174929.fb2
Franka Juniora nie zastali. Myron ponownie zadzwonił do jego agencji i od tej samej sekretarki usłyszał, że FJ. jest nadal nieosiągalny. Nie zrobiło też na niej wrażenia, gdy powtórzył, że musi jak najprędzej porozmawiać z Francisem Ache'em Juniorem.
Powrócił zatem do swojego biura.
Wielką Cyndi – kobietę, która ledwie mogła wcisnąć się w suknię namiot – opinał dziś jaskrawozielony trykot ze spandeksu, z hasłem biegnącym przez pierś. Materiał krzyczał boleśnie, a litery na nim były tak rozciągnięte, że nie dało się ich odczytać.
– Dzwoniło wielu klientów, panie Bolitar – poinformowała Wielka Cyndi. – Niezadowolonych, że pana nie zastali.
– Zajmę się tym – obiecał. Przekazała mu wiadomości.
– Aha, dzwonił Jared Mayor – dodała. – Bardzo chciał z panem porozmawiać.
– Dobrze, dziękuję.
Najpierw Myron zadzwonił do Jareda Mayora. Zastał go w biurze matki na Yankee Stadium. Do rozmowy podłączyła się Sophie.
– Dzwonił pan? – spytał Myron.
– Liczyłem, że przekaże nam pan najświeższe wieści – odparł Jared.
– Ktoś knuje przeciwko pańskiej matce.
– W jaki sposób? – zainteresowała się Sophie.
– Wyniki kontroli antynarkotykowej Clu sfałszowano. Nie brał.
– Wiem, że chce pan w to wierzyć…
– Dysponuję dowodem.
– Jakim? – spytał po chwili milczenia Jared.
– Nie czas na wyjaśnienia. Ale zapewniam państwa, Clu był czysty.
– Komu zależałoby na sfałszowaniu testu? – spytała Sophie.
– Tego właśnie muszę się dowiedzieć. Na logikę podejrzani są doktor Stilwell i Sawyer Wells.
– A jaki mieliby interes w tym, żeby zaszkodzić Clu?
– Nie Clu, tylko pani. To pasuje do tego, co wiemy. Przywołanie widma pani zaginionej córki, obrócenie na pani niekorzyść udanej wymiany baseballistów… Moim zdaniem ktoś chce pani zaszkodzić.
– To zbyt pochopne wnioski.
– Możliwe.
– Kto chciałby mi zaszkodzić?
– Z pewnością ma pani niejednego wroga. Na przykład Vincenta Rivertona.
– Rivertona? Nie. Przejęcie przez nas klubu odbyło się w o wiele bardziej przyjaznej atmosferze, niż przedstawiła to prasa.
– Mimo wszystko bym go nie wykluczał.
– Niewiele mnie to obchodzi, Myron. Zależy mi tylko na znalezieniu córki.
– Te sprawy są zapewne powiązane.
– W jaki sposób?
Myron przełożył słuchawkę do drugiego ucha.
– Mam być szczery?
– Oczywiście.
– Przypomnę więc, że szanse, iż pani córka nadal żyje, są…
– Słabe.
– Bardzo słabe.
– Słabe, pozostanę przy swoim. A nawet większe.
– Naprawdę wierzy pani, że Lucy gdzieś żyje?
– Tak.
– Że gdzieś jest i czeka na odnalezienie?
– Tak.
– Rodzi to doniosłe pytanie: dlaczego?
– Co pan ma na myśli?
– Dlaczego nie wróciła? Sądzi pani, że ktoś od lat ją więzi?
– Nie wiem.
– A czy jest jakieś inne wyjaśnienie? Jeżeli pani córka wciąż żyje, dlaczego nie ma jej w domu? Dlaczego nie zadzwoniła? Przed kim się ukrywa?
– Sądzi pan – przerwała krótkie milczenie Sophie – że ktoś wskrzesił pamięć o Lucy w odwecie na mnie?
– Musimy to mieć na względzie – odparł.
– Doceniam pańską szczerość. Nadal na nią liczę. Niech pan niczego przede mną nie ukrywa. Ale ja mimo wszystko zachowam nadzieję. Kiedy dziecko nagle znika, powstaje wielka pustka. Trzeba ją czymś wypełnić. Dlatego dopóki się nie przekonam, że się myliłam, wypełnię ją nadzieją.
– Rozumiem.
– Niech więc pan szuka dalej.
Zapukano do drzwi. Myron zakrył dłonią słuchawkę. Wielka Cyndi, która weszła na jego zaproszenie, usiadła na wskazanym krześle. Odziana w jaskrawą zieleń, przypominała planetę.
– Nie mogę obiecać, że coś zdziałam, Sophie – powiedział.
– Jared zbada sprawę kontroli antynarkotykowej – odparła. – Dowie się, jeśli coś było nie tak. A pan niech szuka mojej córki. Być może ma pan rację co do jej losu. Albo nie. Niech pan nie rezygnuje. Nim zdążył odpowiedzieć, Sophie Mayor skończyła rozmowę. Odłożył słuchawkę.
– I co? – spytała Wielka Cyndi.
– Nie traci nadziei. Skrzywiła się.
– Nadzieję od ułudy dzieli cienka linia. Pani Mayor chyba ją przekroczyła. Myron skinął głową. Poprawił się w fotelu.
– Czegoś potrzebujesz? – spytał.
Pokręciła głową, która ze względu na zbliżony do sześcianu kształt kojarzyła się mu z grą Dajcie im wycisk, roboty! Nie bardzo wiedząc, co począć, splótł dłonie i położył je na biurku. Ile razy był w sytuacji sam na sam z Wielką Cyndi? Mógł policzyć na palcach jednej ręki. Przykro mówić, ale czuł się przy niej nieswojo.
– Moja matka była potężną, brzydką kobietą – odezwała się po dłuższej chwili Wielka Cyndi. Myron nie znalazł na to riposty.
– Bardzo nieśmiałą, jak większość dużych, brzydkich kobiet. Tak to już jest z dużymi, brzydkimi kobietami. Przywykają do stania samotnie w kącie. Kryją się. Gorzknieją, wycofują. Spuszczają głowy, pozwalają na pogardliwe traktowanie, niechęć i… Urwała i machnęła mięsistą łapą. Myron siedział jak trusia.
– Nienawidziłam mojej matki. Przysięgłam, że nie będę taka jak ona. Odważył się lekko skinąć głową.
– Dlatego musi pan ocalić Esperanzę.
– A co ma jedno do drugiego?
– Ona jedyna widzi więcej.
– Więcej czego?
Wielka Cyndi zamyśliła się na moment.
– Co panu najpierw przychodzi do głowy na mój widok, panie Bolitar? – spytała.
– Nie wiem.
– Ludzie lubią się gapić.
– Trudno to im mieć za złe, nie sądzisz? Mam na myśli, jak się ubierasz i w ogóle. Uśmiechnęła się.
– Wolę ich szokować, niż wzbudzać politowanie – odparła. – Wolę, żeby widzieli we mnie bezwstyd, ekstrawagancję, a nie nieśmiałość, strach, smutek. Rozumie pan?
– Tak sądzę.
– Nie stoję dłużej sama w kącie. Dość się nastałam. Nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, Myron poprzestał na skinieniu głową.
– W wieku lat dziewiętnastu zostałam zawodową zapaśniczką. Oczywiście obsadzono mnie w roli łajdaczki. Szydziłam, robiłam groźne miny, oszukiwałam. Uderzałam przeciwniczki, kiedy nie patrzyły. Ma się rozumieć, udawałam. Na tym to polegało.
Myron usiadł wygodniej.
– Któregoś wieczoru wyznaczono mnie do walki z Esperanza, czyli Małą Pocahontas. Tak zawarłyśmy znajomość. Już wtedy była najpopularniejszą zapaśniczką spośród nas. Miłą, ładną, filigranową. Była tym wszystkim… czym nie byłam ja. Występowałyśmy w szkolnej sali gimnastycznej gdzieś pod Scranton. Scenariusz ten sam co zwykle. Walka nierozstrzygnięta. Esperanza zdobywała przewagę dzięki umiejętnościom, ja dzięki oszustwom. Było umówione, że dwa razy ją przyduszę, a kiedy tłum oszaleje z emocji, ona zacznie tupać nogą, jakby doping dodał jej sił, a widownia klaskać rytmicznie w takt jej tupania. Wie pan, jak to działa.
Myron skinął głową.
– Równo z sygnałem oznajmiającym kwadrans walki Esperanza miała wykonać przewrót w tył i mnie przy dusić. Zrobiłyśmy to perfekcyjnie. Świetnie wypadł także następny punkt. Gdy podniosła ręce na znak zwycięstwa, podkradłam się do niej i zdzieliłam ją w plecy metalowym krzesełkiem.
Padła na ring. Publiczność zachłysnęła się z oburzenia. Ja, Ludzki Wulkan – tak mnie wtedy nazywano – podniosłam triumfalnie ręce. Publika zaczęła buczeć i ciskać we mnie przedmiotami.
Zaśmiałam się szyderczo. Spikerzy odegrali zatroskanie biedną Małą Pocahontas. Sprowadzono nosze.
Widział pan to w kablówce tysiąc razy.
Myron ponownie skinął głową.
– Po naszej walce odbyło się kilka innych i publiczność opuściła salę. Postanowiłam przebrać się dopiero po powrocie do hotelu. Do autobusu wyszłam kilka minut przed innymi dziewczętami. Było oczywiście ciemno. Dochodziła północ. Lecz grupa widzów, chyba ze dwudziestu, pozostała. Ruszyli na mnie i zaczęli krzyczeć. Uśmiechnęłam się szyderczo jak na ringu, naprężyłam muskuły – na moment Wielką Cyndi zawiódł głos – i wtedy oberwałam prosto w usta kamieniem. Myron ani drgnął.
– Poleciała krew. W ramię trafił mnie następny kamień. Nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Chciałam schronić się do środka, ale mnie okrążyli. Byłam w kropce. Zaczęli się zbliżać. Któryś rąbnął mnie w głowę butelką po piwie. Kolanami uderzyłam w chodnik. Ktoś kopnął mnie w brzuch, inny pociągnął za włosy.
Wielka Cyndi urwała. Zamrugała, podniosła oczy w górę i je odwróciła. Myronowi przyszło na myśl, żeby wyciągnąć do niej rękę, lecz się powstrzymał. Zastanawiał się później dlaczego.
– W tym momencie wkroczyła Esperanza – powiedziała po kilku chwilach Wielka Cyndi. – Przeskoczyła przez któregoś z tych debili i wylądowała tuż przy mnie. Myśleli, że chce do nich dołączyć. Tymczasem ona próbowała mnie osłonić przed ciosami. Wezwała ich, żeby przestali. Nie posłuchali. Któryś odciągnął ją na bok, bo przeszkadzała im w biciu. Oberwałam następny kopniak. Ktoś pociągnął mnie za włosy tak mocno, aż trzasnęło mi w karku. Pomyślałam, że mnie zatłuką. Wielka Cyndi urwała ponownie i wzięła głęboki oddech. Myron pozostał w fotelu i czekał.
– I wie pan, co zrobiła Esperanza? – spytała. Pokręcił głową.
– Raptem ni z tego, ni z owego oznajmiła, że będziemy walczyć w parze. Krzyknęła, że po tym, jak wyniesiono ją na noszach, odwiedziłam ją i zdałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy zagubionymi siostrami. Że będziemy partnerkami i przyjaciółkami, a Ludzki Wulkan przyjmie odtąd miano Wielka Szefowa. Niektórzy z napastników się cofnęli. Inni pozostali nieufni. „To podstęp! – ostrzegli ją. – Ludzki Wulkan cię nabiera!”. Lecz Esperanza została przy swoim. Pomogła mi się pozbierać, zdążyła przyjechać policja i na tym się skończyło. Tłum się rozproszył.
Wielka Cyndi uniosła w górę grube ręce i uśmiechnęła się.
– Koniec.
Myron odpowiedział jej uśmiechem.
– W ten sposób zostałyście partnerkami?
– Tak. Kiedy prezydent WDW usłyszał o tym incydencie, postanowił na tym zarobić. Dalszy ciąg znają wszyscy.
Siedzieli w milczeniu, nie przestając się uśmiechać.
– Sześć lat temu ktoś złamał mi serce – odezwał się Myron.
– Jessica, tak?
– Tak. Przyłapałem ją z innym. Z niejakim Dougiem. – Myron urwał. Nie mógł uwierzyć, że jej o tym mówi. I że ta zdrada wciąż go boli. Boli mimo upływu czasu. – Jessica odeszła wtedy ode mnie. Czy to nie dziwne? Nie rzuciłem jej. Po prostu odeszła. Nie odzywaliśmy się do siebie cztery lata, aż do jej powrotu. Zaczęliśmy od nowa. To już wiesz.
Wielka Cyndi skrzywiła się.
– Esperanza nie znosi Jessiki – powiedziała.
– Wiem. I wcale tego nie ukrywa.
– Nazywa ją Królową Zołz.
– Kiedy jest w dobrym humorze – rzekł Myron. – Nazywa ją tak z powodu naszego pierwszego zerwania. Wcześniej traktowała ją właściwie obojętnie. Ale po tym…
– Esperanza niełatwo wybacza. Szczególnie znajomym.
– Owszem. Byłem zdruzgotany. Win w ogóle mi nie pomógł. Łatwiej głuchemu zrozumieć muzykę Mozarta niż Winowi sprawy sercowe. Kilka dni po odejściu Jess przybity zaszedłem do biura i zastałem Esperanzę z dwoma biletami lotniczymi w ręku. „Wyjeżdżamy”, oświadczyła. „Dokąd?”, spytałem. „O to się nie martw. Zawiadomiłam już twoich rodziców, że nie będzie nas przez tydzień”, odparła. – Myron uśmiechnął się. – Moi rodzice kochają Esperanzę.
– To o czymś świadczy.
– Uprzedziłem, że nie mam ubrań. Wskazała na dwie walizki na podłodze. „Kupiłam wszystko, czego ci potrzeba”. Moje protesty na niewiele się zdały, znasz Esperanzę.
– Jest uparta.
– Łagodnie mówiąc. Wiesz, dokąd mnie zabrała? Wielka Cyndi uśmiechnęła się.
– Powiedziała mi. Na wycieczkę statkiem.
– Właśnie. Jednym z tych wielkich nowych, z czterystoma daniami dziennie. Zmusiła mnie, żebym chodził na najgłupsze zajęcia. Doszło do tego, że zrobiłem portfel wycieczkowy. Piliśmy. Tańczyliśmy. Graliśmy w sakramenckie bingo. Spaliśmy w jednym łóżku, tuliła mnie, ale nawet się nie pocałowaliśmy.
Siedzieli dłuższą chwilę bez słowa, uśmiechając się do siebie.
– Nigdy nie prosiliśmy jej o pomoc – powiedziała Wielka Cyndi. – Esperanza po prostu wie, kiedy jest potrzebna, i robi, co należy.
– Kolej na nas – rzekł Myron.
– Tak.
– Nadal coś przede mną ukrywa.
– Wiem.
– Wiesz, co?
– Nie.
Myron rozsiadł się w fotelu.
– I tak ją uratujemy – zapewnił. O ósmej zadzwonił Win.
– Spotkajmy się u mnie w domu za godzinę. Czeka cię niespodzianka – zapowiedział.
– Nie mam wielkiej ochoty na niespodzianki, Win – odparł Myron i usłyszał trzask.
Pięknie. Ponownie zadzwonił do biura Franka Juniora. Nikt nie podniósł słuchawki. Nie miał ochoty czekać. Był już pewien, że J.F. jest kluczem do sprawy. Niestety, niewiele mógł zrobić. Zresztą zrobiło się późno. Uznał, że lepiej pojechać do domu, dać się zaskoczyć Winowi, a potem odpocząć. O pół do dziewiątej w metrze nadal było tłoczno. Tak zwane godziny szczytu na Manhattanie rozciągnęły się do pięciu, sześciu godzin. Myron doszedł do wniosku, że nowojorczycy za ciężko pracują. Wysiadł i poszedł do Dakoty. Wejścia strzegł ten sam fagas. Pomimo instrukcji, żeby wpuszczać pana Bolitara bez względu na porę, ponieważ tu mieszka, na widok Myrona portier nadal krzywił się jak na przykry zapach. Myron wjechał windą, wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi.
– Win?
– Nie ma go.
Odwrócił się i ujrzał uśmiechniętą Teresę Collins.
– Niespodzianka! – obwieściła.
– Wyjechałaś z wyspy?
Utkwił w nią zdumiony wzrok. Zerknęła w pobliskie lustro.
– Jak widać.
– Ale…
– Nie teraz.
Podeszła do niego i się objęli. Pocałował ją. Bez słowa zaczęli walczyć z guzikami, suwakami i zatrzaskami. Dotarli do sypialni, a potem się kochali.
Po wszystkim przywarli do siebie, zaplątani w pościel. Ułożywszy policzek na miękkiej piersi Teresę, Myron słyszał bicie jej serca. Po rytmicznym drżeniu poznał, że płacze bezgłośnie.
– Powiedz mi – poprosił.
– Nie. – Pogładziła go po głowie. – Dlaczego wyjechałeś?
– Przyjaciółka ma kłopoty.
– Jaki szlachetny powód. Znów padło to słowo.
– Myślałem, że postanowiliśmy tego nie robić – rzekł.
– Źle ci?
– Skądże. Ale ciekawi mnie, dlaczego zmieniłaś zdanie.
– Czy to ważne?
– Nie.
Znowu pogłaskała go po głowie. Zamknął oczy. Leżąc nieruchomo, pragnął jedynie rozkoszować się cudownym dotykiem jej jędrnej skóry na policzku, wznoszeniem się i opadaniem jej piersi.
– Ta przyjaciółka, która ma kłopoty, to Esperanza Diaz – odezwała się po chwili.
– Wiesz od Wina?
– Przeczytałam w gazetach. Nie otworzył oczu.
– Opowiedz mi o tym – poprosiła.
– Na wyspie niewiele z sobą rozmawialiśmy.
– To było wtedy, a teraz jest dziś.
– Co masz na myśli?
– To, że jesteś chyba w gorszym stanie. Przydałby ci się odpoczynek. Myron uśmiechnął się.
– Na wyspie były ostrygi.
– Opowiadaj.
Opowiedział jej. Wszystko. Gładziła go po głowie, często przerywając mu pytaniami i czując się swobodniej w znajomej roli dziennikarki. Zajęło im to blisko godzinę.
– Co za historia – powiedziała.
– Właśnie.
– Boli? Mówię o pobiciu.
– Owszem. Ale twardy ze mnie chłop. Pocałowała go w czubek głowy.
– Wcale nie jesteś twardy. Siedzieli w kojącej ciszy.
– Pamiętam zniknięcie Lucy Mayor – odezwała się Teresę. – A w każdym razie jego drugą odsłonę.
– Drugą odsłonę?
– Kiedy Mayorowie zdobyli pieniądze na przeprowadzenie poszukiwań na dużą skalę. Wcześniej tę sprawę uznano za mało ciekawą. Osiemnastolatka ucieka z domu? Też mi temat.
– Pamiętasz coś, co mogłoby mi pomóc?
– Nie. Nie znoszę takich spraw. Nie tylko z oczywistego powodu, że dotyczą czyjegoś zrujnowanego życia.
– A z jakiego jeszcze?
– Nieprzyjmowania do wiadomości faktów.
– Nieprzyjmowania do wiadomości?
– Tak.
– Przez rodzinę?
– Przez opinię publiczną. Gdy chodzi o dzieci, ludzie nie dopuszczają do siebie prawdy. Nie wierzą, ponieważ jest ona zbyt bolesna do przyjęcia. Wmawiają sobie, że to ich nie spotkało. Bóg nie jest aż tak nieobliczalny. Musi być jakiś powód. Pamiętasz sprawę Luise Woodward sprzed dwóch lat?
– Angielskiej niani, która zabiła niemowlę w Massachusetts?
– Tak, sędzia uznał to jednak za nieumyślne spowodowanie śmierci. Opinia publiczna zwróciła się przeciwko rodzicom, nawet ci przekonani o winie dziewczyny. Matka dziecka nie powinna pracować, mówili. A przecież pracowała jedynie na pół etatu i codziennie przyjeżdżała do domu w porze lunchu, żeby karmić synka piersią. Uznali, że zawiniła. No, a ojciec? Lepiej powinien sprawdzić referencje niani. Rodzice powinni być ostrożniej si.
– Pamiętam – powiedział Myron.
– W przypadku Mayorów zadziałał ten sam mechanizm. Gdyby Lucy Mayor została wychowana właściwie, nie uciekłaby z domu. Właśnie to nazywam nieprzyjęciem do wiadomości. Blokujesz myśl, która jest zbyt bolesna, i wmawiasz sobie, że ciebie nie może to spotkać.
– Myślisz, że takie rozumowanie ma w tym przypadku jakieś podstawy?
– Sprecyzuj.
– Czy rodzice Lucy Mayor ponoszą część winy?
– To nieważne – odparła cicho Teresę.
– Dlaczego?
Milczała, znowu oddychając nieco szybciej.
– Tereso?
– Czasem winne jest któreś z rodziców. Ale to nic nie zmienia. Ponieważ bez względu na to, czyś zawinił, twoje dziecko przepadło i tylko to się liczy. Teresę znów zamilkła.
– Dobrze się czujesz? – przerwał ciszę Myron.
– Dobrze.
– Sophie Mayor twierdzi, że najgorszy jest brak pewności.
– Myli się – odparła Teresę.
Chciał jej zadać więcej pytań, ale wstała z łóżka. Gdy powróciła, znowu się kochali – słodko – gorzko, bez pośpiechu, jak w piosence – zagubieni, szukający czegoś w przeżywanej chwili, a przynajmniej uśmierzenia bólu. Kiedy rano obudził go telefon, nadal byli zaplątani w pościel. Myron sięgnął za głowę po słuchawkę.
– Halo?
– Co jest takie ważne? – usłyszał głos Franka Juniora. Szybko usiadł.
– Musimy porozmawiać – rzekł.
– Znowu?
– Tak.
– Kiedy?
– Teraz.
– W Starbucks. Aha, Myron.
– Słucham?
– Powiedz Winowi, żeby pozostał na zewnątrz.