174928.fb2
Rourke stał na pokładzie “Archangielska”. Helikopter odlatywał na wschód, niknąc w blasku wstającego właśnie słońca.
– Proszę się nie martwić, doktorze. Ta wyspa nigdy nie będzie wykorzystana ani przez nas, ani przez nich. To wyspa bardzo wulkaniczna, niestabilna geologicznie. I dlatego jest idealna. – Darkwood uśmiechnął się i klepnął Johna po ramieniu.
Ten spojrzał jeszcze raz za oddalającym się śmigłowcem, ale nie odpowiedział. Wiedział, że było to jedyne rozsądne wyjście – aby helikopterem poleciał Paul. Miał nadzieję, że Rubenstein poradzi sobie z pilotażem i nawigacją, wierzył w niego, jednakże nie dawała mu spokoju myśl, że zachodzi istotna różnica między umiejętnościami technicznymi, które Paul niewątpliwie posiadał, a doświadczeniem nabytym podczas wielu godzin spędzonych za sterami.
Darkwood mówił dalej:
– Komandosi, których posłałem razem z panem, poradzą sobie doskonale. Nie musi się pan obawiać o niego. Już za kilka godzin pan Rubenstein znajdzie się w Mid-Wake i spotka się z pańską córką. Było to jedyne wyjście. Jedyne rozsądne rozwiązanie…
John Rourke wiedział o tym. Zapytał jednak Darkwooda:
– Czy byłby pan spokojny, pozwalając swemu najlepszemu przyjacielowi płynąć łodzią podwodną przez nieprzyjacielskie terytorium, wiedząc, jak małe ma on doświadczenie?
– Jasne, że nie, doktorze. Ale teraz musi pan zejść pod pokład. Po tej historii z rakietami mamy mało czasu do stracenia, prawda?
John tylko skinął głową. Sylwetka śmigłowca już zniknęła w słońcu. Paul odleciał z dwoma komandosami.
– Dobrze, zejdźmy na dół.
Oczywiście, Darkwood miał rację. Nie było czasu do stracenia, lecz świadomość tego wcale nie rozpraszała wątpliwości doktora.