174929.fb2
Myślałby kto, że posterunek policji w Wilston mieści się w małym ciasnym budynku. Ale nie. Jego siedzibą była suterena wysokiej, przypominającej twierdzę budowli ze starej, ciemnej cegły. Na ścianach schodów nadal widniały jaskrawożółte trójkąty w złowieszczych kołach: oznaczenia dawnych schronów bombowych. Przywołały one w pamięci Myrona wspomnienia z podstawówki Burnet Hill w Livingston – intensywne ćwiczenia, podczas których uczono dzieciaki, że wystarczy kucnąć w korytarzu, by się nie dać sowieckim atomówkom.
Myron był na tym posterunku pierwszy raz. Po kraksie spowodowanej przez Clu spotkał się z dwoma wymienionymi policjantami w garkuchni przy drodze dziewiątej. Zabrało im to dziewięć minut. Nikt nie chciał zaszkodzić dobrze zapowiadającemu się sportowcowi. Nikt nie chciał zrujnować jego obiecującej kariery. Dolary przeszły z rąk do rąk. Szeryf i policjant, którzy się nimi podzielili, ze śmiechem nazwali łapówkę darowizną. Wszyscy trzej skwitowali to uśmiechami. Trzydziestolatek w dyżurce, który podniósł wzrok na wchodzącego Myrona, zbudowany był wzorem wielu współczesnych policjantów tak, jakby więcej czasu spędzał na siłowni niż w pączkami. Z plakietki wynikało, że nazywa się Hobert.
– Słucham pana – powiedział.
– Czy szeryf Lemmon wciąż tu pracuje? – spytał Myron.
– Nie, przykro mi. Ron zmarł… jakiś rok temu. Dwa lata przedtem przeszedł na emeryturę.
– Szkoda.
– Tak. Rak przeżarł go jak głodny szczur.
Hobert wzruszył ramionami, jakby mówił: cóż poradzić?
– A policjant Kobler? Z dziesięć lat temu był, o ile pamiętam, zastępcą szeryfa.
– Eddie nie jest już w policji – odparł Hobert ze ściśniętym gardłem.
– Nadal mieszka w okolicy?
– Nie. Chyba w Wyoming. A jak pańska godność?
– Myron Bolitar.
– Skądś znam pańskie nazwisko.
– Grałem w koszykówkę.
– Nie, nie stąd. Nie cierpię koszykówki. – Po krótkim zastanowieniu Hobert pokręcił głową. – Czemu pan pyta o dwóch byłych policjantów?
– To poniekąd moi dawni znajomi. Hobert nie za bardzo w to uwierzył.
– Chciałem spytać ich o kogoś, z kim związał się mój klient.
– Klient?
Myron uśmiechnął się jak bezradny ciapek. Zwykle czarował tym uśmiechem starsze panie, ale co tam, kto nie marnuje, temu nie brakuje.
– Jestem agentem sportowym. Dbam o interesy sportowców. O to… czy nie są wykorzystywani. Mój klient jest zainteresowany pewną panią, która tutaj mieszka. Chciałem się upewnić, czy nie naciąga ona mężczyzn na pieniądze itd.
W dwóch słowach: kiepskie tłumaczenie.
– Jak się nazywa? – spytał policjant.
– Barbara Cromwell. Hobert zamrugał.
– Żartuje pan?
– Nie.
– Któryś z pańskich sportowców chce chodzić z Barbarą Cromwell?
– Może źle zapisałem nazwisko – odparł Myron, włączając wsteczny bieg.
– Ja myślę.
– Dlaczego?
– Wspomniał pan o Ronie Lemmonie. Dawnym szeryfie.
– Tak.
– Barbara Cromwell to jego córka.
Myron osłupiał. Szumiał wentylator. Zadzwonił telefon.
– Sekundę.
Hobert podniósł słuchawkę.
Jego gość nic z tego nie usłyszał. Ktoś zamroził mu w głowie tę chwilę. Zawiesił go nad czarną dziurą, dając czas na zajrzenie w nicość, po czym równie nagle wypuścił. Wirując z rozpostartymi rękami, Myron zapadł w ciemność, czekając, niemal licząc, że rozbije się na dnie.