? Żeby ten gatunek pozostał sekretem korporacji?
Max nie rozumiał, że praca nad nowym środkiem medycznym to coś w rodzaju poszukiwania złota. Tajemnica jest czymś nieodzownym. Nie można dać znać konkurencji, że znalazło się nową żyłę.
Złotem w tym przypadku był hormon produkowany przez unikalnego bezkręgowca, hormon, którego działanie polegało na potęgowaniu poziomu agresji. Wystarczyła minimalna dawka, by podnieść wartość bitewną żołnierza w walce. Był to morderczy specyfik o oczywistych zastosowaniach militarnych.
Anson Biologicals i jego firma-matka, Sloan-Routhier Pharmaceuticals, dowiedzieli się o istnieniu robaków zaledwie dwa miesiące temu, gdy na oddział psychiatryczny wojskowego szpitala w Wirginii przyjęto dwóch nastoletnich synów miejscowego małżeństwa. Jeden z chłopców wydalił robaka – bioluminescencyjny gatunek, którego żaden wojskowy patolog nie potrafił zidentyfikować.
Cała rodzina spędzała lipiec w domku nad brzegiem jeziora w Maine.
Groome skręcił na Toddy Point Road. Siedząca obok niego Claire jęknęła i poruszyła głową. Miał nadzieję, dla jej dobra, że lekarka nie w pełni odzyska świadomość, ponieważ czekający ją koniec nie był miły. On nie miał jednak innego wyjścia. Śmierć kobiety tak żałosnej, jak Doreen Kelly, nikogo w mieście specjalnie nie poruszyła, ale miejscowa lekarka nie mogła ot, po prostu zniknąć. Władze muszą znaleźć jej ciało i stwierdzić śmierć w następstwie nieszczęśliwego wypadku.
Droga biegła teraz po niewielkich wzniesieniach. O tej porze nocy była to samotna jazda. Reflektory Groome’a ślizgały się po czarnym asfalcie, pokrytym lodem i piaskiem z pobocza, oświetlając łuk na tyle szeroki, by widać było drzewa po obu stronach. Czarny tunel, otwarty jedynie na gromady gwiazd nad głową.
Groome zbliżył się do kolejnego zakrętu, gdzie asfalt uciekał ostro w lewo, i zahamował na szczycie pochylni dla łodzi.
Claire znów jęknęła, gdy przeciągał ją z siedzenia pasażera na miejsce kierowcy. Zapiął jej pas. Nie gasząc silnika, wrzucił bieg, zwolnił ręczny hamulec i zamknął drzwi.
Samochód zaczął toczyć się naprzód po łagodnym spadku pochylni.
Groome stał na poboczu, patrząc, jak dociera do jeziora i toczy się dalej. Na lodzie był śnieg i koła powoli go gniotły, reflektory oświetlały nagą przestrzeń. Dziesięć metrów. Dwadzieścia. Jak daleko do cienkiego lodu? Był dopiero pierwszy tydzień grudnia i jezioro nie mogło jeszcze zamarznąć tak mocno, by utrzymać ciężar samochodu.
Trzydzieści metrów. Wtedy właśnie Groome usłyszał ostry jak wystrzał trzask. Przód samochodu przechylił się w dół, reflektory nagle zginęły w śniegu i łamiącym się lodzie. Kolejny trzask i samochód przechylił się w przód pod dziwacznym kątem, a czerwone tylne światła wskazały niebo. Teraz pękł także lód pod tylnymi kołami i samochód wpadł do wody. Reflektory zgasły, gdy zostały zalane przewody elektryczne.
Koniec rozegrał się w świetle księżyca, w krajobrazie wysrebrzonym świetlistą bielą śniegu. Samochód kołysał się chwilę na wodzie, silnik zakrztusił się, woda wciągała wóz głębiej, biorąc go w posiadanie. Teraz odgłos chlapania, płynne zamieszanie, gdy samochód wślizgiwał się głębiej i zaczynał obracać. Zatonął kołami do góry, a dach utkwił w mule. Groome wyobrażał sobie kłęby ciemnych osadów, zasłaniające sączące się z góry, wodniste światło księżyca.
Jutro ktoś zobaczy połamany lód, pomyślał Groome, i doda dwa do dwóch. Biedna, przemęczona doktor Elliot, jadąc nocą do domu, przegapiła zakręt i przez nieuwagę wjechała na pochylnię dla łodzi. Co za tragedia.
Usłyszał odległe zawodzenie syreny policyjnej i odwrócił się w nagłym napięciu. Dopiero gdy wóz patrolowy minął go, a potem zniknął w oddali, pozwolił sobie lżej odetchnąć. Policję wezwano gdzie indziej – nikt nie był świadkiem jego zbrodni.
Odwrócił się i zaczął iść szybkim krokiem, ku ciemności Beech Hill. Czekała go niemal pięciokilometrowa wyprawa z powrotem do jaskini, gdzie wciąż miał wiele do zrobienia.