174928.fb2
Rourke w towarzystwie Paula Rubensteina przechadzał się wzdłuż głównego pokładu łodzi podwodnej, podziwiając nowy nabytek amerykańskiej floty. Był nim USS “Roy Rogers”, który unosił się na wodzie jak olbrzymia góra wśród otaczających go okrętów Mid-Wake.
W ślad za nim szło kilku mężczyzn i kobiet. Każde z nich miało przy sobie jakąś broń i plecak z niezbędnym sprzętem. Byli ubrani w czarne, luźne mundury. Nie było czasu na przeszkolenie wszystkich rekrutów.
Wszyscy głośno rozmawiali i śmiali się. Jedna z kobiet, porucznik marynarki Lillie St. Jammes, oficer ochrony na “Johnie Wayne”, nuciła cicho jakąś smutną melodię.
Marynarze. Piechota morska. Wszyscy oni byli teraz członkami Pierwszej Specjalnej Grupy Operacyjnej.
Przeszli na pokład rakietowy, skąd niemiecki helikopter miał ich przewieźć na najbliższą wyspę, na której żołnierze Mid-Wale wraz z niemieckimi inżynierami spędzili już wiele godzin, przygotowując lotnisko dla J7V. Miały one dotrzeć ponad biegunem północnym do Ameryki Północnej, a stamtąd do innych obszarów. Po drodze miały dołączyć do nich siły chińskie pod dowództwem Lu Czena. Również niektórzy Niemcy byli przydzieleni do tej jednostki.
Rourke odwrócił głowę, próbując wzrokiem odszukać Otto Hammerschmidta. Zauważył go. Na twarzy Niemca malowało się jeszcze zmęczenie; widać było, że wyszedł ze szpitala zbyt wcześnie, ale wyłączenie go z udziału w akcji mogło przysporzyć mu jeszcze większego cierpienia.
Ekran o średnicy dwóch jardów wisiał na ścianie niczym wielki obraz. Annie Rubenstein oglądała na nim transmisję pożegnania Pierwszej Grupy Operacyjnej. Grano “Gwiezdny sztandar”. Chwilę wcześniej nadawano melodię “Boże, błogosław Amerykę” Irwinga Berlina.
Spojrzała na Natalię. Doktor Rothstein twierdził, że Rosjanka szybko powróci do zdrowia. Na razie wciąż spała.
Annie uśmiechnęła się. Znowu spojrzała na wielki ekran. Zobaczyła swojego ojca, wysokiego mężczyznę o uśmiechniętej twarzy. Dostrzegła niedawno pierwsze pasmo siwizny w jego bujnej, ciemnobrązowej czuprynie. Z kabury wystawał jego ulubiony Detonik. W ręce, przez którą miał przewieszony płaszcz, trzymał torbę, w drugiej dzierżył karabin.
Obok Johna kroczył Paul. Jej Paul. Tylko jej. Niższy od ojca, z przerzedzonymi włosami, niezbyt szeroki w ramionach, ale idący pewnym krokiem do przodu. Kochała tego człowieka.
– Niech żaden z nich nie zginie, proszę!