174930.fb2
Suffolk, Anglia; listopad 1938
Beatrice Pymm zginęła, ponieważ spóźniła się na ostatni autobus do Ipswich.
Dwadzieścia minut przed śmiercią stała na obskurnym przystanku autobusowym i w słabym świetle jedynej w okolicy latarni czytała rozkład jazdy. Już za parę miesięcy latarnia zgaśnie ze względu na zaciemnienie. Beatrice Pymm nie zdąży tego doświadczyć.
Wtedy latarnia świeciła na tyle jasno, że Beatrice mogła odczytać wypłowiałe cyfry na tabliczce. Żeby lepiej widzieć, wspięła się na palce i wodziła ubrudzonym farbą paznokciem po cyferkach. Jej matka nieboszczka zawsze wyrzekała na te ślady farb. Jej zdaniem prawdziwa dama nigdy nie miałaby upaćkanych rąk. Wolałaby, żeby Beatrice wybrała sobie schludniejsze hobby: muzykę, działalność dobroczynną, w ostateczności nawet pisanie, choć nie przepadała za pisarzami.
– Niech to licho – mruknęła Beatrice, nie odrywając wskazującego palca od rozkładu jazdy.
Zazwyczaj była bardzo punktualna. Wiodąc życie wolne od finansowych trosk, przyjaciół i rodziny, rządziła się własnymi prawami, których rygorystycznie przestrzegała. Dziś pozwoliła sobie na odstępstwo: za długo malowała i za późno ruszyła w drogę powrotną.
Oderwała palec od tabliczki i przytknęła go sobie do policzka, nadając twarzy zatroskany wyraz. „Wykapany ojciec", wzdychała jej matka, ilekroć na nią patrzyła: szerokie, płaskie czoło, wydatny szlachetny nos, cofnięta szczęka. I włosy już przyprószone siwizną, choć dopiero ukończyła trzydzieści lat.
Beatrice zastanawiała się, co teraz zrobić. Od domu w Ipswich dzieliło ją co najmniej osiem kilometrów; za daleko, by iść pieszo. Ale wieczór był dość wczesny, powinno jeździć trochę samochodów. Może ktoś ją podrzuci.
Ciężko westchnęła. Ciepły oddech natychmiast zmienił się w biały obłoczek, na chwilę zawisł w powietrzu, a potem porwał go zimny wiatr znad moczarów. Chmury się rozstąpiły, wyszedł zza nich jasny księżyc. Beatrice spojrzała i zobaczyła otaczającą go aureolę lodu. Wzdrygnęła się, dopiero teraz poczuła chłód.
Podniosła swoje rzeczy: skórzany plecak, obraz, podniszczone sztalugi. Cały dzień spędziła nad ujściem rzeki Orwell, malując. Malarstwo stanowiło jej największą pasję, a najbardziej upodobała sobie pejzaż wschodniej Anglii. Oczywiście przez to jej prace stały się nieco monotonne. Matka wolała obrazy przedstawiające ludzi: scenki z ulic czy zatłoczonych kafejek. Kiedyś nawet zaproponowała j ej, żeby na jakiś czas wyjechała do Francji pogłębić swe studia. Beatrice odmówiła. Kochała moczary, groble, ujścia rzek i bagniste tereny na północ od Cambridge, pagórki i pastwiska Suffolk.
Niechętnie ruszyła w stronę domu, bo bagaż, który musiała dźwigać, był ciężki. Miała na sobie męską bawełnianą koszulę, poplamioną farbą tak samo jak ręce, gruby sweter, w którym czuła się jak pluszowy miś, dwurzędową kurtkę o trochę za długich rękawach i spodnie wetknięte w ocieplane gumowe buty. Kroczyła żwawo poboczem i wkrótce znalazła się poza kręgiem światła latarni. Otoczyła ją ciemność. Beatrice nie bała się chodzić w nocy po pustkowiu. Matka, którą te długie samotne wędrówki napawały strachem, nieustannie ostrzegała ją przed gwałcicielami. Ona wyśmiewała te obawy.
Zadrżała z zimna. Pomyślała o wiejskim domu na obrzeżach Ipswich, który zostawiła jej w spadku matka. Na jego tyłach zbudowała dużą, jasną pracownię, gdzie spędzała większość czasu. Bardzo często przez wiele dni nie widziała żywej duszy.
Wszystko to – i więcej – wiedział jej zabójca.
Po pięciu minutach drogi Beatrice usłyszała za sobą warkot silnika. Pewnie jakaś ciężarówka, uznała. A po odgłosie sądząc, dość stara. Spojrzała na dwa kręgi światła, które oświetliły trawę na poboczu. Usłyszała, że silnik cichnie i auto zaczyna hamować. Uderzył ją chłodny podmuch wiatru, kiedy minęła ją furgonetka. Zakrztusiła się odorem spalin.
A potem patrzyła, jak wóz zjeżdża na bok i staje.
Dłoń widoczna w jasnej poświacie księżyca wydała się Beatrice dziwna. Wysunęła się przez okienko od strony kierowcy i zamachała w jej stronę. Gruba skórzana rękawica – zauważyła Beatrice. Takie wkładają robotnicy przenoszący duże ciężary. Roboczy kombinezon – chyba ciemnoniebieski.
Dłoń ponownie ją przywołała. I znowu to samo: Beatrice coś nie pasowało w sposobie, w jaki ręka się poruszała. W końcu była malarką, a malarze znają się na ruchu. Jeszcze coś. Na chwilę odsłonił się kawałek skóry między rękawiczką a rękawem. Nawet w słabym świetle Beatrice dostrzegła, że nadgarstek jest blady, nieowłosiony – zupełnie inny niż przegub typowego robotnika – a do tego wyjątkowo smukły.
A mimo to nadal nie czuła niepokoju. Przyspieszyła kroku i w kilku susach dopadła klamki od strony pasażera. Otworzyła drzwiczki, postawiła swoje rzeczy przy siedzeniu, podniosła głowę i dopiero wtedy zauważyła, że kierowca zniknął.
Przez ostatnie świadome sekundy swego życia Beatrice Pymm zastanawiała się, czemu ktoś miałby wykorzystywać furgonetkę do przewożenia motocykla. A przecież stał tam, oparty o skrzynię, a obok niego leżały dwa kanistry benzyny.
Nie odsuwając się od samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i krzyknęła. Nikt nie odpowiedział.
Po paru sekundach usłyszała chrzęst skórzanych butów na żwirze.
I znowu ten sam odgłos, tym razem bliżej.
Zerknęła przez ramię i zobaczyła kierowcę. Zajrzała mu w twarz, lecz zasłaniała ją czarna wełniana maska. Przez dziury na oczy zimno spoglądały na Beatrice błękitne tęczówki. Zza otworu na usta wyłaniały się lekko rozchylone wargi, bardziej pasujące do kobiety niż mężczyzny.
Beatrice już chciała krzyknąć o pomoc, ale napastnik zdławił jej krzyk, wpychając jej pięść w usta. Osłonięte rękawicą palce wbiły się w miękkie gardło. Rękawiczka smakowała jak kurz, benzyna i zjełczały smar samochodowy. Beatrice zakrztusiła się i zwymiotowała resztki lunchu, który zjadła na świeżym powietrzu: pieczonego kurczaka, ser stilton i czerwone wino.
W tej samej chwili poczuła w okolicach lewej piersi drugą rękę napastnika. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że oto w końcu sprawdziły się przepowiednie matki. Lecz ten człowiek nie obmacywał jej jak lubieżnik czy gwałciciel. Bardziej przypominało to badanie lekarskie, sprawne, delikatne. Dłoń przesunęła się z piersi na żebra i tam mocno nacisnęła. Beatrice szarpnęła się, wciągnęła powietrze i mocniej ugryzła, ale kierowca najwyraźniej nic nie poczuł przez grubą rękawicę.
Dłoń dotarła do najniższego żebra i badała miękkie ciało nad brzuchem ofiary. Nie przesunęła się niżej. Palec zatrzymał się w jednym miejscu. Beatrice usłyszała suchy trzask.
Przeszywający ból, nagły błysk oślepiająco białego światła.
I wreszcie miłosierna ciemność.
Morderca bez końca trenował, szykując się do dzisiejszego występu, ale to był pierwszy raz. Wyjął dłoń z ust kobiety, odwrócił się i zwymiotował. Nie pora na uczucia. Zabójca był żołnierzem – majorem wywiadu – a Beatrice Pymm niedługo stałaby się wrogiem. Szczerze żałował, lecz ta kobieta musiała zginąć.
Starł wymiociny z maski i zabrał się do pracy. Chwycił rękojeść i szarpnął. Ciało zacisnęło się wokół ostrza, ale morderca pociągnął mocniej i sztylet wysunął się z rany.
Doskonały cios: czyściutki, zaledwie odrobina krwi.
Vogel byłby dumny.
Zabójca wytarł krew, zatrzasnął ostrze i schował sztylet do kieszeni kombinezonu. Następnie chwycił ciało pod pachy, zaciągnął je na tył furgonetki i upuścił na żwirowane pobocze.
Otworzył tylne drzwi. Ciałem ofiary wstrząsnęły drgawki.
Porządnie się narobił, wciągając je do środka, ale w końcu się udało. Silnik zacharczał, ale po chwili zaskoczył. Furgonetka ruszyła w dalszą drogę, minęła ciemną wioskę i skręciła w opuszczony trakt.
Morderca, opanowany mimo trupa za plecami, dla zabicia czasu nucił piosenkę z dzieciństwa. Czekała go długa podróż, co najmniej czterogodzinna. W czasie przygotowań przejechał tę trasę motocyklem, tym samym, który teraz leżał obok Beatrice Pymm. Furgonetką to potrwa jeszcze dłużej. Silnik jest słaby, hamulce do niczego, do tego wóz ściągał na prawo.
Zabójca poprzysiągł sobie, że następnym razem ukradnie lepszy.
Cios zadany sztyletem w serce zwykle nie od razu zabija. Nawet jeśli ostrze przeszyje komorę, serce jeszcze jakiś czas bije, dopóki ofiara nie wykrwawi się na śmierć.
Podczas gdy furgonetka toczyła się po drodze, pierś Beatrice Pymm błyskawicznie napełniała się krwią. Beatrice miała wrażenie, że zapada w stan śpiączki. I że zaraz umrze.
Przypomniała sobie ostrzeżenia matki przed samotnymi powrotami po zmierzchu. Czuła swoją krew – wilgotną i lepką – wypływającą z ciała i plamiącą koszulę. Zastanawiała się, czy obrazowi nic się nie stało.
A potem usłyszała śpiew. Piękny. Minęła chwila, nim sobie uświadomiła, że kierowca nie śpiewa po angielsku. Piosenka była niemiecka, a śpiewała ją kobieta.
W tej chwili Beatrice Pymm umarła.
Pierwszy przystanek, dziesięć minut później, nad rzeką Orwell, w tym samym miejscu, gdzie Beatrice Pymm dziś cały dzień malowała. Morderczyni wysiadła, nie wyłączając silnika. Przeszła na stronę pasażera, otworzyła drzwiczki, wyjęła obraz, sztalugi i plecak.
Rozstawiła sztalugi tuż nad brzegiem wolno płynącej rzeki, umieściła na nich obraz. Otworzyła plecak, wyjęła farby, paletę i położyła je na wilgotnej ziemi. Zerknęła na nie dokończony obraz, wyglądał na całkiem niezły. Szkoda, że nie mogła zabić kogoś mniej utalentowanego.
Następnie wzięła opróżnioną do połowy butelkę wina, wylała resztę trunku do rzeki i rzuciła ją obok sztalug. Biedna Beatrice. Za dużo wina, nieostrożny krok, lądowanie w lodowatej wodzie, powolna podróż na otwarte morze.
Przyczyna zgonu: najprawdopodobniej utonięcie, zapewne na skutek nieszczęśliwego wypadku.
Sprawa zamknięta.
Sześć godzin później furgonetka minęła Whitchurch, wioskę w West Midlands, i skręciła w piaszczystą drogę wiodącą wzdłuż pola jęczmienia. Zabójczyni wykopała grób poprzedniego wieczoru – na tyle głęboki, by ukryć w nim ciało, choć nie na tyle, by nigdy nie znaleziono zwłok.
Wyciągnęła ciało Beatrice Pymm z samochodu i rozebrała do naga. Złapała nieboszczkę za nogi i dowlokła do grobu. Potem przyniosła trzy rzeczy z furgonetki: młotek, cegłę i niewielką łopatę.
Tej części zadania najbardziej się obawiała; było to dla niej gorsze niż samo zabójstwo. Położyła trzy przedmioty przy ciele ofiary i zebrała się w sobie. Zmagając się z kolejną falą mdłości, wzięła do osłoniętej rękawiczką dłoni młotek i zmiażdżyła nos Beatrice Pymm.
Kiedy skończyła, z trudem zmusiła się do spojrzenia na miazgę, która niegdyś była twarzą Beatrice Pymm. Ciosami młotka, a potem uderzeniami cegły zmieniła ją w papkę z krwi, mózgu, rozbitej czaszki i potłuczonych zębów.
Udało jej się osiągnąć zamierzony cel: głowa została zniszczona, twarzy nigdy nikt nie zdoła rozpoznać.
Zrobiła dokładnie tak, jak jej rozkazano. Przeznaczono ją do wyjątkowych zadań. Przeszła wielomiesięczne szkolenie w specjalnym obozie, znacznie dłuższe niż pozostali agenci. Zakonspiruje się o wiele głębiej niż inni. Właśnie dlatego musiała zabić Beatrice Pymm. Nie będzie marnować czasu na robienie tego, do czego przeznaczono innych, mniej utalentowanych szpiegów: na liczenie oddziałów, obserwowanie linii kolejowych, szacowanie szkód wyrządzonych przez bomby. To łatwizna. Ją zachowano do ważniejszych zadań. Stanie się bombą zegarową, tykającą w samym sercu Anglii, czekającą na sygnał, by wybuchnąć.
Oparła nogę na klatce piersiowej trupa i pchnęła. Ciało zwaliło się do grobu. Zasypała je ziemią. Zebrała zakrwawione ubrania i wrzuciła na tył furgonetki. Sięgnęła na siedzenie po niewielką torebkę z holenderskim paszportem i portfelem. W portfelu znajdowały się dokumenty tożsamości, wydane w Amsterdamie prawo jazdy oraz zdjęcia spasionej, roześmianej holenderskiej rodziny.
Wszystko to przygotowała w Berlinie Abwehra.
Rzuciła torebkę w krzaki na skraju pola jęczmienia, parę metrów od grobu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za kilka miesięcy ktoś znajdzie rozkładające się zniekształcone ciało i torebkę. Policja uzna, że nieboszczka to Christa Kunst, holenderska turystka, która pojawiła się w Anglii w październiku 1938 roku, a której wypoczynek zakończył się tak tragicznie.
Przed odjazdem ostatni raz spojrzała na grób. Żal się jej zrobiło Beatrice Pymm. Śmierć pozbawiła ją nie tylko twarzy, ale i nazwiska.
I coś jeszcze: sama morderczyni właśnie straciła tożsamość. Przez pół roku mieszkała w Holandii, gdyż holenderski był kolejnym ze znanych jej języków. Starannie opracowała własną przeszłość, zagłosowała w wyborach do władz miejskich Amsterdamu, a nawet pozwoliła sobie na młodego kochanka, nienasyconego dziewiętnastolatka, chętnego do nauki. Teraz Christa Kunst spoczywała w płytkim grobie tuż przy polu jęczmienia w Anglii.
Rankiem zabójczyni przywdzieje nową tożsamość.
Ale na razie jest nikim.
Zatankowała i jechała przez dwadzieścia minut. Miasteczko Alderton – podobnie jak Beatrice Pymm – zostało starannie wybrane, jako że tam nie od razu ktoś zauważy furgonetkę, która w środku nocy płonie na skraju drogi.
Wyciągnęła motocykl z paki – zadanie trudne nawet dla silnego mężczyzny. Zmagała się z motocyklem, wreszcie poddała się, kiedy był jakiś metr nad ziemią. Runął z łoskotem – jedyny błąd, jaki popełniła tej nocy.
Podniosła go i odciągnęła o pięćdziesiąt metrów. Potem wróciła do samochodu. W jednym z baniaków zostało jeszcze trochę benzyny. Ochlapała nią wnętrze furgonetki, szczególnie obficie skrapiając zakrwawione ubrania Beatrice Pymm.
Kiedy nastąpiła eksplozja, morderczyni już uruchomiła motocykl. Przez chwilę przyglądała się płonącemu wozowi, pomarańczowym płomieniom oświetlającym rżysko i nieco odleglejszą linię lasu.
Potem skierowała motocykl na południe i ruszyła do Londynu.
Oyster Bay, stan Nowy Jork; sierpień 1939
Dorothy Lauterbach uważała swoją szacowną, zbudowaną z kamienia rezydencję za najpiękniejszą budowlę na całym północnym wybrzeżu Long Island. Większość przyjaciół się z nią zgadzała, a to dlatego, że Dorothy była od nich bogatsza i chcieli bywać na dwóch przyjęciach, które rokrocznie latem wydawali Lauterbachowie: wielkie pijaństwo w czerwcu oraz bardziej cywilizowaną, refleksyjną imprezę pod koniec sierpnia, kiedy kończące się lato wprowadza człowieka w nieco melancholijny nastrój.
Z tyłu domu rozciągał się widok na zatokę. Na plaży leżał miękki biały piasek przywieziony ciężarówkami z Massachusetts. Od plaży aż do rezydencji biegł pas starannie pielęgnowanej trawy, która tu i ówdzie ustępowała miejsca cudownie zadbanym klombom, ceglastemu kortowi tenisowemu albo intensywnie błękitnemu basenowi.
Służba wstawała wcześnie, by przygotować wszystko na dzień zasłużonego nieróbstwa rodziny: rozstawiano bramki do krokieta, zakładano siatkę do badmintona, choć nikt nawet nie zajrzy na boiska, zdejmowano plandeki z drewnianej motorówki, której nikt nie odcumuje od przystani. Raz któryś z odważnych służących zwrócił pani Lauterbach uwagę na bezsens tych codziennych rytuałów. Pani Lauterbach ostro go skarciła i nikt więcej już nie kwestionował jej rozkazów. Co rano ustawiano te same zabawki, które tkwiły smutno – niczym bożonarodzeniowe dekoracje w maju – tylko po to, by o zachodzie słońca służba z nabożeństwem je zbierała i chowała.
Na parter obszernego domostwa składały się: pokój słoneczny, salonik, jadalnia oraz pokój zwany Florydą, choć żaden z Lauterbachów nie pojmował, czemu Dorothy upiera się, by go tak nazywać.
Majętność kupiono przed trzydziestu laty, kiedy młodzi Lauterbachowie zakładali, że dochowają się sporej trzódki. Tymczasem jednak skończyło się na dwóch córkach, nieszczególnie przepadających za sobą nawzajem: Margaret, pięknej, bardzo lubianej „duszy towarzystwa" oraz Jane. Dom stał się spokojnym miejscem pełnym słońca i ciepłych barw, w którym ciszę przerywało jedynie łopotanie białych zasłon, poruszanych przez morską bryzę i nieustanne dążenie Dorothy Lauterbach do perfekcji we wszystkim.
Dzisiaj – rankiem po drugim wakacyjnym przyjęciu Lauterbachów – zasłony wisiały bez ruchu, czekając na wietrzyk, który nie zamierzał się pojawić. Słońce paliło, nad zatoką drżało rozgrzane powietrze. Było parno.
W sypialni na górze Margaret Lauterbach- Jordan zdjęła koszulę nocną i usiadła przed toaletką. Szybko rozczesała popielatoblond włosy z pasemkami rozjaśnionymi przez słońce. Nosiła niemodną, krótką fryzurkę, która za to była wygodna i łatwa do ułożenia. Poza tym Margaret podobał się sposób, w jaki włosy okalały jej twarz, podkreślając długą, smukłą szyję.
Przyjrzała się sobie w lustrze. Wreszcie zgubiła te parę upartych funtów, których nie mogła się pozbyć po ciąży. Rozstępów już prawie nie widać, brzuch miała opalony na brąz. Tego lata moda nakazywała odsłaniać brzuch i wszyscy zdumiewali się, jak szczupło Margaret wygląda. Tylko piersi jej się powiększyły, ale Peterowi to się podobało.
Ubrała się w białe bawełniane spodnie, bluzkę bez rękawów zawiązała nad pępkiem, na nogi wsunęła sandały na płaskim obcasie. Ostatni raz przejrzała się w lustrze. Była piękna – wiedziała o tym – choć nie tą ostentacyjną urodą, która sprawia, że dziewczyna nie może przejść spokojnie po ulicach Manhattanu. Nie, Margaret była piękna subtelną urodą – wymarzoną dla kogoś obracającego się w sferach, w których przyszła na świat.
I niedługo znowu będę wyglądać jak baryła! – pomyślała.
Odwróciła się od lustra i odsłoniła okna. Do pokoju wpadły ostre promienie słońca. Na trawniku panowało zamieszanie. Właśnie zwijano namiot, ludzie pakowali stoliki i krzesła, deska po desce rozbierali parkiet. Trawa, jeszcze wczoraj bujna i gęsta, teraz była zdeptana. Margaret otworzyła okno i wciągnęła w nozdrza mdławy zapach rozlanego szampana. To wszystko dziwnie ją przygnębiło. „Może Hitler się szykuje do zaanektowania Polski, ale wszyscy, którzy pojawili się w sobotę na dorocznej sierpniowej fecie, wydanej przez Brattona i Dorothy Lauterbachów, bawili się świetnie". Margaret mogłaby sama pisać artykuły do kolumny towarzyskiej.
Włączyła radio, które stało na jej szafce nocnej, poszukała nowojorskiej stacji WNYC. Rozległy się ciche dźwięki melodii „I'll Never Smile Again". Peter poruszył się przez sen. W ostrych promieniach słońca jego porcelanowa cera prawie nie odcinała się od białej satynowej pościeli. Kiedyś Margaret uważała, że wszyscy inżynierowie gładko zaczesują włosy, na nosie noszą grube okulary, a z kieszeni sterczą im niezliczone ołówki. Peter wcale nie wyglądał na inżyniera z jej wyobrażeń – wyraziste kości policzkowe, silna broda, łagodne zielone oczy, niemal czarne włosy. Kiedy tak leżał z odsłoniętym torsem, kojarzył się Margaret z postaciami z obrazów Michała Anioła. W niczym nie przypominał mieszkańców północnej części Long Island, w niczym nie przypominał jasnowłosych młodzieńców, którzy urodzili się w bogactwie i zamierzali spędzić życie w leżakach. Peter był inteligentny, ambitny i błyskotliwy. Wszystkich ich przerastał o głowę.
Spojrzała na niewyraźne niebo i zmarszczyła brwi. Peter nie znosił takiej sierpniowej pogody. Będzie rozdrażniony i czepliwy. Prawdopodobnie rozpęta się burza, która zrujnuje przyjemność powrotu do miasta.
Może powinnam poczekać, nie mówić mu dzisiaj – rozważała w duchu.
– Wstawaj, Peter, albo to się nigdy nie skończy – odezwała się, szturchając męża palcem u nogi.
– Jeszcze pięć minut.
– Nie mamy pięciu minut, kochanie. Peter nawet się nie ruszył.
– Kawy – błagał.
Pokojówki zostawiły kawę pod drzwiami sypialni. Dorothy Lauterbach nie znosiła tego obyczaju; uważała, że korytarz na górze upodabnia się wtedy do hotelu Plaża. Ale tolerowała go pod warunkiem, że dzieci podporządkują się jedynemu weekendowemu obowiązkowi i zejdą na śniadanie punktualnie o dziewiątej.
Margaret nalała kawy do filiżanki i podała Peterowi. Przekręcił się na bok i wypił odrobinę. Potem usiadł i spojrzał na żonę.
– Jak ty to robisz, że wyglądasz tak cudownie w dwie minuty po wyjściu z łóżka?
Margaret odetchnęła z ulgą.
– Widzę, że dopisuje ci humor. Bałam się, że będziesz miał kaca i będziesz się zachowywał jak zwierzak.
– Owszem, mam kaca. Benny Goodman gra mi w czaszce, a język mam taki chropowaty, że trzeba by go ogolić. Ale bynajmniej nie zamierzam się zachowywać jak… – Zawahał się. – Jak to powiedziałaś?
– Jak zwierzak. – Przysiadła na brzegu łóżka. – Musimy coś omówić, a wydaje mi się, że ten moment jest równie dobry jak każdy inny.
– Hmmm. To brzmi groźnie, Margaret.
– Zobaczymy. – Popatrzyła na niego z rozbawieniem, po czym udała irytację. – Lepiej wstań i ubierz się. A może nie potrafisz równocześnie się ubierać i słuchać?
– Jestem wszechstronnie wykształconym i wysoce poważanym inżynierem. – Peter zmusił się do wstania i jęknął z bólu. – Może mi się uda.
– Chodzi o ten wczorajszy telefon.
– Ten, co to byłaś taka tajemnicza?
– Właśnie o niego chodzi. Dzwonił doktor Shipman. Peter znieruchomiał.
– Jestem w ciąży. Będziemy mieli drugie dziecko. – Margaret spuściła wzrok i bawiła się supłem bluzki. – Nie planowałam tego. Po prostu tak wyszło. Moje ciało wreszcie doszło do siebie po Billym i… Cóż, natura zajęła się resztą. – Spojrzała mężowi w oczy. – Już od jakiegoś czasu to podejrzewałam, ale bałam się powiedzieć.
– Wielkie nieba, dlaczego się bałaś?
Ale sam znał odpowiedź na swoje pytanie. Już dawno oświadczył Margaret, że nie życzy sobie więcej dzieci, dopóki nie zrealizuje marzenia swego życia i nie założy własnej firmy inżynierskiej. Teraz, mając zaledwie trzydzieści trzy lata, cieszył się reputacją jednego z najlepszych inżynierów w kraju. Zdobywszy, jako najlepszy na roku, dyplom prestiżowej Politechniki Rensselaera, rozpoczął pracę w Northeast Bridge Company, największej specjalizującej się w budowie mostów firmie konstruktorskiej na Wschodnim Wybrzeżu. Po pięciu latach awansował na naczelnego inżyniera, dopuszczono go do spółki i postawiono na czele stuosobowego zespołu. W 1938 roku Amerykańskie Towarzystwo Inżynierii Cywilnej przyznało mu tytuł inżyniera roku za jego innowacyjne rozwiązanie, wykorzystane przy konstrukcji mostu wiszącego nad Hudsonem w Nowym Jorku. W Scientific American pojawił się artykuł o Peterze. Nazywano go tam „najbardziej obiecującym inżynierem swego pokolenia". Jednak on chciał czegoś więcej: chciał założyć własną firmę. Bratton Lauterbach obiecał w stosownej chwili, może za rok, wesprzeć zięcia finansowo, lecz widmo nadchodzącej wojny przyhamowało te plany. Jeśli Stany Zjednoczone zostaną wciągnięte w wojnę, w jednej chwili wszystkie pieniądze przeznaczone na inwestycje publiczne pójdą na wydatki wojenne. Firma Petera padnie, zanim jeszcze zdąży wystartować.
– Który to miesiąc? – spytał.
– Koniec drugiego.
Twarz Petera rozjaśnił uśmiech.
– Nie jesteś na mnie zły?
– Oczywiście, że nie!
– A co z twoją firmą i wstrzymaniem się z dziećmi? Pocałował ją.
– To się nie liczy. To wszystko jest bez znaczenia.
– Ambicja to cudowna rzecz, byle nie w nadmiarze. Peter, od czasu do czasu musisz się odprężyć, cieszyć się życiem. W końcu życie to nie próba generalna.
Peter skończył się ubierać.
– Kiedy zamierzasz powiedzieć o tym matce?
– W swoim czasie. Pamiętasz, co wyprawiała, kiedy się spodziewałam Billy'ego. Szału można było dostać. Jeszcze zdążę jej powiedzieć.
Peter usiadł obok żony.
– Chodźmy jeszcze do łóżka przed śniadaniem.
– Peter, nie możemy. Mama nas zabije, jeśli się nie zjawimy na czas.
Pocałował ją w kark.
– A kto to przed chwilą głosił, że życie to nie próba generalna? Przymknęła oczy, wygięła szyję.
– To nieuczciwe. Przekręcasz moje słowa.
– Wcale. Całuję cię.
– Tak…
– Margaret! – rozległo się z dołu wołanie Dorothy Lauterbach.
– Już idziemy, mamo.
– No tak – mruknął Peter, ruszając za żoną.
Walker Hardegen przyłączył się do lunchu, który jedli przy basenie. Siedzieli pod parasolem: Bratton z Dorothy, Margaret z Peterem i Jane z Hardegenem. Znad zatoki powiał wilgotny, zmienny wiatr. Hardegen był prawą ręką Brattona Lauterbacha w banku. Wysoki, postawny, o szerokich barach, wielu kobietom kojarzył się z Tyrone'em Powerem. Skończył Harvard, grał w reprezentacji uczelni i na ostatnim roku jemu drużyna zawdzięczała zwycięstwo nad Yale. Jako pamiątka po grze w futbol zostało mu kontuzjowane kolano i lekkie utykanie, które jeszcze bardziej przyciągało do niego kobiety. Mówił z charakterystycznym za- śpiewem z Nowej Anglii i często się uśmiechał.
Wkrótce po tym, jak zaczął pracować w banku, zaprosił Margaret i wtedy często się spotykali. On chciał pogłębić ten związek, Margaret nie. Zerwała z nim, ale nadal widywali się na przyjęciach i zostali przyjaciółmi. Pół roku później poznała Petera i zakochała się w nim po uszy. Walker nie mógł znaleźć sobie miejsca. Pewnego wieczoru w Copacabanie, wstawiony i straszliwie zazdrosny, dopadł Margaret, błagając, by się z nim spotkała. Kiedy odmówiła, chwycił ją za ramię i szarpnął. Margaret zmierzyła go lodowatym wzrokiem, jasno dając mu do zrozumienia, że jeśli nie przestanie się zachowywać jak szczeniak, zrujnuje mu karierę.
Incydent pozostał ich tajemnicą. Nawet Peter o nim nie wiedział. Hardegen szybko awansował, w końcu stał się najbardziej zaufanym pracownikiem Brattona. Margaret wyczuwała w stosunkach między Hardegenem a Peterem skrywane napięcie. Obaj byli młodymi, inteligentnymi i przystojnymi mężczyznami, obaj robili karierę. Sytuacja pogorszyła się na początku tych wakacji, kiedy Peter odkrył, że Hardegen jest przeciwny pożyczce na stworzenie jego firmy.
– Nie należę do tych, którzy na złamanie karku lecą na Wagnera, zwłaszcza w obecnym klimacie – Hardegen przerwał i wypił łyk schłodzonego białego wina, podczas gdy wszyscy przy stole parsknęli śmiechem – ale naprawdę musicie się wybrać do Metropolitan i zobaczyć Herberta Janssena w „Tannhäuserze". Coś wspaniałego.
– Słyszałam o tym same dobre rzeczy - zgodziła się Dorothy. Przepadała za dyskusjami o operze, teatrze, nowych książkach i filmach. Z prawdziwą przyjemnością rozmawiała z Hardegenem, który mimo nawału pracy w banku potrafił wszystko obejrzeć i przeczytać. Sztuka stanowiła bezpieczny temat, w przeciwieństwie do kwestii rodzinnych i plotek, których Dorothy nie znosiła.
– Widzieliśmy Ethel Merman w nowym musicalu Cole Portera – podjęła rozmowę Dorothy, kiedy podawano pierwsze danie, zimną sałatkę z krewetek. – Zapomniałam tytułu.
– „Dubarry Was a Lady" – podrzucił Hardegen. – Świetna rzecz.
Hardegen dalej prowadził konwersację. Wczoraj po południu wybrał się na korty Forest Hills i oglądał mecz Bobby'ego Riggsa. Jego zdaniem Riggs to pewny kandydat na zwycięzcę tegorocznego US Open. Margaret przyglądała się matce, która nie odrywała wzroku od Hardegena. Dorothy uwielbiała Walkera, traktowała go jak członka rodziny. Jasno kiedyś dała jej do zrozumienia, że wolałaby jego zamiast Petera na zięcia. Hardegen wywodził się z zamożnej konserwatywnej rodziny z Maine, nie tak bogatej jak Lauterbachowie, ale mieszczącej się w tej kategorii. Peter pochodził z rodziny irlandzkiej, niezbyt zamożnej, i wychował się na West Side w Manhattanie. Inżynierem może i jest genialnym, mówiła matka, ale nigdy nie stanie się „jednym z nas". Ta rozmowa groziła zerwaniem stosunków między Margaret a matką, ale położył jej kres Bratton, który stwierdził, że podważanie słuszności wyboru narzeczonego, którego dokonała córka, jest niedopuszczalne. Margaret poślubiła Petera w czerwcu 1935 roku. Zgoła bajkowy ślub odbył się w episkopalnym kościele Świętego Jakuba. Hardegen znajdował się wśród prawie sześciuset gości zaproszonych na wesele. Tańczył z Margaret i zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen. Zdobył się nawet na to, by wraz z innymi pomachać młodej parze wyruszającej na dwumiesięczną podróż poślubną do Europy. Jakby incydent w Copa w ogóle się nie zdarzył.
Służba przyniosła danie główne – nadziewanego łososia na zimno – a rozmowa, co było nieuniknione, zeszła na wojnę szykującą się w Europie.
– Czy jest jeszcze jakiś sposób powstrzymania Hitlera, czy też Polska stanie się najbardziej wysuniętą na wschód prowincją Trzeciej Rzeszy? – odezwał się Brätton.
Hardegenowi – nie tylko inteligentnemu inwestorowi, ale i prawnikowi – powierzono zadanie wycofania banku z niemieckich oraz innych ryzykownych europejskich inwestycji. W banku, ze względu na jego nazwisko, świetny niemiecki i częste podróże do Berlina, żartobliwie nazywano go „naszym własnym nazistą". Stworzył też sieć doskonałych kontaktów w Waszyngtonie i pełnił rolę szei'a wywiadu banku.
– Dziś rano rozmawiałem z przyjacielem, współpracownikiem Henry'ego Stimsona w Departamencie Wojny – powiedział Hardegen. – Po powrocie Roosevelta z rejsu na „Tuscaloosie",
Stimson powitał prezydenta na Union Station i razem pojechali do Białego Domu. Pytany przez Roosevelta o sytuację w Europie Stimson odparł, że na palcach obu rąk można policzyć dni pokoju.
– Roosevelt wrócił do Waszyngtonu tydzień temu – zauważyła Margaret.
– Zgadza się. Sama sobie policz. A moim zdaniem Stimson to optymista. Ja uważam, że wybuch wojny to kwestia godzin.
– A co z komunikatem, o którym czytałem w dzisiejszym Timesie? - wtrącił Peter.
Ubiegłego wieczoru Hitler wysłał do Wielkiej Brytanii notę i Times sugerował, że może to pierwszy krok wynegocjowania sposobu uporania się z problemem Polski.
– Moim zdaniem gra na zwłokę – stwierdził Hardegen. – Niemcy mają wzdłuż polskiej granicy sześćdziesiąt dywizji, które tylko czekają na rozkaz.
– W takim razie na co Hitler czeka? – spytała Margaret.
– Na pretekst.
– Przecież Polacy nie dostarczą mu pretekstu do ataku.
– Oczywiście że nie. Ale to nie powstrzyma Hitlera.
– Co masz na myśli, Walkerze? – chciał wiedział Bratton.
– Hitler wymyśli powód usprawiedliwiający atak, prowokację, która pozwoli mu zaatakować bez wypowiedzenia wojny.
– A Anglicy i Francuzi? – zastanawiał się Peter. – Czy dotrzymają zobowiązań i w razie agresji na Polskę wypowiedzą Niemcom wojnę?
– Sądzę, że tak.
– Nie powstrzymali Hitlera w Nadrenii, Austrii czy w Czechosłowacji – zauważył Peter.
– Tak, ale z Polską rzecz ma się inaczej. Wielka Brytania i Francja już zdają sobie sprawę, że Hitlerem trzeba się zająć.
– A co z nami? – zapytała Margaret. – Czy możemy się trzymać od tego z daleka?
– Roosevelt twierdzi, że nie zamierza się w to mieszać – odparł Bratton – ale ja mu nie wierzę. Jeśli całą Europę ogarnie wojna, chyba nie będziemy mogli długo pozostać na uboczu.
– Jak to wpłynie na bank? – niepokoiła się Margaret.
– Likwidujemy wszystkie nasze kontakty z Niemcami – wyjaśnił Hardegen. – Jeśli wybuchnie wojna, znajdzie się mnóstwo innych sposobów inwestowania. Może się okazać, że ta wojna to właśnie to, czego potrzebowaliśmy, by wreszcie się otrząsnąć z wielkiego kryzysu.
– Ach, nie ma jak zarabianie na śmierci i zniszczeniu – odezwała się Jane.
Na słowa młodszej siostry Margaret ściągnęła brwi. Cała Jane. Jane chętnie pozowała na obrazoburczynię; mroczną, ponurą intelektualistkę, krytyczną wobec swojej klasy i wszystkiego, co ona reprezentuje. Równocześnie prowadziła bujne życie towarzyskie i szastała ojcowskimi pieniędzmi, jakby się bała, że lada chwila źródełko wyschnie. W wieku trzydziestu lat ani sama się nie utrzymywała, ani nie myślała o małżeństwie.
– Och, Jane, czyżbyś znowu czytała Marksa? – spytała z lekką kpiną Margaret.
– Margaret, proszę – mitygowała Dorothy.
– Parę lat temu Jane mieszkała jakiś czas w Anglii – ciągnęła Margaret, jakby nie słyszała prośby matki. – Od tamtej pory zrobiła się z niej prawdziwa komunistka, prawda, Jane?
– Mam prawo do swoich opinii, Margaret – warknęła Jane. – Hitler jeszcze nie rządzi w tym domu.
– Myślę, że chyba też zostanę komunistka. Wakacje były takie nudne, wszyscy gadali o wojnie. Przerzucenie się na komunizm przynajmniej zapewni nowy temat rozmów. W przyszłym tygodniu Huttonowie urządzają bal kostiumowy. Mogłybyśmy się przebrać za Lenina i Stalina, siostrzyczko. A po przyjęciu wyruszymy na North Fork skolektywizować wszystkie farmy. Świetna zabawa.
Bratton, Peter i Hardegen wybuchnęli śmiechem.
– Dziękuję, Margaret – odezwała się surowo Dorothy. – Dość nas zabawiłaś na dzisiaj.
Za długo już trwała ta rozmowa o wojnie. Dorothy wyciągnęła rękę i musnęła ramię Hardegena.
– Walkerze, wielka szkoda, że nie mogłeś przyjść wczoraj na przyjęcie. Było cudowne. Zaraz ci wszystko opowiem.
Luksusowe mieszkanie przy Piątej Alei z widokiem na Central Park było ślubnym prezentem od Brattona Lauterbacha. Tego wieczoru o siódmej Peter Jordan stał przy oknie. Burza dotarła do miasta. Nad ciemnozielonymi czubkami drzew mignęła błyskawica. Wiatr siekł strugami deszczu o okna. Peter wrócił sam do domu, ponieważ Dorothy uparła się, że Margaret musi się zjawić na garden party u Edith Blakemore. Szofer Lauterbachów, Wiggins, miał ją potem odwieźć. I teraz dorwie ich ulewa.
Peter wyciągnął rękę i piąty raz w ciągu ostatnich pięciu minut spojrzał na zegarek. O wpół do ósmej mieli się spotkać na kolacji w Stork Club z przewodniczącym komisji do spraw dróg i mostów z Pensylwanii. Pensylwania przyjmowała zgłoszenia na projekt nowego mostu nad rzeką Allegheny. Szef chciał, żeby Jordan dziś dobił targu. Petera często delegowano do podejmowania klientów, ponieważ był młody i inteligentny, a do tego żonaty ze śliczną dziewczyną, córką jednego z najbardziej wpływowych bankierów w kraju. Stanowili wspaniałą parę.
Gdzie, u licha, ona się podziewa? – pomyślał.
Zadzwonił do rezydencji w Oyster Bay i rozmawiał z teściową.
– Sama nie wiem, co powiedzieć, Peterze. Wyjechała już dawno, z dużym zapasem. Może to przez pogodę? Znasz Wigginsa, byle deszczyk, a człapie jak żółw.
– Daję jej jeszcze kwadrans. Potem muszę iść.
Peter wiedział, że Dorothy nie wyrazi ubolewania, więc odłożył słuchawkę, by uniknąć niezręcznego milczenia. Nalał sobie ginu z tonikiem i wypił go jednym haustem. Piętnaście po siódmej zjechał windą na dół i czekał w holu, podczas gdy portier wybiegł na dwór i w strugach deszczu polował na taksówkę.
– Kiedy zjawi się moja żona, proszę jej powiedzieć, żeby pojechała prosto do Stork Club.
– Tak jest, proszę pana.
Kolacja się udała, mimo że Peter trzykrotnie odchodził od stolika i dzwonił to do domu, to do Oyster Bay. O wpół do dziewiątej nie był już zły, tylko śmiertelnie przerażony.
Za piętnaście dziewiąta Paul Delano, szef sali, stanął przy stoliku Petera.
– Jest do pana telefon. Przy barze.
– Dzięki, Paul.
Peter przeprosił gości. Przy barze musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć stukanie kieliszków i szmer rozmów.
– Peter, mówi Jane. Usłyszał, że głos jej drży.
– Co się stało?
– Obawiam się, że doszło do wypadku.
– Gdzie jesteś?
– Na komisariacie w Nassau.
– Co się stało?
– Samochód zajechał im drogę na autostradzie. Wiggins nie widział go w deszczu. A gdy już zauważył, było za późno.
– O Boże!
– Wiggins jest w fatalnym stanie. Lekarze nie dają mu większych szans.
– Ale co z Margaret, do cholery!
Lauterbachowie nie płaczą na pogrzebach. Cierpi się w zaciszu swego domu. Nabożeństwo odbyło się w kościele Świętego Jakuba, tym samym, gdzie cztery lata wcześniej Peter i Margaret brali ślub. Prezydent Roosevelt przysłał kondolencje i wyraził żal, że nie może wziąć udziału w ceremonii. Stawiła się za to większość nowojorskiej śmietanki. Podobnie jak większość finansjery, choć na rynkach światowych panował chaos. Niemcy najechały Polskę i świat czekał na wybuch wojny w całej Europie.
W czasie pogrzebu Billy stał obok Petera. Chłopczyk był w krótkich spodenkach, marynarce i krawacie. Kiedy rodzina wychodziła z kościoła, wyciągnął rączkę i pociągnął za rąbek czarnej sukienki cioci Jane.
– Czy mamusia kiedyś wróci do domu?
– Nie, Billy, nie. Odeszła od nas.
Edith Blakemore usłyszała pytanie dziecka i wybuchnęła płaczem.
– Co za tragedia – szlochała. – Jaka niepotrzebna śmierć! Margaret chowano w rodzinnym grobie na Long Island, na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Gdy wielebny Pugh wypowiadał ostatnie słowa obrządku, wśród żałobników przebiegł szmer, który szybko zamarł.
Po ceremonii Peter wracał do limuzyny ze swym serdecznym przyjacielem, Shepherdem Ramseyem. To Shepherd przedstawił go Margaret. Nawet w ciemnym garniturze wyglądał, jakby zszedł prosto z pokładu swego jachtu.
– O czym ludzie tak gadali? – spytał Peter. – Co za brak przyzwoitości!
– Ktoś się spóźnił. W drodze słuchał wiadomości radiowych – wyjaśnił Shepherd. – Wielka Brytania i Francja właśnie wypowiedziały Niemcom wojnę.
Londyn; maj 1940
Trzeciego piątku maja 1940 roku profesor Alfred Vicary w tajemniczy sposób zniknął z Uniwersytetu Londyńskiego. Jako ostatnia widziała go tam sekretarka, niejaka Lillian Walford. W przypływie rzadkiej u niej niedyskrecji wyjawiła innym wykładowcom, że ostatnim telefonem, jaki odebrał Vicary, był telefon od nowego premiera. Co więcej, ona sama rozmawiała z panem Churchillem.
– To samo było z Mastermanem i Cheneyem w Oksfordzie – stwierdził Tom Perrington, egiptolog, wpatrując się we wpis w rejestrze rozmów telefonicznych. – Tajemnicze rozmowy, faceci w ciemnych garniturach. Podejrzewam, że nasz drogi przyjaciel Alfred zniknął za zasłoną. – Po czym dorzucił sotto voce: - Udał się na tajny Akropol.
Mimo uśmiechu Perringtonowi nie udało się ukryć rozczarowania – pomyślała później panna Walford. Prawdziwa szkoda, że Anglia nie toczy wojny ze starożytnymi Egipcjanami. Wtedy może i Perringtona by wybrano.
Vicary spędził ostatnie godziny w małym zaśmieconym gabinecie z widokiem na Gordon Square, nanosząc poprawki do artykułu dla Sunday Timesa. Sugerował w nim, że można by uniknąć obecnego kryzysu, gdyby Wielka Brytania i Francja zaatakowały Niemcy w 1939 roku, kiedy Hitler całą uwagę skoncentrował na Polsce. Vicary zdawał sobie sprawę, że przy obecnych nastrojach jego artykuł spotka się z powszechną krytyką; ostatni jego tekst pronazistowska skrajna prawica uznała za „churchillowskie podżeganie do wojny". W głębi ducha Vicary liczył, że najnowsza publikacja spotka się z podobnym echem).
Był cudowny wiosenny dzień – słońce świeciło jasno, ale mimo to na dworze panował podstępny chłód. Vicary, świetny, choć niechętnie zasiadający do stolika szachista, doceniał znaczenie dezorientacji. Wstał, włożył sweter i wrócił do pracy.
Śliczna pogoda fałszowała obraz. Brytyjczycy stali się narodem oblężonym: bezbronnym, przerażonym, pogrążonym w chaosie. Szykowano plany ewakuowania rodziny królewskiej do Kanady. Rząd zwrócił się z apelem, by drugi narodowy skarb Wielkiej Brytanii – dzieci – wywieźć na wieś, gdzie nie dosięgną ich niemieckie bomby.
Dzięki doskonałej akcji propagandowej rząd nadzwyczajnie wyczulił społeczeństwo na zagrożenie, jakie stanowią szpiedzy i piąta kolumna. Teraz zbierał tego owoce. Policjanci tonęli w doniesieniach o „obcych, podejrzanych osobnikach" lub „dżentelmenach wyglądających na Niemców". Obywatele podsłuchiwali rozmowy w pubach, przyjmując do wiadomości tylko to, co im odpowiadało, a następnie biegli z tym na policję. Informowali o sygnałach dymnych, mrugających światłach nadbrzeżnych, szpiegach na spadochronach. Po kraju rozniosła się plotka, że w czasie inwazji na Niderlandy szpiedzy podszywali się pod zakonnice, i oto nagle zakonnice stały się podejrzane. Większość opuszczała bezpieczne zacisze klasztoru jedynie wtedy, gdy naprawdę musiała.
Milion mężczyzn za młodych, za starych albo za słabych, by znaleźć się w siłach zbrojnych, hurmem przystępowało do Straży Obywatelskiej. A ponieważ zabrakło strzelb dla wszystkich, zbroili się, w co mogli: dubeltówki, miecze, kije do szczotek, średniowieczne pałki, finki, a nawet kije golfowe. Tym, którym mimo wszystko nie udało się znaleźć stosownego oręża, zalecono noszenie przy sobie pieprzu, by nim sypnąć w oczy najeźdźcy.
Vicary, ceniony historyk, te nieskładne przygotowania narodu do wojny obserwował z niezwykłą dumą z domieszką cichej rozpaczy. Przez całe lata trzydzieste w swoich artykułach prasowych i na prelekcjach ostrzegał, że Hitler stanowi poważne zagrożenie dla Anglii i reszty świata. Lecz Wielka Brytania, która jeszcze nie otrząsnęła się po ostatniej wojnie z Niemcami, nie chciała słuchać o kolejnej. Teraz niemiecka armia maszerowała przez Francję z taką łatwością, jakby to była weekendowa wycieczka. Już wkrótce Adolf Hitler stanie na czele imperium rozciągającego się od koła polarnego po Morze Śródziemne. A przeciwko niemu stanie tylko słabo uzbrojona, źle przygotowana Wielka Brytania.
Vicary skończył artykuł, odłożył ołówek i przeczytał tekst od początku. Na dworze słońce zalewało Londyn pomarańczowawą łuną. Przez okno wionął zapach wiosennych krzewów, kwitnących na Gordon Square. Popołudnie było dość chłodne, pyłki pewnie wywołają atak kataru siennego. Ale tak przyjemnie czuć orzeźwiający powiew na twarzy, nawet herbata jakoś lepiej wtedy smakuje. Vicary nie zamknął okna, rozkoszował się pogodą.
Wojna – to przez nią inaczej myśli i działa. Przez nią z większą sympatią spogląda na swoich rodaków, którzy na ogół budzili w nim coś bliskiego desperacji. Zdumiewał się, że potrafią żartować w chwili, gdy biegną do metra schronić się przed bombami, z zachwytem patrzył, jak śpiewają w pubach, ukrywając strach. Długo trwało, nim znalazł właściwe słowo na nazwanie tego zjawiska: patriotyzm. Spędził całe lata na badaniu historii i doszedł do wniosku, że to najbardziej destrukcyjna siła na świecie. Teraz jednak w jego piersi budziła się miłość do ojczyzny i wcale nie czuł się tym zażenowany. My stoimy po dobrej stronie, oni po złej. Nasz nacjonalizm jest uzasadniony.
Vicary uznał, że chce się do tego przyłączyć. Chce coś zrobić, a nie tylko obserwować świat przez swoje dobrze strzeżone okno.
O szóstej Lillian Walford weszła bez pukania. Była wysoką kobietą o masywnych nogach, nosiła okrągłe szkła, które uwyraźniały jej niechętne spojrzenie. Cicho, z wprawą pielęgniarki z nocnego dyżuru, zaczęła porządkować papiery i zamykać książki.
Zasadniczo panna Walford miała zajmować się wszystkimi wykładowcami na wydziale. Uważała jednak, że Bóg w swej nieskończonej mądrości powierzył każdemu z nas jedną duszę, nad którą mamy sprawować opiekę. A żadna dusza nie potrzebowała opieki tak bardzo jak profesor Vicary. Panna Walford od dziesięciu lat z wojskową precyzją doglądała szczegółów prostego życia profesora. Dbała, by w jego mieszkaniu przy Draycott Place w Chelsea nie zabrakło jedzenia. Pilnowała, by prano jego koszule i dodawano do płukania odpowiednią ilość krochmalu: nie za dużo, by nie podrażnić delikatnej skóry na karku. Doglądała jego rachunków i regularnie wygłaszała mu kazania na temat stanu miernie zarządzanego konta w banku. Systematycznie najmowała dla niego gosposie, gdyż jego wybuchy gniewu nieustannie odstraszały pracownice. A choć tak blisko ze sobą współpracowali, nigdy nie zwracali się do siebie po imieniu. Ona pozostawała panną Walford, on zaś profesorem Vicarym. Wolała, by nazywać ją osobistą asystentką i, co było u niego niezwykłe, profesor zadośćuczynił jej prośbie.
Sekretarka przemknęła obok Vicary'ego i zamknęła okno, spoglądając na niego z wyrzutem.
– Jeśli panu to nie przeszkadza, profesorze, pójdę już do domu.
– Oczywiście, panno Walford.
Podniósł na nią wzrok. Był drobnym mężczyzną, typowym molem książkowym, łysiejącym, z kilkoma niesfornymi pasmami siwych włosów po bokach. Na czubku nosa spoczywały zniszczone okulary konferencyjne. Na szkłach nieustannie widniały ślady palców, gdyż w chwilach zdenerwowania profesor zakładał je i zdejmował. Nosił przetartą tweedową marynarkę i pierwszy lepszy krawat, przeważnie poplamiony herbatą. Jego chód stanowił przedmiot kpin na wydziale, i wielu studentów nauczyło się go doskonale naśladować, choć Vicary nawet się tego nie domyślał. Zraniony w kolano – pamiątka z ostatniej wojny – wyraźnie kulał. Zepsuty, już nieprzydatny ołowiany żołnierzyk, myślała panna Walford. Miał tendencję do pochylania głowy, by popatrzeć nad połówkami szkieł, i stale wyglądał tak, jakby się spieszył gdzieś, gdzie nie miał ochoty się znaleźć.
– Pan Ashworth przyniósł panu dwa ładne kawałki jagnięciny – informowała panna Walford, ze zmarszczonymi brwiami spoglądając na stertę nie uporządkowanych papierów, jakby wykładowca był nieposłusznym dzieckiem. – Powiedział, że to mogą być ostatnie kawałki na długi czas.
– Bardzo prawdopodobne – przyznał Vicary. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio w jadłospisie Connaught widziałem mięso.
– Nie sądzi pan, profesorze, że to już zaczyna zakrawać na absurd? Wczoraj rząd ogłosił, że góra autobusów ma być pomalowana na kolor khaki. Ich zdaniem dzięki temu Luftwaffe trudniej będzie je zbombardować.
– Niemcy są bezwzględni, panno Walford, ale nawet oni nie będą marnować czasu na próby bombardowania pasażerów autobusów.
– Zakazano też strzelania do gołębi pocztowych. Może mi pan wyjaśnić, jakim cudem mam odróżnić gołębia pocztowego od zwyczajnego?
– Nie uwierzyłaby pani, ile razy sam mam ochotę strzelać do gołębi.
– A właśnie, pozwoliłam sobie też zamówić dla pana sos miętowy. Wiem, że żeberka jagnięce bez sosu miętowego potrafią panu zepsuć humor na cały tydzień.
– Dziękuję, panno Walford.
– Wczoraj dzwonił pański wydawca, szczotki najnowszej książki są już gotowe, może je pan przejrzeć.
– Zaledwie z czterotygodniowym opóźnieniem. To prawdziwy rekord Cagleya. Proszę mi przypomnieć, żebym sobie poszukał nowego wydawcy, panno Walford.
– Dobrze, panie profesorze. Dzwoniła też panna Simpson. Musi odwołać dzisiejszą kolację z panem. Jej matka zachorowała. Prosiła, żeby pana uspokoić, że to nic poważnego.
– Niech to licho – mruknął Vicary. Wyglądał tej randki z Alice Simpson. Od bardzo dawna o nikim nie myślał tak poważnie jak o niej.
– Czy to wszystko?
– Nie. Dzwonił pan premier.
– Co! Dlaczego mnie pani nie połączyła?
– Przecież sam pan wyraźnie powiedział, że nie wolno panu przeszkadzać. Pan Churchill zrozumiał, kiedy mu to przekazałam. Stwierdził, że nic bardziej mu nie działa na nerwy, jak kiedy mu się przeszkadza przy pisaniu.
Vicary zmarszczył brwi.
– Od tej pory, panno Walford, udzielam pani pozwolenia na przerywanie mi, gdy dzwoni pan Churchill.
– Tak, panie profesorze Vicary – odparła, nadal przekonana, że postąpiła słusznie.
– Co powiedział premier?
– Że oczekuje pana jutro na lunchu w Chartwell.
Vicary, zależnie od nastroju, wracał do domu różnymi drogami. Czasem wybierał ruchliwą promenadę sklepową albo zatłoczone uliczki Soho, innym razem omijał hałaśliwe okolice i spacerował przez dzielnicę willową, od czasu do czasu przystając, by zachwycić się jakimś cudownym przykładem osiemnastowiecznej architektury, albo zwalniając, by posłuchać odgłosów muzyki, śmiechu i dźwięku szkła krążącego gdzieś wśród rozbawionych gości.
Dziś, w zapadającym zmierzchu, wybrał wędrówkę po cichej ulicy.
Przed wojną wieczory na ogół spędzał w bibliotece, czytając, do późnej pory krążąc między regałami niczym duch. Czasem zasypiał nad książką. Panna Walford udzieliła nocnym stróżom instrukcji, żeby, jeśli natkną się na śpiącego profesora, obudzili go, opatulili w płaszcz i odesłali do domu.
Wszystko to zmieniło się wraz z zaciemnieniem. Co noc nad miastem zapadała nieprzenikniona ciemność. Rodowici londyńczycy gubili się na ulicach, którymi chodzili od lat. Dla Vicary'ego zaś, cierpiącego na kurzą ślepotę, nocne wyprawy po mieście stały się praktycznie niemożliwe. Wyobrażał sobie, że właśnie tak musiało to wyglądać przed dwoma tysiącami lat, kiedy cały Londyn składał się z chat przycupniętych nad brzegami Tamizy. Czas się cofnął, stulecia nagle się rozpłynęły, niewątpliwy postęp ludzkości zahamowała groźba bombowców Göringa. Codziennie po południu Vicary wyrywał się z uczelni i spieszył do domu, by nie ugrzęznąć w zaciemnionych bocznych uliczkach Chelsea. Wylądowawszy bezpiecznie w domu, wypijał dwa nieodzowne kieliszki burgunda i zjadał porcję żeberek z groszkiem, które gosposia zostawiała mu w ciepłym piekarniku. Gdyby nie przygotowywano mu posiłków, zagłodziłby się na śmierć, ponieważ ciągle jeszcze nie potrafił sobie poradzić ze złożonością nowoczesnej angielskiej kuchni.
Po kolacji trochę muzyki, jakaś sztuka nadawana przez radio, może nawet kryminał, cicha namiętność, do której nikomu się nie przyznawał. Vicary lubił tajemnice; lubił zagadki. Sprawiało mu przyjemność korzystanie z własnej umiejętności logicznego myślenia oraz zdolności do dedukcji i rozwiązywanie łamigłówki na długo przed tym, nim zrobił to autor. Podobały mu się też studia charakterologiczne; często odnajdował tu zbieżności ze swoją pracą: dlaczego dobrzy z natury ludzie czasem uciekają się do okrucieństwa.
Zasypianie też stanowiło cały rytuał. Najpierw drzemał w swoim ulubionym fotelu przy lampce do czytania. Potem przenosił się na kozetkę. Następnie, zwykle parę godzin przed świtem, szedł na górę do sypialni. Czasem wskutek koncentracji, jakiej wymagało rozebranie się, wybijał się ze snu i leżał, rozmyślając, czekając na świt i skrzek starej sroki, która co rano chlapała się w ogrodzie.
Vicary wątpił, czy dzisiejszej nocy porządnie się wyśpi – nie po wezwaniu od Churchilla.
To nie fakt, że Churchill zadzwonił do niego do pracy, go poruszył – dość często kontaktowali się telefonicznie – lecz moment, w jakim to się stało. Przyjaźnili się od jesieni 1935 roku, kiedy to profesor wybrał się na prelekcję Churchilla. Churchill, na ogół lekceważony, należał do niewielkiej grupki Anglików dostrzegających zagrożenie, jakie niesie ze sobą Hitler oraz jego zwolennicy. Tamtego wieczoru twierdził, że Niemcy gorączkowo się zbroją, że Hitler dąży do jak najszybszego wybuchu wojny. Wielka Brytania musi natychmiast zacząć się do tego szykować, tłumaczył, inaczej grozi jej okupacja faszystowska. Słuchacze uważali, że Churchill postradał zmysły i bezlitośnie go wyśmiali. Prelegent skrócił wykład i upokorzony wrócił do Chartwell.
Vicary stał wtedy w głębi sali, obserwując przedstawienie. On również od momentu dojścia Hitlera do władzy bacznie się przyglądał Niemcom. Przepowiadał swoim kolegom- historykom, że wkrótce Anglia znajdzie się w stanie wojny z Niemcami, może nawet przed końcem tego dziesięciolecia. Nikt go nie słuchał. Zdaniem wielu Hitler stanowił doskonałą przeciwwagę dla Związku Radzieckiego i należało go wspierać. Vicary uważał to za skrajny idiotyzm. Podobnie jak reszta rodaków sądził, że Churchill to swego rodzaju awanturnik, odrobinę zbyt zadziorny. W kwestii nazizmu przyznawał mu całkowitą rację.
Po powrocie do domu siadł przy biurku i skreślił jednozdaniową notkę: „Byłem na pańskiej prelekcji w Londynie i zgadzam się z każdym pańskim słowem". Pięć dni później przyszedł do niego list od Churchilla: „Dobry Boże, więc jednak nie jestem sam! Wielki Vicary jest po mojej stronie! Proszę uczynić mi ten zaszczyt i przyjechać w niedzielę na lunch do Chartwell".
Pierwsze spotkanie okazało się sukcesem. Vicary natychmiast znalazł się w kręgu naukowców, dziennikarzy, oficerów i urzędników państwowych, którzy przez całe lata trzydzieste służyli Churchillowi radą i wiedzą o Niemczech. Winston zmuszał Vicary'ego do wysłuchiwania swoich teorii na temat Niemiec, a wygłaszał je, krążąc po zabytkowej bibliotece swej rezydencji. Czasem Vicary był innego zdania i zmuszał Churchilla do bliższego wyjaśnienia jego poglądów. Zdarzało się, że Churchill wpadał w gniew i odmawiał dalszej dyskusji. Vicary uparcie trwał przy swoim. I tak cementowała się ich przyjaźń.
Teraz, krocząc o zmierzchu londyńskimi uliczkami, Vicary rozważał, co oznacza zaproszenie Churchilla do Chartwell. Z pewnością nie chodziło wyłącznie o przyjacielską pogawędkę.
Skręcił w ulicę zabudowaną białymi georgiańskimi domami, które teraz tonęły w różowawym blasku zachodzącego wiosennego słońca. Szedł wolno, zatopiony w myślach, w jednej ręce ściskając ciężką teczkę, drugą wepchnąwszy w kieszeń płaszcza. W progu jednego z domów pojawiła się szykowna kobieta, mniej więcej w jego wieku. Za nią wynurzył się przystojny mężczyzna o znudzonej twarzy. Nawet z tej odległości – i mimo kurzej ślepoty – Vicary poznał Helen. Rozpoznałby ją wszędzie: prosta sylwetka, smukła szyja, wyniosłe ruchy, jakby miała ominąć coś obrzydliwego. Vicary patrzył, jak tych dwoje wsiada do limuzyny z szoferem. Samochód ruszył z chodnika i jechał w jego stronę.
Odwróć się, skończony kretynie! Nie patrz na nią!
Ale nie potrafił posłuchać własnej rady. Kiedy limuzyna przejeżdżała obok, odwrócił się i zerknął do środka. Zauważyła go – to był ułamek sekundy, ale wystarczyło. Zażenowana szybko spuściła wzrok. Potem przez tylną szybę Vicary widział, jak pochyla się i mówi coś do męża, a ten wybucha śmiechem.
Idiota! Przeklęty kretyn! Idiota!
Vicary ruszył dalej. Podniósł głowę i odprowadził wzrokiem samochód znikający za rogiem. Zastanawiał się, gdzie mogli jechać – na kolejne przyjęcie, może do teatru.
Dlaczego nie potrafię o niej zapomnieć? Na miłość boską, toż to już dwadzieścia pięć lat! A potem pomyślał: I dlaczego serce ci wali, jakbyś po raz pierwszy ją widział?
Tak przyspieszył kroku, że wkrótce się zmęczył. Myślał o wszystkim, żeby nie myśleć o niej. Dotarł do placu zabaw, stanął przy bramie z kutego żelaza i przez sztachety przyglądał się dzieciom. Były za ciepło ubrane jak na maj i obijały się o siebie niczym tłuściutkie pingwiny. Byle niemiecki szpieg, gdyby czaił się w okolicy, bez wątpienia zauważyłby, że wielu londyńczyków lekceważy ostrzeżenia rządu i nie ewakuuje pociech z miasta. Vicary, w którym dzieci zazwyczaj nie budziły szczególnej czułości, tkwił dalej przy placu zasłuchany, zahipnotyzowany, myśląc, że nie ma nic równie pocieszającego, jak odgłosy zabaw maluchów.
Samochód Churchilla czekał na niego na stacji. Pomknęli przez miasto, potem wśród zielonych pagórków południowo- wschodniej Anglii. Dzień był chłodny, wietrzny, wszystko dokoła kwitło. Vicary siedział z tyłu, jedną ręką zaciskając poły płaszcza, drugą przytrzymując kapelusz. Wiatr hulał po odkrytym samochodzie. Vicary zastanawiał się, czyby nie poprosić szofera, żeby przystanął i rozłożył dach. I wtedy zaczął się nieunikniony atak kataru siennego: najpierw pojedyncze kichnięcia niczym próbne wystrzały, a potem regularna seria z karabinu maszynowego. Nie wiedział, czy puścić kapelusz czy płaszcz, żeby zasłaniać usta przy kaszlu. Raz za razem odwracał głowę, by obłoczki wilgoci i zarazków po każdym kichnięciu szły z wiatrem.
Kierowca dostrzegł w lusterku, że pasażerowi coś dolega.
– Chce pan, żebym się zatrzymał, profesorze Vicary? – spytał zaniepokojony, zjeżdżając na pobocze.
Atak kataru ustąpił i Vicary wreszcie mógł się rozkoszować przejażdżką. Właściwie nie przepadał za wsią. Był londyńczykiem z krwi i kości. Lubił tłum, hałas, ruch; na otwartych przestrzeniach często się gubił. Poza tym nie znosił ciszy nocy. Nie potrafił wtedy zapanować nad myślami, w wyobraźni widział czających się w mroku myśliwych. Teraz jednak zachwycał się naturalnym pięknem przyrody Anglii.
Wóz skręcił w podjazd prowadzący do Chartwell. Kiedy Vicary wysiadał, serce zabiło mu mocniej. Ledwo podszedł do wejścia, drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Inches, pokojowiec Churchilla.
– Dzień dobry, profesorze Vicary. Pan premier bardzo niecierpliwie wygląda pańskiego przybycia.
Vicary dał służącemu płaszcz i kapelusz i wszedł do środka. W salonie krzątało się kilkunastu mężczyzn i parę młodych dziewcząt, część w mundurach, część w cywilu, tak jak on. Rozmawiali przyciszonymi głosami, poufnie, jakby przekazywali sobie wyłącznie złe wieści. Zadźwięczał jeden telefon, potem drugi. Słuchawkę podnoszono po pierwszym sygnale.
– Mam nadzieję, że miał pan udaną podróż – mówił Inches.
– Doskonałą – skłamał uprzejmie Vicary.
– Jak zwykle pan Churchill jest dziś nieco spóźniony – uprzedził Inches i dodał konfidencjonalnie: – Narzuca zabójcze tempo, a my cały dzień spędzamy, próbując temu sprostać.
– Rozumiem, Inches. Gdzie mam poczekać?
– Szczerze mówiąc, premier bardzo chce się z panem spotkać jeszcze przed południem. Poprosił, żebym, kiedy tylko pan się zjawi, wprowadził pana na górę.
– Na górę?
Inches delikatnie zapukał do drzwi łazienki, potem je otworzył. Churchill leżał w wannie, w dłoni trzymał cygaro. Na stoliku w zasięgu ręki stała szklaneczka z drugą tego dnia porcją whisky. Inches zapowiedział Vicary'ego i zniknął.
– Vicary, mój druhu – rzekł Churchil, potem pochylił nieco głowę i zdmuchnął parę mydlanych baniek. – Jak miło z pana strony, że zechciał pan przyjechać.
Vicary gotował się w dusznej łazience. Z trudem powstrzymywał się od śmiechu na widok olbrzymiego, zaróżowionego mężczyzny, który chlapie się w wannie jak dzieciak. Zdjął tweedową marynarkę i z ociąganiem przysiadł na muszli.
– Chciałem zamienić z panem słowo na osobności. Właśnie dlatego zaprosiłem pana tutaj, do mego leża. – Churchill zacisnął wargi. – Vicary, na początek muszę oświadczyć, że jestem na ciebie zły.
Vicary znieruchomiał. Churchill już otwierał usta, by podjąć wątek, ale nic nie powiedział. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie i troska.
– Inches! – ryknął.
Wsunął się lokaj.
– Tak, proszę pana?
– Inches, zdaje się, że temperatura wody spadła poniżej czterdziestu stopni. Byłbyś łaskaw to sprawdzić?
Podwijając rękaw, Inches wyciągnął termometr. Przyjrzał mu się bacznie, niczym archeolog badający fragment jakiejś starożytnej kości.
– Rzeczywiście, ma pan rację. Temperatura pańskiej kąpieli spadła do trzydziestu dziewięciu stopni. Czy mam dolać gorącej wody?
– Oczywiście.
Inches odkręcił kran z gorącą wodą. Churchill uśmiechnął się, kiedy kąpiel osiągnęła pożądaną temperaturę.
– Znacznie lepiej, Inches.
Przekręcił się w wannie. Woda przelała się przez krawędź, zmoczyła nogawkę spodni Vicary'ego.
– Mówił pan, panie premierze…?
– A tak, mówiłem, Vicary, że jestem na ciebie zły. Ani słówkiem nie wspomniałeś, że za swoich młodych lat całkiem nieźle sobie radziłeś z szachami. Ponoć biłeś na głowę wszystkich w Cambridge.
– Przepraszam, panie premierze – odparł zmieszany Vicary – ale w żadnej z naszych rozmów nie pojawił się temat szachów.
– Błyskotliwa, bezwzględna, ryzykancka, tak ludzie opisywali mi twoją grę. – Churchill zawiesił głos. – W czasie pierwszej wojny służyłeś też w wywiadzie wojskowym.
– Byłem tylko w oddziale motocyklistów, pełniłem rolę kuriera, nic więcej.
Churchill odwrócił wzrok od rozmówcy i zapatrzył się w sufit.
– W tysiąc dwieście pięćdziesiątym roku przed naszą erą Bóg kazał Mojżeszowi wysłać zwiadowców, żeby zbadali ziemię Kanaan. W swojej łaskawości dał mu też pewne wskazówki, jak należy wybrać szpiegów. Do tak odpowiedzialnego zadania, rzekł Pan, nadają się wyłącznie najlepsi i najinteligentniejsi, a Mojżesz wziął sobie te słowa do serca.
– To prawda, panie premierze – zgodził się Vicary. – Ale prawdą jest też to, że nędznie spożytkowano informacje dostarczone przez wywiadowców. I w wyniku tego Izraelici przez kolejne czterdzieści lat błąkali się po pustyni.
Churchill się uśmiechnął.
– Już dawno powinienem był się nauczyć, że nie ma sensu się z tobą sprzeczać, Alfredzie. Zawsze podziwiałem twoją błyskotliwą inteligencję.
– Czego pan ode mnie oczekuje?
– Chcę, żebyś podjął pracę w wywiadzie wojskowym.
– Ależ, panie premierze, brak mi kwalifikacji do tego rodzaju…
– Nikt tutaj nie wie, co robi – wpadł mu w słowo Churchill. – Zwłaszcza zawodowi oficerowie.
– Co się stanie z moimi studentami? Moimi badaniami?
– Twoi studenci już niedługo będą walczyć na froncie. A twoje badania mogą poczekać. – Churchill zawiesił głos. – Znasz Johna Mastermana i Christophera Cheneya z Oksfordu?
– Proszę mi nie mówić, że ich wciągnięto.
– A i owszem. I nie myśl sobie, że znajdziesz teraz na którymś z uniwersytetów choć jednego wybitnego matematyka. Wszystkich ich zabrano z uczelni i ulokowano w Bletchley Park.
– Co, u licha, oni tam robią?
– Próbują złamać niemieckie szyfry. Vicary przez chwilę udawał namysł.
– Wygląda na to, że przyjmuję pańską propozycję.
– Dobrze. – Churchill rąbnął pięścią w krawędź wanny. – W poniedziałek z samego rana masz się zgłosić do generała Basila Boothby'ego. Kieruje on wydziałem, do którego będziesz wyznaczony. A poza tym jest typowym dupkiem z angielskich wyższych sfer. Wysiudałby mnie, gdyby tylko mógł, ale jest na to za głupi. Taki typek jak on potrafiłby przejebać nawet pocisk.
– Z opisu sądząc, czarujący.
– Wie, że się przyjaźnimy, i dlatego będzie wobec ciebie wrogo nastawiony. Nie daj się mu sterroryzować. Jasne?
– Tak, panie premierze.
– Potrzebny mi ktoś zaufany w tamtym departamencie. Pora, żeby w wywiadzie zaczęli znowu pracować ludzie z głową. Poza tym tobie też wyjdzie to na dobre. Najwyższy czas wygrzebać się z tej zakurzonej biblioteki i przyłączyć do świata żywych.
Churchill zaskoczył go tą nieoczekiwaną nutą serdeczności. Vicary przypomniał sobie ubiegły wieczór, spacer do domu, zaglądanie do samochodu Helen.
– Tak, panie premierze, rzeczywiście, chyba już czas. Tylko co ja właściwie będę robił w wywiadzie wojskowym?
Ale Churchill zanurzył się i zniknął pod wodą.
Kętrzyn, Niemcy; styczeń 1944
Kontradmirał Wilhelm Franz Canaris był drobnym nerwowym mężczyzną, którego charakteryzowało lekkie seplenienie oraz sarkastyczny dowcip, choć to ostatnie okazywał tylko, jeśli miał ochotę. Siwy, o przenikliwych, intensywnie błękitnych oczach, siedział teraz z tyłu służbowego mercedesa, który toczył się z lotniska w Kętrzynie do tajnego bunkra Hitlera, znajdującego się kilkanaście kilometrów dalej. Zazwyczaj Canaris unikał jakichkolwiek mundurów i chodził w ciemnym cywilnym garniturze. Ponieważ jednak dziś miał spotkać się z Adolfem Hitlerem i najwyższymi wojskowymi Trzeciej Rzeszy, pod eleganckim płaszczem miał mundur marynarki wojennej.
Canaris nazywany był przez przyjaciół i wrogów Szczwanym Lisem. Wyniosła, chłodna osobowość predysponowała go do bezwzględnego świata wywiadu. Oprócz żony Eriki i córek kochał wyłącznie dwa jamniki, które teraz spały u jego stóp. Jeśli zajęcia wymagały noclegu poza Berlinem, wynajmował dla psów osobny pokój z podwójnym łóżkiem, by wygodnie im się spało. A jeśli już musiał zostawić je w Berlinie, nieustannie kontaktował się ze stolicą i upewniał się, czy zwierzaki zjadły i wypróżniły się jak należy. Pracownikom Abwehry, którzy ośmielili się źle wyrazić o ulubieńcach kontradmirała, groziło realne niebezpieczeństwo złamania kariery, gdyby do jego uszu dotarło choć jedno słowo o ich przeniewierstwie.
Wychowany w otoczonej murem willi w Dortmundzie, na przedmieściach Alperbeck, Wilhelm Canaris należał do niemieckiej elity, tak znienawidzonej przez Adolfa Hitlera, syna gryzipiórka i potomkini Włochów, którzy w XVI wieku wyemigrowali do Niemiec. Canaris władał językami przyjaciół Niemiec i ich wrogów: mówił po włosku, hiszpańsku, angielsku, francusku i rosyjsku, regularnie uczestniczył też w koncertach muzyki kameralnej, organizowanych w jego rezydencji w Berlinie. Służył jako dowódca bazy morskiej w Świnoujściu, kiedy to w 1933 roku Hitler nieoczekiwanie postawił go na czele Abwehry, niemieckiego wywiadu wojskowego oraz sztabu generalnego. Hitler nakazał swojemu nowemu przywódcy wywiadu stworzyć tajne służby na wzór brytyjski – „porządek, żarliwe wykonywanie zadań" - i Canaris oficjalnie stanął na czele tej agencji w 1934, w dniu Nowego Roku, a zarazem swoich czterdziestych siódmych urodzin.
Czas pokazał, że Hitler popełnił w tym momencie jeden z największych swoich błędów. Z chwilą objęcia dowództwa nad Abwehrą Wilhelm Canaris prowadził podwójną grę na olbrzymią skalę: dostarczając sztabowi informacji, których potrzebowali do podbicia większości Europy, a równocześnie wykorzystując tajne służby jako narzędzie do zniszczenia Hitlera. Stał na czele tajnego ruchu oporu nazywanego przez gestapo Czarną Orkiestrą – Schwarze Kapelle. To wąskie grono oficerów, urzędników państwowych i przywódców ludowych bez powodzenia usiłowało obalić führera i negocjować z aliantami warunki układu pokojowego. Canaris nie raz dopuścił się zdrady. W 1939 roku, dowiedziawszy się o planach inwazji na Polskę, ostrzegł o tym Brytyjczyków, łudząc się, że w ten sposób sprowokuje ich do działania. To samo zrobił też w 1940 roku, kiedy Hitler zapowiedział, że szykuje się do zajęcia Niderlandów i Francji.
Canaris odwrócił się i przez okno samochodu spoglądał na gęsty, cichy i mroczny las, przypominający scenerię baśni braci Grimm. Jadąc wśród oproszonych śniegiem drzew, admirał myślał o ostatnich zamachach na życie führera. Dwa miesiące temu, w listopadzie, młody kapitan, niejaki Axel von dem Bussche zgłosił się na ochotnika, że zabije Hitlera podczas prezentacji nowych strojów zimowych Wehrmachtu. Bussche zamierzał ukryć pod swoim płaszczem kilkanaście granatów i potem detonując je w czasie pokazu, zabić siebie i führera. Jednak na dzień przed próbą zamachu alianckie bombowce zniszczyły magazyn, w którym przechowywano mundury. Prezentację przesunięto, a potem już nie wyznaczono nowego terminu.
Canaris wiedział, że dojdzie do kolejnych takich prób – wielu jest dzielnych Niemców, gotowych poświęcić życie, byle wyzwolić ojczyznę od Hitlera – ale równocześnie uświadamiał sobie, że czas ucieka. Angielsko- amerykańska inwazja na Europę stała się nieunikniona. Roosevelt jasno dał do zrozumienia, że nie zadowoli go nic z wyjątkiem bezwarunkowej kapitulacji. Niemcy legną w gruzach – czyli dojdzie do tego, czego Canaris się obawiał już w 1933 roku, kiedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę z mesjanistycznych zapędów Hitlera. Czuł też, jak Abwehra coraz bardziej wymyka mu się ze słabych rąk. Gestapo aresztowało i oskarżyło o zdradę licznych pracowników kwatery głównej Abwehry w Berlinie. Wrogowie knuli spisek, którego celem było przejęcie kontroli nad wywiadem oraz zaciśnięcie na szyi Canarisa pętli ze struny fortepianowej. Zdawał sobie sprawę, że jego dni są policzone, a wieloletnia podwójna działalność dobiega kresu. Samochód mijał kolejne bramy i punkty kontrolne, następnie skręcił do Wilczego Szańca Hitlera. Jamniki ocknęły się, zaczęły nerwowo popiskiwać i wskoczyły panu na kolana. Spotkanie miało się odbyć w zamkniętym, dusznym pomieszczeniu sztabowym w podziemnym bunkrze. Canaris wysiadł z wozu i posępnym krokiem zmierzał przez teren warowni. U stóp schodów stał byczkowaty strażnik SS. Wyciągnął rękę po broń Canarisa. Admirał, który brzydził się bronią i nie znosił przemocy, potrząsnął głową i minął esesmana.
– W listopadzie wydałem dyrektywę numer pięćdziesiąt jeden – przystąpił od razu do rzeczy Hitler.
Krążył po pokoju z założonymi na plecach rękami. Ubrany był w jasnoszarą górę od munduru, czarne spodnie i imponujące buty do konnej jazdy. Na kieszonce na lewej piersi nosił Żelazny Krzyż, który zdobył w czasie I wojny pod Ypres, gdzie jako poborowy służył w piechocie.
– W dyrektywie pięćdziesiąt jeden dałem wyraz swemu przekonaniu, że Anglosasi będą próbować ataku na północno- zachodnią część Francji nie później niż na wiosnę, a może nawet wcześniej. Wydarzenia ostatnich dwóch miesięcy w niczym nie zmieniły mego przekonania.
Siedzący przy stole konferencyjnym Canaris obserwował miotającego się po sali führera. Przygarbiona sylwetka – skutek kifozy kręgosłupa – ostatnio jeszcze bardziej pochyliła się do przodu. Ciekawe, czy wreszcie zaczął czuć presję? – zastanawiał się w duchu Canaris. Powinien. Czy to nie Fryderyk Wielki powiedział „Kto broni wszystkiego, nie broni nic"? Hitler powinien był pójść za radą swego duchowego przewodnika, gdyż Niemcy znalazły się w tej samej sytuacji co podczas tamtej wojny światowej. Podbiły zbyt wiele terenów, by zdołać ich teraz bronić. Hitler urządził się tak na własną prośbę. Cholerny głupek!
Canaris zerknął na mapę. Na wschodzie niemieckie oddziały walczyły na froncie liczącym sobie dwa tysiące kilometrów. Jakiekolwiek nadzieje na zwycięstwo militarne nad Rosjanami wzięły w łeb w lipcu, pod Kurskiem, gdzie Armia Czerwona odparła ofensywę Wehrmachtu, a wojska niemieckie poniosły olbrzymie straty w ludziach. Teraz armia hitlerowska usiłowała utrzymać linię ciągnącą się od Leningradu po Morze Czarne. Nad Morzem Śródziemnym Niemcy bronili trzech tysięcy kilometrów linii brzegowej. Na zachodzie zaś, pomyślał Canaris – Wielki Boże! – sześć tysięcy kilometrów terytorium rozciągającego się od Niderlandów do południowego końca Zatoki Biskajskiej. Hitlerowska Festung Europa - Twierdza Europa – była zbyt rozległa, a wszystkie jej krańce osłabione.
Canaris omiótł wzrokiem zgromadzonych wokół stołu mężczyzn. Feldmarszałek Gerd von Rundstedt, naczelny dowódca niemieckich sił zbrojnych na zachodzie; feldmarszałek Erwin Rommel, dowódca Grupy Armii B w północno- zachodniej Francji; reichsführer Heinrich Himmler, przywódca SS i niemieckiej policji. Kilku najbardziej lojalnych i bezwzględnych ludzi Himmlera obserwowało zebranych, ot, na wszelki wypadek, gdyby któremuś z największych szych Trzeciej Rzeszy zachciało się dokonać zamachu na życie führera.
Hitler przestał krążyć po sali.
– W zarządzeniu tym wyraziłem również przekonanie, że nie możemy dalej usprawiedliwiać osłabiania oddziałów na zachodzie, żeby wspierać nasze siły zmagające się z bolszewikami. Na wschodzie są rozległe połacie ziemi, będzie można w ostateczności oddawać znaczne tereny, zanim wróg bezpośrednio zagrozi naszej ojczyźnie. Na zachodzie już nie. Jeśli anglosaska inwazja się powiedzie, skutki będą niewyobrażalne. Dlatego też właśnie tu, w północno- zachodniej Francji, rozegra się decydująca bitwa tej wojny. – Zawiesił głos, dając zebranym czas na przetrawienie tych słów. – Na inwazję odpowiemy zmasowanym atakiem, skierujemy przeciwko niej wszystkie siły, tak że wróg nie wyjdzie poza plażę. Gdyby to się nie powiodło i gdyby Anglosasom udało się odnieść chwilowy sukces, musimy być gotowi do błyskawicznego przegrupowania naszych sił, zorganizowania potężnej kontrofensywy i ciśnięcia najeźdźców w morze. – Hitler zaplótł ramiona na piersiach. – Jednak dla osiągnięcia tego celu musimy poznać plany wroga. Musimy wiedzieć, kiedy zamierza uderzyć. I, co najważniejsze, gdzie. Panie feldmarszałku?
Feldmarszałek Gerd von Rundstedt wstał i znużonym krokiem podszedł do mapy, w prawej dłoni kurczowo ściskając ozdobioną cennymi kamieniami buławę marszałkowską, z którą nigdy się nie rozstawał. Znany jako „ostatni z niemieckich rycerzy", tyle razy był odwoływany i ponownie mianowany przez Hitlera, że i Canaris, i nawet podwładni stracili rachubę. Nienawidził nazistowskiego fanatyzmu i to właśnie on ochrzcił Hitlera mianem „małego cygańskiego kaprala". Na szczupłej arystokratycznej twarzy zaczynało się wreszcie odbijać napięcie ostatnich pięciu lat. Zniknęła służbistość i skupienie, które charakteryzowały oficerów sztabu głównego z czasów cesarstwa. Canaris wiedział, że Rundstedt nadużywał szampana, a wieczorem potrzebował wielu kolejek whisky, żeby zasnąć. Regularnie wstawał o zgoła niewojskowej porze, dziesiątej rano; jego współpracownicy w St Germainen- Laye rzadko ustalali z nim spotkania na wcześniej niż południe.
Mimo podeszłego wieku i moralnego upadku Rundstedt pozostał najlepszym żołnierzem Rzeszy – błyskotliwym taktykiem i strategiem, o czym w 1939 roku przekonali się Polacy, a w roku 1940 Francuzi i Brytyjczycy. Canaris nie zazdrościł Rundstedtowi. Na papierze dowodził olbrzymią i potężną armią na zachodzie: półtora miliona ludzi, w tym trzysta pięćdziesiąt tysięcy oddziałów Waffen- SS, dziesięć dywizji pancernych oraz dwie elitarne dywizje Fallschirmjäger. Szybko i we właściwy sposób wykorzystane jednostki te nadal mogłyby skutecznie stawić czoło druzgocącym siłom aliantów. Gdyby jednak stary germański rycerz popełnił błąd – niewłaściwie rzucił wojsko albo pozwolił sobie na taktyczną omyłkę w czasie bitwy – alianci zdobyliby bezcenny punkt oparcia na kontynencie i wojnę na zachodzie można by z góry uznać za przegraną.
– Moim zdaniem równanie jest proste – zaczął Rundstedt. – Na wschód od Sekwany, w Pas- de- Calais, albo na zachód od Sekwany, w Normandii. Oba rozwiązania mają swoje dobre i złe strony.
– Proszę kontynuować, panie feldmarszałku.
– Calais stanowi punkt strategiczny wybrzeża kanału La Manche – podjął Rundstedt monotonnym głosem. – Jeśli wróg zapewni sobie zaplecze w Calais, może skierować się na wschód, gdzie tylko parę dni marszu dzieli go od Zagłębia Ruhry, naszego ośrodka przemysłowego. Amerykanie chcą zakończyć wojnę przed
Bożym Narodzeniem. Jeśli uda im się wylądować w Calais, może im się też udać zrealizować to pragnienie. – Rundstedt zawiesił głos, by we wszystkich zapadło znaczenie tych słów, po czym podjął: – Jest jeszcze inny powód, dla którego z militarnego punktu widzenia Calais wydaje się wyborem logicznym: kanał jest tam najwęższy. Wróg będzie mógł dostarczyć do Calais ludzi oraz sprzęt cztery razy szybciej niż do Bretanii czy Normandii. Należy pamiętać, że wraz z rozpoczęciem inwazji zegar przeciwnika zaczyna tykać. Alianci muszą w błyskawicznym tempie zgromadzić w tym miejscu jednostki, broń oraz zaplecze. W okolicach Pas- de- Calais leżą trzy dogodne porty morskie – feldmarszałek wskazał je wszystkie końcem buławy, obrysowując linię wybrzeża – Boulogne, Calais i Dunkierka. Wrogowi będzie potrzebna broń. Moim zdaniem najeźdźcy przede wszystkim skoncentrują się na zdobyciu oraz otwarciu jakiegoś znaczącego portu, i to szybkim jego otwarciu, gdyż bez tego nie będą mogli wprowadzić na kontynent oddziałów. A brak oddziałów to dla nich śmierć.
– To robi wrażenie, panie feldmarszałku – przyznał Hitler. – Ale dlaczego nie Normandia?
– Normandia stawia przed przeciwnikiem mnóstwo problemów. Znacznie dalej stamtąd na Wyspę. W niektórych miejscach wysokie klify utrudniają dostęp z morza na stały ląd. Najbliższy port to Cherbourg, na końcu doskonale bronionego półwyspu. Odbicie go nam zajęłoby wiele dni. Zresztą, nawet gdyby wrogowi to się udało, zdaje sobie sprawę, że zniszczylibyśmy port, zanim- byśmy go oddali. Jednak moim zdaniem najbardziej logicznym argumentem przemawiającym przeciwko atakowi w Normandii jest jej położenie geograficzne. Za daleko na zachodzie. Nawet gdyby przeciwnikowi udało się wylądować w Normandii, nadal grozi mu niebezpieczeństwo przygniecenia i strategicznej izolacji. Zanim dotrze do Niemiec, będzie musiał przejść i zdobyć całą Francję.
– Pańskie zdanie, panie feldmarszałku? – warknął Hitler.
– Nie można wykluczyć, że alianci będą próbowali nas zmylić – powiedział ostrożnie Rundstedt, bawiąc się buławą. – Na przykład jakieś dywersyjne lądowanie, na przykład właśnie w Normandii, jak to pan podsunął, wodzu. Ale prawdziwy atak nastąpi tu. – Dźgnął mapę. – W Calais.
– Admirale Canaris? – spytał Hitler. – Jak się mają do tej teorii doniesienia naszego wywiadu?
Canaris, który nigdy nie lubił przedstawień przed mapą, nie ruszył się z miejsca. Sięgnął do kieszeni na piersi, gdzie trzymał papierosy. Esesmani drgnęli nerwowo. Kręcąc głową, Canaris wolno wyjął papierosy i pokazał wojskowym. Starannie zapalił jednego i dmuchnął dymem w stronę Himmlera, doskonale wiedząc, że pieszczoszek Hitlera nie znosi tytoniu. Himmler zmierzył go wzrokiem przez siwy dym; z jego oczu nie dało się niczego wyczytać, tylko policzek wykrzywił nerwowy grymas.
Canaris wyjaśnił, że Abwehra gromadzi i analizuje trzy rodzaje raportów związanych z przygotowaniami aliantów: fotografie lotnicze jednostek wroga z południowej Anglii, komunikaty radiowe przechwycone przez podsłuch oraz doniesienia agentów działających w Wielkiej Brytanii.
– I cóż wynika z tych przekazów, panie admirale? – warknął Hitler.
– Wstępne doniesienia na ogół potwierdzają tezę feldmarszałka: że alianci zamierzają uderzyć na Calais. Wedle naszych agentów zintensyfikowały się ruchy wroga w południowo- wschodniej Anglii, dokładnie naprzeciwko Pas- de- Calais. Przechwyciliśmy też transmisje radiowe mówiące o nowej formacji nazywanej Pierwszą Grupą Armii Stanów Zjednoczonych. Analizowaliśmy także działania lotnicze przeciwnika nad północno- zachodnią Francją. Znacznie bardziej koncentruje się on na bombardowaniu i rekonesansie okolic Calais niż Normandii czy Bretanii. Mam również do przekazania inną, świeżą wiadomość. Jeden z naszych agentów w Anglii ma źródło wśród najwyższych wojskowych aliantów. Wczoraj wieczorem agent ten przesłał raport. Generał Eisenhower przybył do Londynu. Na razie Amerykanie i Brytyjczycy starają się utrzymać ten fakt w tajemnicy.
Na Hitlerze informacja szpiega najwyraźniej zrobiła wrażenie.
Gdyby tylko Hitler znał prawdę – pomyślał Canaris. – Gdyby wiedział, że dziś, zaledwie na kilka miesięcy przed chyba najbardziej decydującym zwarciem tej wojny, siatka wywiadowców Abwehry w Anglii najprawdopodobniej jest w całkowitej rozsypce. Canaris winą obciążał Hitlera. W trakcie przygotowań do operacji Seelöwe - zarzuconej próby inwazji na Wielką Brytanię – Canaris i jego pracownicy zalali Wielką Brytanię strumieniem szpiegów. Nie myśleli wtedy o ostrożności, gdyż desperacko potrzebowali informacji o obronie wybrzeża oraz rozmieszczeniu angielskich wojsk. Agentów werbowano w pośpiechu, przygotowywano byle jak, a jeszcze gorzej wyposażano. Canaris podejrzewał, że większość tych ludzi wpadła prosto w ręce MI- 5, co doprowadziło do trwałego uszkodzenia siatki, którą przez tyle lat i z takim wysiłkiem budowali. Teraz się do tego nie przyzna; równałoby się to wydaniu wyroku śmierci na samego siebie.
Adolf Hitler podjął wędrówkę po pokoju. Canaris wiedział, że führer nie obawia się nadchodzącej inwazji. Przeciwnie, wygląda jej. Dysponował milionową armią i przemysłem zbrojeniowym, który mimo bezustannych bombardowań aliantów oraz braków siły roboczej i surowców, nadal produkował zdumiewające ilości broni oraz amunicji. Hitler nie wątpił, że zdoła odepchnąć atak i ostatecznie zdruzgotać przeciwnika. Podobnie jak Rundstedt uważał, że ze strategicznego punktu widzenia alianci powinni wybrać Pas- de- Calais i właśnie tam Wał Atlantycki najbardziej zbliżał się do jego ideału niezdobytej twierdzy. Dlatego, chcąc sprowokować przeciwników do ruszenia na Calais, rozkazał, by umieszczono tam wyrzutnie rakiet V- 1 i V- 2. Równocześnie jednak zdawał sobie sprawę, że Anglicy i Amerykanie obrali taktykę dezorientacji i że przy inwazji na Francję także będą próbowali go zwieść.
– Zamieńmy się rolami – odezwał się w końcu Hitler. – Gdybym to ja zamierzał ruszyć na Francję z Anglii, to co bym zrobił? Czy zjawiłbym się tam, gdzie wszyscy się mnie spodziewają? Czy zarządziłbym frontalny atak na najmocniej strzeżoną część wybrzeża? A może wybrałbym inną drogę i próbował zaskoczyć wroga? Nadawał fałszywe komunikaty radiowe, wysyłał przez szpiegów nieprawdziwe raporty? Przekazywał prasie mylące informacje? Na te pytania jest jedna odpowiedź: tak. Musimy się spodziewać, że Brytyjczycy będą próbować nas oszukać i uciekną się nawet do olbrzymiego desantu, którego celem będzie zmylić naszą czujność. I choć gorąco bym pragnął, żeby zdecydowali się na atak Calais, musimy się przygotować na możliwość inwazji w Normandii albo Bretanii. Dlatego też najlepiej jednostki pancerne pozostawić w głębi kraju, póki się nie zorientujemy, jakie są intencje wroga. Dopiero wtedy zgromadzimy nasze siły w głównym punkcie ataku i zepchniemy przeciwnika w morze.
– Jeszcze jedna rzecz może świadczyć o słuszności tych założeń – wtrącił feldmarszałek Rommel.
Hitler obrócił się na pięcie i stanął twarzą do niego.
– Proszę mówić, panie feldmarszałku.
Rommel ruchem ręki wskazał zajmującą całą ścianę olbrzymią mapę za Hitlerem.
– Jeśli można, chciałbym to pokazać na mapie, mein Führer.
– Oczywiście.
Rommel sięgnął do teczki, wyjął z niej cyrkiel, potem wstał i podszedł do mapy. W grudniu Hitler przekazał mu dowództwo nad Grupą Armii „B" strzegącej wybrzeża kanału La Manche. W skład Grupy Armii „B" wchodziła 7. Armia okupująca Normandię, 15. Armia zajmująca ujście Sekwany i Zuider Zee oraz Armia Niderlandzka. Otrząsnąwszy się emocjonalnie i fizycznie z porażki w Afryce Północnej, słynny Lis Pustyni ze zdumiewającą energią przejął nowe obowiązki, nieustannie przemierzając francuskie wybrzeże swoim kabrioletem, mercedesem 230, sprawdzając gotowość jednostek. Obiecał, że zmieni francuskie wybrzeże w „ogród szatana", krajobraz pełen artylerii, pól minowych, betonowych umocnień i drutu kolczastego, z którego napastnik nigdy się nie wynurzy. Mimo to w głębi ducha Rommel wiedział, że każde fortyfikacje stworzone przez człowieka człowiek też potrafi przełamać.
Stając przy mapie, rozłożył cyrkiel i oznajmił:
– Oto zasięg nieprzyjacielskich myśliwców Spitfire i Mustang. A oto największe lądowiska myśliwców na południu Anglii.
Rommel wbił nóżkę cyrkla w każde z miast, które wskazywał, i szybko zakreślił łuki.
– Jak sam pan widzi, mein Führer, tak Normandia, jak i Calais doskonale mieszczą się w zasięgu nieprzyjacielskich myśliwców. Dlatego też oba obszary musimy uznać za prawdopodobne miejsce inwazji.
Hitler przytaknął, przekonany argumentacją Rommla.
– A teraz proszę na chwilę wczuć się w sytuację wroga, panie feldmarszałku. Gdyby pan planował inwazję na Francję z Anglii, gdzie by pan zaatakował?
Rommel przez chwilę udawał głęboki namysł.
– Muszę przyznać, mein Führer, że wszystkie znaki wskazują na Pas- de- Calais. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że wróg nigdy by się nie poważył na atak na nasz najsilniej strzeżony przyczółek. Poza tym wyniosłem lekcję z Afryki. Brytyjczycy zmylili nas przed bitwą pod El- Alamein i tego samego będą próbować przed inwazją na Francję.
– A co się dzieje z Linią Zygfryda? Czy prace się posuwają? – Wiele jeszcze pozostało do zrobienia, mein Führer. Ale czynimy postępy.
– I dokończycie budowy Wału Zachodniego przed wiosną?
– Tak mi się zdaje. Ale same fortyfikacje na wybrzeżu nie powstrzymają nieprzyjaciela. Musimy odpowiednio zgromadzić wojska. A do tego, niestety, musimy wiedzieć, gdzie alianci uderzą. I to dokładnie. Jeśli uda im się nas zaskoczyć, grozi nam przegrana wojny.
– Bzdury – wpadł mu w słowo Heinrich Himmler. – Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że pod dowództwem Adolfa Hitlera Niemcy odniosą ostateczne zwycięstwo. Plaże Francji staną się grobem Anglików i Amerykanów.
– Nie – Hitler uciszył go machnięciem ręki. – Rommel ma rację. Jeśli nieprzyjacielowi uda się zdobyć przyczółek, to wojnę możemy uznać za przegraną. Ale jeśli uniemożliwimy inwazję, zanim jeszcze się zacznie – odchylił głowę, w jego oczach płonął ogień – przygotowanie następnej zajęłoby aliantom całe miesiące. Wróg nigdy więcej nie ośmieli się stawić nam czoła! Roosevelt przegra kolejne wybory. Może nawet wyląduje w więzieniu! Morale Anglików załamie się nieodwracalnie. Churchill, ten zapasiony szaleniec, zostanie zdruzgotany. A kiedy już sparaliżujemy Anglików i Amerykanów, tak że będą siedzieli, liżąc rany, wszystkich ludzi i sprzęt przerzucimy na wschód. Stalin będzie zdany na naszą łaskę i niełaskę. Będzie żebrał o pokój. Co do tego nie mam cienia wątpliwości. – Hitler zrobił efektowną pauzę. – Ale żeby powstrzymać wroga, musimy znać miejsce inwazji. Moi generałowie uważają, że nastąpi ona w Calais. Ja nie jestem całkowicie przekonany. – Obrócił się na pięcie i wbił wzrok w Canarisa. – Panie admirale, chcę, żeby pan rozstrzygnął ten spór.
– To może się okazać niemożliwe – ostrożnie zastrzegł się Canaris.
– Czyż zdobywanie informacji wojskowych nie należy do zadań Abwehry?
– Oczywiście, mein Führer.
– Macie szpiegów w Anglii, najlepiej świadczy o tym raport o przybyciu Eisenhowera do Londynu.
– To nie ulega wątpliwości, mein Führer.
– W takim razie radziłbym zakasać rękawy, panie admirale. Żądam dowodów świadczących o zamierzeniach wroga. Ma mi pan dostarczyć tajemnicę inwazji. I to szybko. Zapewniam, admirale, ma pan niewiele czasu.
Hitler pobladł, nagle wyraźnie osłabł.
– A teraz, panowie, o ile nie macie dla mnie żadnych kolejnych złych wieści, pozwolicie, że prześpię się kilka godzin. To była długa noc.
Wszyscy wstali, a Hitler ruszył schodami na górę.
Północna Hiszpania; sierpień 1936
Stoi przed drzwiami, przez które wpada ciepłe powietrze nocy. W ręku trzyma butelkę lodowatego białego wina. Nalewa sobie kolejny kieliszek, nawet nie proponując jej trunku. Ona leży w łóżku, paląc papierosa, słuchając głosu mężczyzny. Słucha też ciepłego wiatru, który szeleści w gałęziach drzew za werandą. Niebo nad doliną rozcina błyskawica. Nad jego doliną, jak zawsze powtarza Emilio. Jego pieprzoną doliną. A jeśli ci pierdoleni lojaliści kiedykolwiek spróbują mi ją odebrać, odetnę im jaja i rzucę psom na pożarcie.
– Kto cię nauczył tak strzelać? – pyta.
Rano wybrali się na polowanie i trafiła cztery bażanty, on jednego.
– Ojciec.
– Strzelasz lepiej ode mnie.
– Zauważyłam.
Kolejna błyskawica rozjaśnia pokój i przez chwilę widzi wyraźnie twarz kochanka. Emilio jest od niej trzydzieści lat starszy, ale ona i tak uważa go za pięknego. Ma popielatoblond włosy, słońce spaliło mu twarz na ciemny brąz. Długi i ostry nos przypomina ostrze siekiery. Chciałaby, żeby ją całował, tymczasem on wolał pierwszy raz wziąć ją szybko i brutalnie, ale Emilio zawsze, kurwa, stawia na swoim, kiciu.
– Świetnie mówisz po angielsku – informuje ją, jakby sama nie wiedziała. – Jak rodowita Angielka. Ja nigdy nie zdołałem się pozbyć hiszpańskiego akcentu.
– Moja matka była Angielką.
– Co się z nią teraz dzieje?
– Zmarła wiele lat temu.
– Znasz też francuski?
– Tak – odpowiada.
– Włoski?
– Tak, znam również włoski.
– Ale twój hiszpański nie jest zachwycający.
– Mnie wystarcza.
Rozmawiając z nią, bawi się swoim członkiem. Uwielbia to robić, tak samo jak uwielbia pieniądze i swoją ziemię. Mówi o nim, jakby opowiadał o swoim najlepszym rumaku. Odnosi się wrażenie, jakby było ich troje w łóżku.
– Pokładasz się z Marią przy strumieniu, a potem nocą wpuszczasz mnie do swojego łóżka i dajesz się pieprzyć – mówi Emilio.
– Można by to i tak ująć – odpowiada. – Chcesz, żebym zerwała z Marią?
– Dajesz jej szczęście – stwierdza, jakby to wszystko usprawiedliwiało.
– To ona daje mi szczęście.
– Nigdy jeszcze nie spotkałem kobiety takiej jak ty. – Wkłada papierosa w kącik ust, zapala go, dłońmi zasłaniając ogień przed wiatrem. – Bez zmrużenia oka, tego samego dnia pieprzysz mnie i moją córkę.
– Nie uznaję trwałych związków. On parska cichym śmiechem.
– To cudownie – powiada i znowu cicho się śmieje. – Nie uznajesz trwałych związków. Doskonałe. Współczuję temu biednemu sukinsynowi, który zrobi ten błąd, że się w tobie zakocha.
– Ja też.
– Czy ty w ogóle masz jakieś uczucia?
– Nie, chyba żadnych.
– A kochasz coś albo kogoś?
– Kocham mego ojca. I leżeć z Marią przy strumieniu. Maria to jedyna kobieta, której uroda stanowi dla niej zagrożenie.
Neutralizuje je, kradnąc urodę Marii wyłącznie dla siebie. Kaskady jej ciemnych kręconych włosów. Nieskazitelną oliwkową cerę. Doskonałe piersi, które smakują niczym dojrzałe letnie gruszki. Usta – najdelikatniejsza rzecz, jakiej kiedykolwiek dotykała.
– Przyjedź na wakacje do Hiszpanii i zamieszkaj ze mną w estancia mojej rodziny – zaprasza Maria któregoś deszczowego popołudnia w Paryżu, gdzie obie studiują na Sorbonie.
Ojciec będzie rozczarowany, lecz ona nie ma szczególnej ochoty spędzać wakacji w Niemczech i patrzeć na zasranych faszystów, defilujących po ulicach. Nie wiedziała jeszcze, że w Hiszpanii wpakuje się w sam środek wojny domowej.
Jednak wojna nie zakłóca enklawy Emilia, jego raju u stóp Pirenejów. To najcudowniejsze lato w jej życiu. Rankiem we trójkę polują albo spacerują z psami, popołudniem zaś ona z Marią jadą konno w górę strumienia, pływają w lodowatej wodzie, opalają się na nagrzanych skałach. Maria najbardziej lubi to robić na świeżym powietrzu. Największą rozkosz sprawia jej równoczesna pieszczota słońca na piersiach i Anny między nogami.
– Wiesz, mój ojciec też cię pragnie – oznajmia pewnego popołudnia Maria, kiedy leżą razem w cieniu eukaliptusa. – Możesz go wziąć. Tylko się w nim nie zakochuj. Wszyscy się w nim zakochują.
Emilio znowu coś mówi.
– Chciałbym, żebyś się z kimś spotkała, kiedy za miesiąc wrócisz do Paryża. Zrobisz to dla mnie?
– Zależy.
– Od czego?
– Od tego, kto to jest.
– Sam się z tobą skontaktuje. Będzie ogromnie zainteresowany, gdy mu o tobie opowiem.
– Nie będę z nim spać.
– Jemu nie będzie chodziło o to, żeby z tobą spać. To rodzinny człowiek. Tak samo jak ja – dorzuca i znowu śmieje się cicho.
– Jak się nazywa?
– Nazwiska się dla niego nie liczą.
– Ale powiedz, jak on się nazywa.
– Nie wiem, jakie imię ostatnio przybrał.
– A co robi twój przyjaciel?
– Handluje informacjami.
Emilio wraca do łóżka. Rozmowa go podnieciła. Ptaszek mu już stoi i chce wziąć Annę natychmiast. Rozsuwa jej nogi i próbuje się dostać do środka. Ona bierze w ręce jego członek, by go poprowadzić, i w tej samej chwili wbija w niego paznokcie.
– Aaaau! Anno, na Boga! Nie tak mocno!
– Jak on się nazywa?
– To wbrew uzgodnieniom. Nie mogę!
– Powiedz – nalega i jeszcze mocniej ściska mu członek.
– Vogel – mamrocze. – Nazywa się Kurt Vogel. Chryste Panie.
Berlin; styczeń 1944
Szpiegów Abwehry, działających w Anglii, dzielono na dwie podstawowe grupy: Łańcuch S, na którą składali się agenci mieszkający w Wielkiej Brytanii pod przybranymi nazwiskami i zdobywający informacje, oraz Łańcuch R, czyli najczęściej osoby innych narodowości, które od czasu do czasu legalnie przekraczały granicę, odbierały raporty i przekazywały swoim mocodawcom w Berlinie. Do tego należy dodać też trzecią, mniejszą i bardzo zakonspirowaną siatkę szpiegowską, określaną mianem Łańcucha V – garstkę doskonale wyszkolonych agentów, którzy wniknęli głęboko w społeczność Anglików i czekali, nieraz latami, na wezwanie do akcji. Nazywano ją tak od nazwiska jej twórcy i jedynego zwierzchnika, Kurta Vogla.
Skromne imperium Vogla składało się z dwóch pomieszczeń na czwartym piętrze siedziby Abwehry mieszczącej się w ponurych kamienicach pod numerami 74-76 przy Tirpitz Ufer. Okna wychodziły na Tiergarten, dwustupięćdziesięciohektarowy park w sercu Berlina. Dawniej był to cudowny widok, ale po wielomiesięcznych bombardowaniach aliantów zostały olbrzymie leje na środku ścieżek, a większość kasztanowców i lip bomby zmieniły w osmalone kikuty. Prawie całą powierzchnię gabinetu Vogla pochłaniał rząd zamykanych na klucz stalowych szafek oraz masywny sejf. Vogel podejrzewał, że urzędnicy w centralnym rejestrze Abwehry pracują dla gestapo, dlatego nie chciał tam trzymać swoich akt. Jego jedyny asystent, odznaczony za odwagę porucznik Wehrmachtu niejaki Werner Ulbricht, trwale okaleczony w walkach z Rosjanami, pracował w przyległym pokoiku. W górnej szufladzie biurka trzymał parę lugerów, a Vogel nakazał mu strzelać do każdego, kto wchodzi bez pozwolenia. Ulbrichta po nocach dręczyły koszmary, że przypadkowo zabija Wilhelma Canarisa.
Vogel miał rangę kapitana marynarki wojennej, lecz była to wyłącznie formalność; ta ranga zapewniała odpowiednio wysoką pozycję, umożliwiającą działanie na pewnych odcinkach. Podobnie jak jego mistrz, Canaris, rzadko nosił mundur. Ubierał się stale tak samo: grafitowy garnitur kojarzący się z przedsiębiorcą pogrzebowym, biała koszula, ciemny krawat. Miał szpakowate włosy, które wyglądały, jakby sam się strzygł, oraz przenikliwe spojrzenie kawiarnianego rewolucjonisty. Jego głos przywodził na myśl skrzypiące zawiasy, a po dziesiątkach lat, które Vogel spędził na potajemnych rozmowach w kawiarniach, pokojach hotelowych i gabinetach z podsłuchem, rzadko brzmiał głośniej niż kościelny szmer. Głuchy na jedno ucho Ulbricht wiecznie miał problemy z dosłyszeniem, co mówi jego szef.
Vogel do granic absurdu posuwał swoje dążenie do anonimowości. W gabinecie trzymał tylko jeden osobisty drobiazg: fotografię żony Gertrudy i córek bliźniaczek. Od kiedy zaczęły się naloty, kazał im się przenieść do domu teściowej w Bawarii i rzadko je widywał. Ilekroć wychodził z gabinetu, choćby na chwilę, chował zdjęcie w zamykanej na klucz szufladzie. Nawet jego identyfikator stanowił podróbkę. Nie widniało na nim zdjęcie – Vogel od lat nie pozwalał się fotografować – a i nazwisko było fałszywe. Vogel zajmował niewielkie mieszkanie w pobliżu siedziby Abwehry i w te rzadkie wieczory, kiedy pozwalał sobie na odpoczynek, szedł do niego pieszo, wzdłuż porośniętych krzewami brzegów kanału Landwehr. Właścicielka kamienicy sądziła, że jej lokator jest profesorem, a z liczby odwiedzających go pań wywnioskowała, że to kobieciarz.
Nawet w samej Abwehrze niewiele więcej o nim wiedziano.
Kurt Vogel urodził się w
Wszystko to zmieniło się wraz z dojściem do władzy Hitlera. Hitler wyznawał zasadę panowania człowieka, nie prawa. Wystarczyło mu parę miesięcy u steru, by postawić na głowie cały system prawny Niemiec. Führergewalt - władza führera – stała się jedynym obowiązującym prawem i każdy kaprys, każde urojenie Hitlera błyskawicznie przekładano na język kodeksów i regulaminów. Vogel pamiętał część idiotycznych maksym stworzonych przez architektów legalnego przejęcia Niemiec przez Hitlera. „Prawem jest to, co służy narodowi niemieckiemu! Prawo należy interpretować poprzez zdrowe odczucia obywatela!". A gdy normalny system sądowniczy stanął nazistom na drodze, ustanowili własne sądy, Volksgerichtshof, Sądy Ludowe. Zdaniem Vogla najmroczniejszą chwilą w historii prawa niemieckiego był pewien październikowy dzień w 1933 roku, kiedy to dziesięć tysięcy prawników z rękami wyciągniętymi w geście faszystowskiego pozdrowienia stało w Lipsku na stopniach gmachu sądu i przysięgało „po kres swoich dni iść drogą wyznaczoną przez führera". Wśród nich znajdował się i Vogel. Tamtego wieczoru po powrocie do małego mieszkanka, w którym mieszkali z Gertrudą, spalił wszystkie swoje podręczniki prawa i spił się do nieprzytomności.
Parę ładnych miesięcy potem, zimą 1934 roku, nawiązał z nim kontakt zgorzkniały drobny mężczyzna z parą jamników – Wilhelm Canaris, nowy zwierzchnik wywiadu wojskowego, i spytał, czy Vogel nie zgodziłby się pracować dla Abwehry. Vogel przyjął propozycję, ale pod jedynym warunkiem: że nie będzie musiał wstąpić do partii faszystowskiej, i już po tygodniu zniknął w świecie niemieckiego wywiadu wojskowego. Oficjalnie pełnił funkcję radcy prawnego Canarisa. Nieoficjalnie powierzono mu zadanie szykowania się do wojny z Wielką Brytanią, której nadejście Canaris uważał za nieuniknione.
Teraz Vogel siedział za biurkiem i pochylony, z kciukami wbitymi w skronie, czytał pismo. Usiłował się skupić, lecz rozpraszały go hałasy: skrzypienie starej windy, która przejeżdżała tuż za ścianą jego gabinetu, dudnienie deszczu o szyby, kakofonia klaksonów samochodowych, nieodłącznego elementu wieczornych godzin szczytu w Berlinie. Przesunął dłonie ze skroni na uszy, zatkał je, żeby wreszcie niczego nie słyszeć.
Notkę wręczył mu dziś Canaris, parę godzin po powrocie ze spotkania z Hitlerem w Kętrzynie. Zdaniem Szczwanego Lisa wyglądało to obiecująco i Vogel musiał się z tym zgodzić.
– Hitler oczekuje wyników, Kurt – powiedział zza swego podniszczonego zabytkowego biurka Canaris niczym średniowieczny pan i władca, wodząc wzrokiem po wypchanych książkami półkach, jakby szukał tam ukochanego, dawno zaginionego tomu. – Żąda dowodów, że atak nastąpi na Calais albo Normandię. Chyba nadszedł czas, żebyś zapędził do roboty swoich pieszczoszków w Anglii.
Vogel już raz przebiegł wzrokiem tekst. Teraz przeczytał notatkę uważniej. Szczerze mówiąc, to było więcej niż obiecujące – było wręcz idealne. Właśnie na taką okazję czekał. Skończywszy, podniósł wzrok i kilkakrotnie cicho wypowiedział nazwisko Ulbrichta, jakby miał przed sobą jego ucho. W końcu, kiedy nie doczekał się reakcji, wstał i przeszedł do poczekalni. Ulbricht czyścił broń.
– Werner, wołam cię od pięciu minut – odezwał się prawie niedosłyszalnie Vogel.
– Przepraszam, kapitanie, nie słyszałem.
– Jutro z samego rana chcę się spotkać z Müllerem. Umów mnie z nim.
– Tak jest.
– I zróbże coś z tym twoim słuchem, Werner. Omal sobie gardła nie zdarłem, tak musiałem krzyczeć.
Nalot zaczął się o północy, gdy Vogel czujnie drzemał na łóżku polowym w gabinecie. Zsunął nogi na podłogę, wstał i podszedł do okna. Zobaczył nurkujący samolot. Berlin zadrżał, kiedy pierwsze bomby wybuchły w dzielnicach Pankow i Weissensee. Vogel zastanawiał się, ile cierpień miasto zdoła jeszcze znieść. Znaczna część stolicy tysiącletniej Rzeszy już obróciła się w gruzy. Większość najsłynniejszych zakątków przypominała wąwozy roztrzaskanych cegieł i pogiętej stali. Lipy z Unter den Linden spłonęły, podobnie jak mnóstwo niegdyś tak pięknych, przyciągających wzrok sklepów i banków, stojących po obu stronach szerokiego bulwaru. Odnowiony zegar na wieży Kaiser- Wilhelm od listopada, kiedy to bomby aliantów jednej nocy zniszczyły prawie pięćset hektarów Berlina, zatrzymał się na wpół do ósmej.
Obserwując nocny nalot, w myślach odtwarzał notatkę.
ABWEHRA/BERLIN XFU0465848261
DO: CANARISA
OD: MÜLLERA
DNIA: 2 LIST. 43
21 PAŹDZIERNIKA KAPITAN DIETRICH Z MISJI ASCUNCION SKONTAKTOWAŁ SIĘ W PANAMIE Z NASZĄ AMERYKAŃSKĄ WTYCZKĄ, SKORPIONEM. JAK PANU WIADOMO SKORPION TO JEDEN Z NASZYCH NAJLEPSZYCH AGENTÓW W AMERYCE. OBRACA SIĘ W KRĘGACH WIELKIEJ NOWOJORSKIEJ FINANSJERY I POSIADA DOSKONAŁE ZNAJOMOŚCI W WASZYNGTONIE. PRZYJAŹNI SIĘ Z WIELOMA PRZEDSTAWICIELAMI KADRY WOJSKOWEJ W DEPARTAMENTACH WOJNY I STANU. OSOBIŚCIE ZETKNĄŁ SIĘ Z ROOSEVELTEM. PRZEZ CAŁĄ WOJNĘ DOSTARCZAŁ
NAM BARDZO WAŻNYCH I CENNYCH INFORMACJI. DOŚĆ PRZYPOMNIEĆ O PRZEKAZANEJ PRZEZ NIEGO WIADOMOŚCI O AMERYKAŃSKICH DOSTAWACH BRONI DLA BRYTYJCZYKÓW.
WEDLE SKORPIONA W UBIEGŁYM MIESIĄCU AMERYKAŃSKA MARYNARKA WOJENNA ZWERBOWAŁA JEDNEGO Z NAJLEPSZYCH AMERYKAŃSKICH INŻYNIERÓW, NIEJAKIEGO PETERA JORDANA I WYSŁAŁA DO LONDYNU, GDZIE MA PRACOWAĆ NAD WYKONANIEM JAKIEJŚ SUPER TAJNEJ KONSTRUKCJI. JORDAN NIGDY PRZEDTEM NIE PRACOWAŁ DLA WOJSKA. SKORPION OSOBIŚCIE ZNA JORDANA I ROZMAWIAŁ Z NIM PRZED JEGO WYJAZDEM DO LONDYNU. SKORPION TWIERDZI, ŻE TO ZADANIE Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ BEZPOŚREDNIO WIĄŻE SIĘ Z NIEPRZYJACIELSKIMI PLANAMI INWAZJI NA FRANCJĘ.
JORDAN NAJBARDZIEJ SIĘ WSŁAWIŁ PROJEKTAMI I WYKONANIEM WIELU POTĘŻNYCH AMERYKAŃSKICH MOSTÓW. JEST WDOWCEM, ŻONA, CÓRKA AMERYKAŃSKIEGO BANKIERA BRATTONA LAUTERBACHA, ZGINĘŁA W WYPADKU SAMOCHODOWYM W SIERPNIU 1939 ROKU. ZDANIEM SKORPIONA DO PODEJŚCIA JORDANA NAJLEPIEJ NADAJE SIĘ KOBIETA.
OBECNIE JORDAN MIESZKA SAMOTNIE W DZIELNICY LONDYNU KENSINGTON. SKORPION DOSTARCZYŁ NAM ADRES DOMU I KOMBINACJĘ SEJFU MIESZCZĄCEGO SIĘ W GABINECIE.
WSKAZANE DZIAŁANIE.
Vogel przez szparę w drzwiach dostrzegł promień światła, usłyszał szuranie drewnianej nogi Ulbrichta. Naloty budziły w Ulbrichcie straszliwy niepokój, którego nie potrafił wyrazić słowami a którego Vogel w ogóle nie rozumiał. Kapitan wyjął z szuflady kółka z kluczami i podszedł do jednej z metalowych szafek. Dokumenty leżały w czarnej, nie podpisanej teczce. Wróciwszy do biurka, nalał sobie solidną porcję koniaku i zajrzał do teczki. Było w niej wszystko: zdjęcia, informacje o pochodzeniu, raporty. Nie musiał ich czytać. Sam je napisał, a podobnie jak osoba, której one dotyczyły, został naznaczony, niby przekleństwem, niezawodną pamięcią.
Przerzucił kilka stron i znalazł notatki z ich pierwszego spotkania w Paryżu. Pod nimi znajdowała się kopia telegramu od człowieka, który ją odkrył, Emilia Romero, Hiszpana, bogatego ziemianina, faszysty, łowcy talentów dla Abwehry.
„Właśnie takiego człowieka jak ona potrzebujesz. Wolałbym ją zatrzymać dla siebie, ale ponieważ jestem twoim przyjacielem, przekazuję ci ją. Oczywiście, za rozsądną cenę".
W pokoju nagle zrobiło się przenikliwie zimno. Vogel położył się na twardym łóżku polowym i przykrył kocem.
„Hitler oczekuje wyników, Kurt. Chyba nadszedł czas, żebyś zapędził do roboty swoich pieszczoszków w Anglii".
Czasem marzył, że zostawi ją tam, nie uruchamiając, dopóki nie będzie po wszystkim. A wtedy znajdzie sposób, by ją wydobyć. Ale cóż, ona idealnie się nadaje do tego zadania. Jest piękna, inteligentna, a jej angielszczyźnie oraz znajomości angielskiego społeczeństwa nie można nic zarzucić. Zerknął na zdjęcie Gertrudy i córek. I pomyśleć, że zastanawiał się, czyby ich dla niej nie porzucić. Jakiż z niego głupiec! Zgasił światło. Nalot się skończył. W mieście wyły syreny. Próbował zasnąć. Na próżno. Znowu go opętała.
„Biedny Vogel, przeze mnie z twojego serca zostały tylko okruchy, prawda?".
Oczy z fotografii przeszywały go na wylot. To było niemal obsceniczne – patrzenie na nie, wspominanie jej. Wstał, podszedł do biurka i zamknął teczkę w szufladzie.
– Na miłość boską, Kurt! – wykrzyknął Müller, kiedy następnego ranka Vogel wszedł do jego gabinetu. – Kto ci obcina włosy, przyjacielu? Pozwól, że dam ci namiar na moją fryzjerkę, może ona coś z tym zrobi.
Wyczerpany po prawie bezsennej nocy Vogel usiadł i w milczeniu przyglądał się rozmówcy. Paul Müller odpowiadał za wywiadowczą siatkę Abwehry w Stanach Zjednoczonych. Niski, jowialny, miał na sobie błyszczący francuski garnitur. Rzadkie, przylizane włosy zaczesywał do tyłu, podkreślając pucołowatość twarzy. Małe, pełne usta były krwistoczerwone jak u dziecka, które właśnie zjadło wisienkę.
– Nie do wiary, wielki Kurt Vogel we własnej osobie nawiedził mój gabinet – prychnął Müller. – Czemuż zawdzięczam ten zaszczyt?
Vogel przywykł do zawiści innych kolegów z wywiadu. Ze względu na szczególne znacznie Łańcucha V otrzymywał wyższą pensję i więcej przywilejów niż inni oficerowie. Pozwalano mu również wtykać nos do ich spraw, dzięki czemu cieszył się wyjątkowo małą popularnością w Abwehrze.
Vogel z kieszonki na piersi wyjął kopię notatki i pomachał Müllerowi przed nosem.
– Opowiedz mi o Skorpionie.
– Czyli do starego w końcu dotarła moja wiadomość. Spójrz na datę na tym draństwie. Dałem mu to ponad półtora miesiąca temu. Leżało na jego biurku i obrastało kurzem. A ta informacja to prawdziwe złoto. Ale wpada w czeluście gabinetu Lisa i już się stamtąd nie wydostaje. – Müller umilkł, zapalił papierosa i dmuchnął w sufit obłokiem dymu. – Wiesz, Kurt, czasem się zastanawiam, po czyjej właściwie stronie stoi Canaris.
Ostatnimi czasy coraz częściej słyszało się tego rodzaju uwagi. Od czasu aresztowań licznych wysokich urzędników Abwehry i oskarżeń o zdradę morale przy Tirpitz Ufer znacznie spadło. Vogel wyczuwał, że niemiecki wywiad wojskowy niebezpiecznie się rozłazi. Dotarły do niego pogłoski, że Canaris traci swoją pozycję u Hitlera. Wśród pracowników krążyły nawet plotki, że Himmler knuje spisek, by obalić Canarisa i przekazać Abwehre pod kontrolę SS.
– Opowiedz mi o Skorpionie – powtórzył Vogel.
– Spotkałem się z nim przy kolacji w domu pewnego amerykańskiego dyplomaty. – Müller odchylił okrągłą głowę i zapatrzył się w sufit. – Jeszcze przed wojną, chyba w trzydziestym siódmym. Sprawdzę w teczce, żeby się upewnić. Typek lepiej ode mnie mówił po niemiecku. Uważał, że naziści to wspaniała paczka, która robi dla Niemiec same dobre rzeczy. Bardziej od Żydów nienawidził chyba tylko bolszewików. Wszystko poszło koncertowo. Następnego dnia osobiście go wciągnąłem. Najłatwiejszy połów w mojej karierze.
– Jakieś szczegóły? Müller się uśmiechnął.
– Zajmuje się inwestycjami bankowymi. Jest w Bluszczowej Lidze, ma dobre kontakty w środowisku przemysłowym, przyjaźni się z połową Waszyngtonu. Dostarczył nam doskonałych informacji na temat produkcji zbrojeniowej.
Vogel składał kartkę i wsuwał ją z powrotem do kieszeni.
– Nazwisko?
– Daj spokój, Kurt. To jeden z moich najlepszych agentów.
– Chcę mieć jego nazwisko.
– To miejsce to wylęgarnia plotek, sam o tym wiesz. Powiedzieć jednej osobie to jakby ogłosić to wszystkim.
– Za godzinę na moim biurku ma leżeć jego teczka. – Głos Vogla nie podniósł się ponad szept. – I wszystko, co masz o tym inżynierze.
– Informacje o Jordanie mogę ci dać.
– Chcę dostać je wszystkie. I nie cofnę się przed pójściem do Canarisa.
– Och, na litość boską, Kurt, chyba nie polecisz od razu do wujcia Wilusia?
Vogel wstał i zapiął marynarkę.
– Chcę znać jego nazwisko i mieć jego teczkę. Odwrócił się i ruszył do drzwi.
– Kurt, wracaj! – zawołał za nim Müller. – Pogadajmy. O Chryste!
– Jeśli chcesz pogadać, to czekam w gabinecie starego – oświadczył Vogel już prawie z korytarza.
– No, dobra, wygrałeś. – Müller zanurzył pulchne ręce w szafce i gwałtownie czegoś poszukiwał. – Masz tę pieprzoną teczkę. Nie musisz znowu gnać do wujka Wilusia. Chryste Panie, czasem jesteś gorszy od pieprzonych nazistów.
Vogel do południa czytał akta Petera Jordana. Potem z jednej z szafek wyjął dwie teczki, położył je na biurku i dokładnie przestudiował.
W pierwszej znajdowały się dokumenty na temat pewnego Irlandczyka, który dość krótko pracował jako szpieg, ale został wycofany, gdyż nie dostarczał wartościowych informacji. Vogel przejął jego dossier i umieścił go na liście płac Łańcucha V. Nie martwił się złą opinią, jaką wystawiono w przeszłości agentowi. Nie szukał szpiega. Ten Irlandczyk miał inne zalety, które Voglowi bardzo odpowiadały. Był mianowicie właścicielem niewielkiego gospodarstwa w dość odludnej części wybrzeża w okolicach Norfolk. Idealny punkt do przetrzymywania szpiega: stosunkowo blisko Londynu, bo tylko o trzy godziny jazdy pociągiem, a na tyle daleko, by nie roiło się tam od wywiadowców MI- 5.
Druga teczka zawierała dossier byłego spadochroniarza Wehrmachtu, któremu zabroniono skakać po tym, jak odniósł ranę w głowę. Mężczyzna miał wszystkie te zalety, których potrzebował Vogel: doskonałą znajomość angielskiego, oko do szczegółów i chłodną inteligencję. Ulbricht znalazł go wśród radiotelegrafistów Abwehry w północnej Francji. Vogel wciągnął go na listę płac Łańcucha V i trzymał w gotowości do innych, wyższych celów.
Odłożył teczki i nabazgrał dwie notatki. Podał rodzaj szyfru, częstotliwość, na której należy je nadać, oraz procedurę. Wreszcie podniósł wzrok i zawołał Ulbrichta.
– Tak jest, panie kapitanie – Ulbricht pojawił się w gabinecie, głośno stukając drewnianym kikutem.
Vogel zmierzył go wzrokiem, zastanawiając się, czy ten człowiek podoła obowiązkom, które pociąga za sobą właśnie rozpoczęta operacja. Ulbricht miał dwadzieścia siedem lat, ale wyglądał na co najmniej czterdzieści. Krótko przystrzyżone włosy przyprószyła siwizna. Głębokie bruzdy, które wyżłobiło cierpienie, biegły od kącika zdrowego oka. Drugie stracił w czasie wybuchu. Pusty oczodół zasłaniała czarna przepaska. Na szyi Ulbrichta wisiał krzyż rycerski. Górny guzik munduru zawsze nosił rozpięty, gdyż wykonanie najprostszych czynności sprawiało mu wiele trudu. Szybko się męczył i pocił. Choć tak długo pracowali razem, Vogel ani razu nie usłyszał z ust podwładnego skargi.
Ulbrichtowi transkrypcję obu wiadomości. – Stój za radiooperatorem, kiedy będzie je nadawał. Dopilnuj, żeby się nie pomylił. Upewnij się, czy odpowiedzi agentów zgadzają się z procedurą. Gdyby cokolwiek nie pasowało, masz mi o tym powiedzieć. Zrozumiano?
– Tak jest, panie kapitanie.
– A przed wyjazdem odszukaj Horsta Neumanna.
– O ile mi wiadomo, jest w Berlinie.
– Gdzie się zatrzymał?
– Nie jestem pewny – odparł Ulbricht. – Ale zdaje się, że to ma związek z jakąś kobietą.
– Jak zwykle. – Vogel podszedł do okna i wyjrzał na dwór. – Skontaktuj się z ludźmi na farmie Dahlem. Powiedz, że mają się nas spodziewać dziś wieczorem. I jutro, po powrocie z Hamburga, przyłącz się do nas. Powiedz, że spędzimy tam tydzień. Mamy mnóstwo roboty. I niech przygotują w stodole platformę do skoków. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz Neumann skakał z samolotu. Będzie musiał potrenować.
– Tak jest, panie kapitanie.
Ulbricht wyszedł. Vogel został w gabinecie sam. Długo tkwił w oknie, jeszcze raz od początku przebiegając w myślach całą operację. Najpilniej strzeżona tajemnica wojny, a on zamierza ją wykraść przy współudziale kobiety, kaleki, zwolnionego ze służby spadochroniarza i amerykańskiego zdrajcy.
Ładnąś ekipę zgromadził, staruszku – pogratulował sobie w duchu. Gdyby gra nie szła o jego własny tyłek, może by to go i rozśmieszyło. Tymczasem stał jak posąg, patrząc na śnieg, który padał cicho na Tiergarten, i zamartwiając się na śmierć.
Londyn
Kontrwywiad i Służby Bezpieczeństwa Imperium – lepiej znane pod nazwą nadaną jej wojskowej agencji jako MI- 5 – mieściły się w niewielkim, ciasnym budynku przy St James's Street pod numerem 58. Zadaniem MI- 5 był kontrwywiad. W słowniku szpiegowskim kontrwywiad oznacza strzeżenie swoich sekretów, a także, w razie konieczności, chwytanie szpiegów. W ciągu czterdziestoletniego istnienia służby bezpieczeństwa ginęły w cieniu swego bardziej imponującego krewniaka, służb wywiadowczych, czyli MI- 6. Te wewnętrzne rozgrywki nie miały dla profesora Alfreda Vicary'ego szczególnego znaczenia. Właśnie do MI- 5 wstąpił w maju 1940 roku i tam właśnie można go było znaleźć pewnego ponurego deszczowego wieczoru, w pięć dni po tajnej konferencji Hitlera w Kętrzynie.
Na ostatnim piętrze znajdowały się pokoje najwyższych zwierzchników: gabinet dyrektora generalnego, jego sekretariat, pokoje zastępców dyrektora oraz szefów poszczególnych wydziałów. Tam też rezydował generał brygady, sir Basil Boothby, skrywający się za imponującymi dębowymi drzwiami. Nad drzwiami paliły się dwa światła: czerwone oznaczało, że w pokoju jest zbyt niebezpiecznie, by tam zaglądać; zielone, że można wejść, ale na własne ryzyko. Vicary jak zwykle zawahał się, nim nacisnął brzęczyk.
Otrzymał wezwanie o dziewiątej, kiedy zamykał swoje rzeczy w stalowoszarej szafce i porządkował norę, jak określał swój maleńki gabinet. Kiedy wraz z wybuchem wojny liczba pracowników MI- 5 gwałtownie wzrosła, przestrzeń stała się luksusem. Vicary'emu przyznano celę bez okien wielkości szafy na szczotki. Na podłodze leżała wytarta zielona wykładzina, prawie cały pokoik zajmowało niewielkie biurko. Współpracownik Vicary'ego, były policjant, niejaki Harry Dalton, wraz z innymi niższymi urzędnikami, miał wyznaczone miejsce na wspólnej sali. Panował w niej taki hałas i rozgardiasz, że Vicary chodził tam wyłącznie, jeśli musiał.
Oficjalnie Vicary'emu przyznano w wywiadzie rangę majora, choć wojskowe tytuły w samym departamencie nie znaczyły właściwie nic. Większość pracowników z rozpędu zwracała się do niego „profesorze", a mundur miał na sobie tylko dwa razy. Ale sposób ubierania Vicary'ego uległ zmianie. Zarzucił uniwersyteckie tweedowe marynarki i nosił szare garnitury, które kupił, zanim odzież, podobnie jak wszystko inne, zaczęto racjonować. Od czasu do czasu wpadał na znajomego albo dawnego kolegę z Uniwersytetu Londyńskiego. Mimo nieustannych ostrzeżeń rządu przed luźnymi pogawędkami, zawsze dopytywali się, co tak naprawdę Vicary robi. Zwykle uśmiechał się wtedy słabo, wzruszał ramionami i udzielał dyżurnej odpowiedzi: pracuje w strasznie nudnym departamencie Ministerstwa Wojny.
Rzeczywiście, bywało nudno, ale rzadko. Churchill się nie mylił: nadszedł czas, by przyłączyć się do świata żywych. Rozpoczynając pracę w MI- 5 w maju 1940 roku, Vicary na nowo się narodził. Rozkwitał w atmosferze wywiadu wojennego. Wszystko mu odpowiadało: długie godziny pracy, kryzysy, nawet obrzydliwa kawa w kantynie. Wrócił też do palenia, które uroczyście rzucił na ostatnim roku studiów w Cambridge. Przepadał za grą w teatrze rzeczywistości. Poważnie się zastanawiał, czy umiałby znowu znaleźć zadowolenie w zaciszu biblioteki uniwersyteckiej.
Oczywiście, długie godziny pracy i napięcie wywarły na nim swe piętno, ale nigdy przedtem nie czuł się równie dobrze. Mógł dłużej pracować i mniej spać. A kiedy kładł się do łóżka, natychmiast zapadał w sen. Podobnie jak wielu innych oficerów, często nocował w biurze na polowym łóżku, które, złożone, trzymał przy biurku.
Jedyną cechą, która przeżyła tę katharsis Vicary'ego, było znęcanie się nad okularami – tak samo poplamionymi jak dawniej – które stanowiły przedmiot żartów w departamencie. W chwilach rozterki profesor nadal obmacywał kieszenie w poszukiwaniu szkieł i wciskał je sobie na nos dla pociechy.
Właśnie to zrobił teraz, kiedy nad drzwiami gabinetu Boothby'ego nagle zabłysło zielone światło. Z ponurą miną człowieka, który wybiera się na pogrzeb przyjaciela z dzieciństwa, nacisnął brzeczyk. Ten zahuczał cicho, dębowe drzwi się otworzyły i profesor wszedł do środka.
Gabinet Boothby'ego był przestronny i długi, na ścianach wisiały dobre obrazy, w gazowym kominku płonął ogień, na podłodze leżał mięsisty perski dywan, a z wysokich okien rozciągał się imponujący widok. Sir Basil Boothby kazał Vicary'emu odczekać obowiązkowe dziesięć minut, nim wreszcie pojawił się w pokoju, wchodząc przez drzwi łączące jego gabinet z sekretariatem dyrektora generalnego.
Generał brygady, sir Basil Boothby, wyglądał jak rasowy Anglik: wysoki, dobrze zbudowany. Swoboda, z jaką jego dłonie trzymały szklaneczkę, wyprostowane ramiona, uniesiona głowa, szczupłe biodra, na których spotykały się spodnie, kamizelka i marynarka, podkreślając pełną gracji doskonałość jego sylwetki – wszystko to przypominało o predyspozycjach lekkoatletycznych i sukcesach sportowych w latach szkolnych. Cechowała go surowa uroda, która ogromnie się podoba pewnej grupie młodych kobiet. Gęstym popielatoblond włosom i krzaczastym brwiom zawdzięczał przydomek „szczoty z piątego piętra", jakim ochrzcili go dowcipnisie z wydziału.
Oficjalnie niewiele wiedziano o losach Boothby'ego. Tylko to, że całą swoją karierę zawodową związał z brytyjskim wywiadem i walką z organizacjami powstańczymi w Imperium. Vicary uważał, że plotki i pogłoski otaczające daną osobę częściej więcej o niej mówią niż życiorys. A z plotek krążących w departamencie na temat Boothby'ego można by spisać całą księgę. Wieść niosła, że podczas pierwszej wojny światowej kierował siatką szpiegowską, która przeniknęła aż do niemieckiego sztabu głównego. W Delhi osobiście wykonał wyrok śmierci na Hindusie oskarżonym o zabójstwo brytyjskiego obywatela. W Irlandii kolbą pistoletu zatłukł na śmierć człowieka, który nie chciał zdradzić miejsca ukrycia broni. Doskonale opanował sztuki walki i w wolnym czasie trenował, by nie stracić formy. Był oburęczny, równie dobrze pisał, palił, trzymał kieliszek i szklankę albo mógł skręcić ci kark tak prawą, jak i lewą ręką. W tenisa grał tak świetnie, że mógłby zwyciężyć w turnieju wimbledońskim. Jego grę najczęściej określano mianem zwodniczej, a umiejętność zmiany ręki w połowie meczu nadal wybijała przeciwników z uderzenia. Mnóstwo czasu i spekulacji poświęcano jego życiu seksualnemu; uważano go za kobieciarza, który zaciągnął do łóżka połowę maszynistek i dziewcząt z archiwum, za homoseksualistę.
Zdaniem Vicary'ego sir Basil Boothby uosabiał wszystko co złe w brytyjskim wywiadzie okresu międzywojennego: dobrze urodzony Anglik, absolwent Eton i Oksfordu, który uważał, że tajemna siła ducha przypisana mu jest z urodzenia, dokładnie tak samo jak majątek rodowy czy licząca sobie wiele stuleci rezydencja w Hampshire. Surowy, leniwy, ortodoksyjny, gliniarz w skórzanych półbutach i najlepszym garniturze. Nowi rekruci, wciągnięci do MI- 5 na początku wojny, intelektem znacznie górowali nad Boothbym. W końcu stanowili najlepszą kadrę uniwersytecką, byli najlepszymi prawnikami z najbardziej prestiżowych londyńskich kancelarii. Teraz Boothby znalazł się w sytuacji nie do po zazdroszczenia – miał dowodzić mężczyznami inteligentniejszymi od siebie, a równocześnie sobie przypisywać wszelkie ich osiągnięcia.
– Przepraszam, że pana przetrzymałem, Alfredzie. Spotkanie w podziemnej kwaterze wojennej z Churchillem, Menziesem i Ismayem. Zdaje się, że zanosi się na poważne kłopoty. Ja piję brandy z sodą. Co panu nalać?
– Whisky – odparł Vicary, obserwując generała.
Choć Boothby był jednym z najwyżej postawionych oficerów MI- 5, nadal nie mógł się powstrzymać od dziecinnego przechwalania się nazwiskami ważnych person, z którymi na co dzień się spotykał. Grupa mężczyzn, którzy się zebrali w podziemnej fortecy premiera, stanowiła elitę angielskiej wspólnoty wywiadu czasu wojny: dyrektor generalny MI- 5, sir David Petrie; dyrektor generalny MI- 6, sir Stewart Menzies; dowódca sztabu Churchilla, generał sir Hastings Ismay. Boothby nacisnął guzik na biurku i poprosił sekretarkę, by przyniosła drinka dla Vicary'ego. Podszedł do okna, podniósł zasłonę zaciemniającą i wyjrzał.
– Oby tylko cholerna Luftwaffe dziś dała nam spokój. W czterdziestym było inaczej: to było nowe, a na swój sposób podniecające. Chodzenie z kaskiem pod pachą na kolację. Bieganina w poszukiwaniu schronu. Obserwowanie z dachów, gdzie wybuchł pożar. Nie sądzę jednak, żeby Londyn wytrzymał kolejną zimę nalotu za nalotem. Ludzie są zbyt zmęczeni. Zmęczeni, głodni, źle ubrani, a do tego powyżej uszu mają drobnych upokorzeń, które towarzyszą wojnie. Nie wiem, ile jeszcze naród zniesie.
Sekretarka przyniosła Vicary'emu drinka na srebrnej tacy. Whisky stała na białej papierowej serwetce. Boothby miał obsesję na punkcie krążków, jakie zostawiały na meblach wilgotne szklanki. Teraz usiadł w fotelu obok Vicary'ego i zaplótł długie nogi, czubkiem wypolerowanego buta niczym lufą rewolweru szturchając go w rzepkę.
– Mam dla pana nowe zadanie, Alfredzie. Żeby pan jednak naprawdę zrozumiał jego znaczenie, postanowiliśmy nieco wyżej podnieść kurtynę i pokazać panu coś więcej, niż widział pan do tej pory. Rozumie pan, co mam na myśli?
– Chyba tak.
– Jest pan historykiem. Co pan wie o Sun Tzu?
– Chiny, czwarty wiek przed Chrystusem to naprawdę nie moja specjalność, sir Basilu. Ale czytałem go.
– Wie pan, co Sun Tzu napisał o intrygach wojskowych?
– Twierdził, że cała wojna opiera się na intrydze i oszustwie. Głosił, że każdą bitwę wygrywa się lub przegrywa jeszcze przed jej rozpoczęciem. Jego rada brzmiała prosto: atakuj wroga, kiedy nie jest gotów, i pojawiaj się tam, gdzie się ciebie nie spodziewa. Dodawał też, że bardzo ważne jest podkopać się pod wroga, przekupić go, posiać ziarno niezgody między przywódcami i tak zniszczyć go bez walki.
– Doskonale, Alfredzie – oświadczył Boothby, wyraźnie pod wrażeniem. – Niestety, Hitlera nie zniszczymy bez walki. Aby jednak móc go pokonać w bitwie, musimy najpierw go oszukać. Musimy pójść za roztropnymi wskazówkami Sun Tzu. Pojawić się tam, gdzie się nas nie spodziewa.
Wstał, podszedł do biurka i przyniósł metalową skrzynkę koloru polerowanego srebra, z przykutymi do rączki kajdankami.
– Od tej chwili stanie się pan BIGOTEM, Alfredzie – oznajmił, otwierając skrzynkę.
– Przepraszam… kim?
– BIGOTEM. To supertajna komórka stworzona specjalnie do zajmowania się inwazją. Nazwa wzięła się ze stempla, który umieszczaliśmy na dokumentach przewożonych przez brytyjskich oficerów do Gibraltaru, a dotyczących inwazji na Afrykę Północną. To Gib - do Gibraltaru. Po prostu odczytaliśmy to na wspak. To Gib zamieniło się w BIGOT.
– Rozumiem – powiedział Vicary.
Po czterech latach pracy w MI- 5 część kryptonimów i haseł nadal uważał za idiotyczne.
– Teraz BIGOT to osoba, która została dopuszczona do największej tajemnicy operacji Overlord – czasu oraz miejsca inwazji we Francji. Z chwilą gdy pozna pan sekret, staje się pan BIGOTEM. Wszelkie dokumenty dotyczące inwazji noszą stempel
BIGOT.
Boothby otworzył skrzynkę, sięgnął do środka i wyjął beżową teczkę. Ostrożnie położył ją na stoliku. Vicary spojrzał na okładkę, a potem na Boothby'ego. Na teczce widniał miecz i tarcza SHAEF – Kwatera Główna Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych Koalicji – oraz stempel BIGOT. Poniżej słowa: Plan Bodyguard, dalej nazwisko Boothby'ego oraz numer sprawy.
– Za moment zostanie pan dopuszczony do bardzo eksluzywnego bractwa – podjął Boothby – choć niektórzy członkowie uważają, że i tak jest nas zbyt wielu. Dodam też, że skrupulatnie przebadano pana życiorys oraz przebieg kariery. Nie pominięto najmniejszego szczegółu. Z przyjemnością stwierdzam, że nie doszukano się u pana związku z żadną faszystowską ani komunistyczną organizacją, że nie nadużywa pan trunków, przynajmniej w miejscach publicznych, że nie wiąże się pan z kobietami lekkich obyczajów, nie jest pan homoseksualistą ani nie wykazuje żadnych innych dewiacji seksualnych.
– Miło mi wiedzieć.
– Muszę panu również uświadomić, że w każdej chwili może pan stać się obiektem jeszcze bardziej wnikliwej kontroli. Jak zresztą każdy z nas. Nawet generał Eisenhower.
– Rozumiem to, sir Basilu.
– Świetnie. Najpierw chciałbym panu zadać kilka pytań. Część pana zadań wiązała się z inwazją, tak że mógł pan się co nieco zapoznać z przygotowaniami. Jak pan sądzi, gdzie zamierzamy uderzyć?
– Opierając się na tych okruchach wiadomości, jakie zdobyłem, obstawiałbym Normandię.
– A jak pan ocenia nasze szansę powodzenia w razie ataku na Normandię?
– Desant jest z założenia skomplikowany. To najtrudniejsza z wojskowych operacji – odparł Vicary. – Zwłaszcza jeśli dotyczy kanału La Manche. Juliuszowi Cezarowi i Wilhelmowi Zdobywcy się powiodło. Napoleonowi i Hiszpanom nie. Hitler w czterdziestym roku ostatecznie odstąpił od tego pomysłu. Moim zdaniem szansę powodzenia takiego ataku wynoszą pół na pół.
– Gdyby aż tyle, Alfredzie! – prychnął Boothby. – Gdyby można liczyć na aż tyle. – Wstał i zaczął krążyć po gabinecie. – Na razie powiodły nam się trzy takie operacje: w Afryce Północnej, na Sycylii i w Salerno. Jednak ani razu nie musieliśmy atakować wybrzeża ufortyfikowanego. Boothby zatrzymał się i popatrzył na Vicary'ego.
– A przy okazji, ma pan rację. To będzie Normandia. Inwazję planujemy na koniec wiosny. I jeśli chcemy zyskać przynajmniej pańskie pół na pół szansy powodzenia, Hitler i jego generalicja muszą myśleć, że zaatakujemy gdzie indziej. – Siadł i wziął do ręki teczkę. – Właśnie dlatego stworzyliśmy to: plan Bodyguard. Sądzę, że jako historyk potrafi pan go docenić. To fortel wojenny na nigdy przedtem niespotykaną skalę.
Kryptonim nic Vicary'emu nie mówił. Boothby kontynuował swój wykład.
– W ogóle Bodyguard miał się nazywać planem Jaeli, ale zmieniliśmy to po ogromnie celnym oświadczeniu, jakie pan premier wygłosił do Stalina w Teheranie. Powiedział on wtedy mianowicie: „W czasie wojny prawda staje się tak bezcenna, że nieustannie winna jej strzec armia kłamstw". Stary potrafi trafić w sedno, to mu muszę przyznać. Bodyguard nie stanowi operacji jako takiej. Pod tym kryptonimem kryje się ochrona strategiczna oraz działania dezorientujące, dokonywane na olbrzymią skalę, które mają wprowadzić Hitlera i sztab generalny w błąd co do naszych planów inwazyjnych.
Boothby wziął teczkę do ręki i szybko przerzucał kartki.
– Najważniejszym elementem Bodyguard jest operacja Fortitude. Jej celem jest maksymalne opóźnienie reakcji Wehrmachtu na inwazję, poprzez zasugerowanie im, że w innych częściach północno- zachodniej Europy występuje groźba bezpośredniego ataku, zwłaszcza na Norwegię i Pas- de- Calais. Norweska intryga nosi kryptonim Fortitude North. Chcemy zmusić Hitlera do zostawienia na Półwyspie Skandynawskim dwudziestu siedmiu dywizji. Ma on być przekonany, że zamierzamy ruszyć na Norwegię przed, a nawet i po dniu rozpoczęcia inwazji. Fortitude South ma jeszcze bardziej kluczowe znaczenie i jest bardziej niebezpieczna.
Boothby przewrócił kolejną kartkę i głęboko zaczerpnął tchu.
– Celem Fortitude South jest powolne przekonywanie Hitlera, jego generałów oraz wywiadowców, że zamierzamy dokonać nie jednej, ale dwóch inwazji na Francję. Wedle Fortitude South pierwszy atak, dywersyjny, ma nastąpić w Zatoce Sekwany, w Normandii. Drugie, już główne uderzenie, przyjdzie z Dover na Calais. Z Calais nasze siły będą mogły bezpośrednio ruszyć na wschód i po paru tygodniach dotrzeć do Niemiec.
Boothby przerwał, by łyknąć brandy z sodą i dać Vicary'emu czas na przetrawienie jego słów.
– Fortitude będzie miała przekonać wroga, że celem pierwszego ataku jest zmuszenie Rommla i von Rundstedta do ściągnięcia wojsk pancernych Piętnastej Armii do Normandii i osłabienie w ten sposób Calais, które pozostanie bezbronne w obliczu prawdziwej inwazji. Oczywiście chcemy, by stało się coś zgoła odwrotnego. Wojska pancerne Piętnastej Armii mają pozostać w Calais i tam czekać na właściwy atak, sparaliżowane, nie wiedząc, jaką decyzję podjąć, podczas gdy my pojawimy się na wybrzeżu Normandii.
– Genialne w swej prostocie.
– Owszem – przytaknął Boothby. – Jest tylko jeden słaby punkt. Nie mamy dość ludzi, by zrealizować ten plan. Późną wiosną w Wielkiej Brytanii będzie stacjonować trzydzieści siedem dywizji – amerykańskich, angielskich i kanadyjskich – czyli ledwie tyle, ile potrzeba na jedno uderzenie na Francję. Gdzież tu marzyć o dwóch. Jeśli Fortitude ma mieć jakiekolwiek szansę powodzenia, musimy przekonać Hitlera i jego generałów, że posiadamy dość wojska do ataku w dwóch miejscach.
– Jak, na miłość boską, to zrobimy?
– Cóż, po prostu stworzymy milionową armię. Wyczarujemy ją. Chyba z rękawa, należy się obawiać.
Vicary popijał whisky, ze zdumieniem wpatrując się w zwierzchnika.
– To jakiś żart.
– Skąd, wcale. Alfredzie, my jesteśmy śmiertelnie poważni. Żeby inwazja zyskała tę jedną na dwie szansę powodzenia, musimy przekonać Hitlera, Rommla i von Rundstedta, że za klifami Dover skry
– Czy ta armia cieni ma jakąś nazwę? – spytał Vicary.
– A i owszem: Pierwsza Grupa Armii Stanów Zjednoczonych, w skrócie FUSAG. Posiada nawet dowódcę, samego Pattona. Niemcy uważają Pattona za naszego najwybitniejszego stratega i ich zdaniem bylibyśmy głupcami, podejmując inwazję i nie wyznaczając mu w niej kluczowej roli. Pod Pattonem będzie służyć prawie milion żołnierzy, armia złożona przede wszystkim z dziewięciu dywizji Trzeciej Armii Stanów Zjednoczonych, dwóch dywizji kanadyjskich Pierwszej Armii. Niech pan sobie wyobrazi, że główna kwatera FUSAG może się nawet pochwalić adresem w Londynie, przy Bryanston Square.
Vicary mrugał powiekami, próbując ogarnąć zdumiewające fakty, które mu przedstawiono. Niewiarygodne, stworzyć milionową armię z niczego. Boothby miał rację: to rzeczywiście fortel wojenny na niewyobrażalną skalę. W porównaniu z nią koń trojański Odyseusza to zwykła zabawa uczniaków.
– Hitler nie jest idiotą, jego generałowie też. Wychowali się na podręcznikach Clausewitza, a Clausewitz umieścił w nich kilka cennych uwag na temat wywiadu wojennego. „Znaczna część informacji zdobytych podczas wojny wzajemnie się wyklucza, jeszcze większa to kłamstwa, a największa jest co najmniej wątpliwa". Niemcy nie uwierzą, że w Kencie stacjonuje milionowa armia, tylko dlatego że im o tym powiemy.
Boothby uśmiechnął się, sięgnął do skrzynki i wyjął kolejny oprawiony notes.
– Zgadza się, Alfredzie. Właśnie dlatego wymyśliliśmy to. Quicksilver. Celem Quicksilver jest tchnięcie życia w naszą drogą armię cieni. W ciągu najbliższych tygodni, kiedy to nie istniejące siły FUSAG zaczną napływać do Brytanii, na falach radiowych zaroi się od informacji. Część z nich podamy w kodach, które Niemcy już złamali, a część bez szyfru. Wszystko musi być dopracowane w najmniejszym szczególe, tak jakbyśmy rzeczywiście lokowali w Kencie milionową armię. Kwatermistrzowie będą wyrzekać na brak namiotów. Kucharze będą jęczeć, że brak im jedzenia i opału. Pogawędki radiotelegrafistów podczas ćwiczeń. Od teraz do chwili inwazji zbombardujemy niemieckie stanowiska podsłuchowe w północnej Francji prawie milionem rozmów. Część dostarczy Niemcom pożywki do domysłów, okruchów informacji o lokalizacji jednostek oraz stanie ich uzbrojenia. Oczywiście, życzymy sobie, żeby Niemcy wychwycili te drobiazgi i rzucili się na nie jak sępy.
– Milion rozmów radiowych? Jak to możliwe?
– Dzięki Trzytysięcznemustotrzeciemu Amerykańskiemu Batalionowi Służb Nadawczych. Przywożą ze sobą imponującą ekipę: aktorów z Broadwayu, gwiazdy radiowe, specjalistów od naśladowania głosów. Będą papugować akcent Żyda z Brooklynu, a za chwilę zacznie się bełkot rodowitego Teksańczyka. Nagrają to wszystko w studiu na siedemnastocalowych płytach, a potem będą nadawać z ciężarówek krążących po Kencie.
– Nie do wiary – mruknął pod nosem Vicary.
– Owszem. A to tylko drobna część operacji. Quicksilver odpowiada za to, co Niemcy usłyszą przez radio. Ale musimy się też zająć tym, co zobaczą z powietrza. Musimy stworzyć wrażenie, że w południowo- wschodniej części wyspy powoli, metodycznie rozbija się armia. Tyle namiotów, by pomieścić milion żołnierzy, imponująca flotylla lotnicza, czołgi, amfibie. Poszerzymy drogi. A w Dover wybudujemy nawet cholerny magazyn paliw.
– Sir Basilu, przecież nie dysponujemy takimi ilościami czołgów ani amfibii, żeby je marnować na wprowadzanie przeciwnika w błąd.
– Oczywiście, że nie. Zbudujemy je. Ze sklejki i płótna. Z ziemi będą wyglądały na to, czym będą: niedopracowane makiety. Ale z powietrza, przez obiektywy kamer Luftwaffe będą wyglądały jak prawdziwy sprzęt.
– Skąd wiemy, że samoloty wywiadowcze je zobaczą? Boothby uśmiechnął się promiennie, dopił drinka i wolno zapalił papierosa.
– Trafił pan w dziesiątkę, Alfredzie. Wiemy, że je zobaczą, bo je wpuścimy. Nie wszystkie, to jasne, boby się domyślili, że coś tu śmierdzi. RAF i amerykańskie lotnictwo nieustannie będą patrolować niebo nad FUSAG. I odgonią większość wścibskich intruzów. Ale niektórych, tylko tych, którzy polecą na wysokości powyżej trzydziestu tysięcy stóp, dodajmy, puszczą. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wywiadowcy powietrzni Hitlera potwierdzą to, czego dowie się od swoich podsłuchiwaczy w północnej Francji: że naprzeciwko Pas- de- Calais zgromadzono ogromne siły aliantów.
Vicary kręcił głową.
– Sygnały radiowe, zdjęcia lotnicze, dwa sposoby gromadzenia o nas informacji. A trzeci, oczywiście, przez szpiegów.
Ale czy właściwie zostali jeszcze jacyś szpiedzy? We wrześniu 1939, z chwilą wybuchu wojny, MI- 5 i Scotland Yard rozpoczęły zakrojoną na szeroką skalę akcję wyłapywania szpiegów. Wszystkich uwięziono, po czym zmieniono w podwójnych agentów albo zabito. W maju 1940 roku, kiedy Vicary rozpoczął pracę w wywiadzie, MI- 5 właśnie wyłapywało nowych szpiegów Canarisa, przysłanych, by zdobyć informacje potrzebne do szykowanej inwazji. Spotkał ich ten sam los, co pierwszą grupę.
Polowanie na szpiegów nie do końca określało zakres obowiązków Vicary'ego w MI- 5. Profesor zajmował się organizowaniem działalności podwójnych agentów. To on miał pilnować, by Abwehra wierzyła, że jej ludzie nadal pracują, nadal zbierają informacje i przesyłają je do swoich zwierzchników w Berlinie. Taka działalność miała same zalety. MI- 5 mogło od samego początku wojny manipulować Niemcami, kontrolując przepływ informacji z Wysp Brytyjskich. Poza tym Abwehra nie przysyłała nowych szpiegów, ponieważ Canaris i jego współpracownicy żyli w przekonaniu, że ich agenci pracują pełną parą.
– Właśnie, Alfredzie. Trzecie źródło informacji Hitlera o inwazji stanowią jego szpiedzy. Powinienem chyba powiedzieć: szpiedzy Canarisa. I obaj wiemy, jak są skuteczni. Przechwyceni przez nas niemieccy agenci wniosą ogromny wkład w naszą operację Bodyguard, gdyż potwierdzą to, co Hitler zobaczy z powietrza i usłyszy przez radio. Co więcej, jeden z naszych podwójnych agentów, Tate, już rozpoczął grę.
Tate swój pseudonim zawdzięczał uderzającemu podobieństwu do popularnego aktora rewiowego Harry'ego Tate'a. Naprawdę nazywał się Wulf Schmidt, był agentem Abwehry, którego nocą 19 września 1940 roku zrzucono z heinkla 111 w hrabstwie Cambridge. Vicary, choć nie zajmował się sprawą Tate'a, znał z grubsza całą historię. Spędziwszy noc pod gołym niebem, Schmidt zakopał spadochron i radiostację, po czym udał się do pobliskiego miasteczka. Na dzień dobry skierował się do golarza Wilfreda Searle'a, gdzie nabył zegarek kieszonkowy, by nim zastąpić swój, stłuczony podczas skoku. Następnie w kiosku pani Field zaopatrzył się w The Times, przy ulicznej pompie obmył skręconą kostkę, po czym zjadł śniadanie w małej kafejce. Wreszcie, o dziesiątej przed południem, został aresztowany przez szeregowca Toma Cousina z lokalnej Straży Obywatelskiej. Następnego dnia dostarczono go do MI- 5 w Ham Common w Surrey, gdzie po trzynastu dniach przesłuchań Tate przystał na współpracę i zgodził się nadawać fałszywe komunikaty.
– A przy okazji, Eisenhower jest w Londynie. Tylko paru wybrańców z naszej strony o tym wie. Za to Canaris też. Teraz pewnie już i Hitler. Co więcej, Niemcy wiedzieli o przyjeździe Eisenhowera, zanim ten zdążył rozpakować rzeczy w Hayes Lodge. A stało się tak dlatego, że Tate ich o tym powiadomił. Uznaliśmy to za idealną okazję. Pozornie bardzo ważna informacja, choć zupełnie bez znaczenia. Za to Abwehra żyje teraz w przekonaniu, że Tate posiada doskonałe i wiarygodne dojście w SHAEF. Owo dojście stanie się nieocenione w miarę zbliżania się terminu inwazji. Tate będzie przekazywał swoim mocodawcom ważne kłamstwa. A przy odrobinie szczęścia Abwehra da się na nie nabrać. Już za parę tygodni szpiedzy Canarisa wykryją w południowo- wschodniej Anglii ogromne zbiorowiska ludzi i materiałów. Wypatrzą amerykańskie i kanadyjskie oddziały. Zobaczą namioty i całą tę scenografię. Usłyszą wyrzekania angielskiej opinii publicznej na ciężar, jaki stanowi tak olbrzymie skupisko ludzi na tak małej przestrzeni. W miasteczkach wschodniej Anglii będą widzieli generała Pattona, przemykającego przez nie w swoich charakterystycznych błyszczących butach i z rewolwerem z kolbą z kości słoniowej. Najlepsi poznają nawet nazwiska dowódców tej armii i prześlą je do Berlina. I pana sieć podwójnych agentów odegra w tym wszystkim kluczową rolę.
Boothby przerwał, zgniótł papierosa i natychmiast zapalił następnego.
– Kręci pan głową, Alfredzie? Domyślam się, że dostrzegł pan jakąś piętę achillesową w naszym przedsięwzięciu.
Vicary uśmiechnął się ostrożnie. Może Boothby, który wiedział o namiętności, jaką profesor darzył historię i kulturę antycznej Grecji, domyślił, że słuchając zarysu operacji Fortitude, Vicary natychmiast pomyśli o wojnie trojańskiej.
– Mogę? – spytał Vicary, wskazując na paczkę papierosów Players. – Swoje, niestety, zostawiłem na dole.
– Oczywiście – Boothby poczęstował go, a potem przytrzymał mu ogień.
– Achilles zmarł, gdy strzała trafiła go w jego czuły punkt, piętę – podjął Vicary. – Piętą achillesową Fortitude jest fakt, że do jej zdruzgotania wystarczy jeden prawdziwy raport ze źródła, któremu Hitler ufa. Dlatego operacja wymaga całkowitego manipulowania każdym źródłem informacji, jakim dysponuje Hitler i jego wywiad. Aby plan się powiódł, wszystkie donosy muszą być skażone. Jeśli przeciśnie się choć gram prawdy, wszystko może się zawalić. – Przerwawszy, żeby się zaciągnąć papierosem, Vicary nie mógł się powstrzymać od historycznego porównania: – Gdy unieszkodliwiono Achillesa, jego zbroję otrzymał Odyseusz. Naszą zbroję, obawiam się, otrzyma Hitler.
Boothby ujął pustą szklankę i w zadumie obracał ją w dużej dłoni.
– To ryzyko nieodłącznie związane z każdą intrygą, nieprawdaż? Niemal zawsze wskazuje drogę do prawdy. Generał Morgan, który zaplanował inwazje, ujął to najtrafniej: wystarczy, żeby tylko jeden przyzwoity niemiecki szpieg przewędrował sobie angielskim wybrzeżem od Kornwalii po Kent, a cały plan runie. A wraz z nim nadzieje Europy. Właśnie dlatego cały wieczór przesiedzieliśmy z premierem i dlatego pan tu teraz jest, Alfredzie.
Boothby wstał i wolno przeszedł się po gabinecie.
– W tym momencie mamy dość mocne podstawy sądzić, że skaziliśmy wszystkie źródła informacji Hitlera. Tak samo mamy dość mocne podstawy sądzić, że wyłapaliśmy wszystkich szpiegów Canarisa w Wielkiej Brytanii i że żaden z nich nie działa poza naszą kontrolą. Gdyby tak nie było, w ogóle byśmy się nie ważyli na taką akcję. Powiadam: dość mocne podstawy, gdyż tego nigdy nie można twierdzić z całkowitą pewnością. Dwustu sześćdziesięciu szpiegów: wszyscy aresztowani, przeciągnięci na naszą stronę albo powieszeni.
Boothby minął słaby krąg światła lampy i zniknął w ciemnym rogu pokoju.
– W ubiegłym tygodniu Hitler zwołał w Kętrzynie konferencję. Zebrała się tam cała góra: Rommel, von Rundstedt, Canaris i Himmler. Rozmawiano o inwazji, a przede wszystkim rozważano jej czas i miejsce. Hitler przyłożył Canarisowi pistolet do głowy, oczywiście w przenośni, nie naprawdę, i kazał mu odkryć prawdę albo spodziewać się dość nieprzyjemnych konsekwencji. W odpowiedzi Canaris przekazał to zadanie jednemu ze swoich podwładnych, niejakiemu Voglowi, Kurtowi Voglowi. Do tej pory uważaliśmy Vogla za radcę prawnego Canarisa. Najwyraźniej się myliliśmy. Pana zadaniem jest dopilnować, żeby Vogel nie poznał prawdy. Nie miałem okazji zapoznać się z jego aktami. Przypuszczam, że w archiwum coś o nim mają.
– Dobrze – odparł Vicary.
Boothby znowu wynurzył się z kręgu przyćmionego światła. Na jego czole pojawiła się zmarszczka, jakby dosłyszał coś nieprzyjemnego w pokoju obok; potem zapadł w długie, pełne zadumy milczenie.
– Alfredzie, chciałbym na samym początku postawić pewną sprawę jasno. Premier nalegał, by właśnie panu powierzono to zadanie, mimo silnego sprzeciwu ze strony dyrektora generalnego i mojej.
Vicary przez chwilę wytrzymał spojrzenie Boothby'ego, potem zażenowany uwagą, odwrócił wzrok. Rozglądał się po gabinecie. Patrzył na tuziny zdjęć sir Basila z ważnymi personami. Na stare wiosło, które wisiało na ścianie, zupełnie nie pasując do tego oficjalnego pomieszczenia. Może to pamiątka radośniejszych, mniej skomplikowanych czasów – pomyślał. Lśniącej powierzchni wody o wschodzie słońca. Zawodów Oksford kontra Cambridge. Albo powrotów do domu w zimne jesienne popołudnia.
– Pozwoli pan, że wyjaśnię tę uwagę, Alfredzie. Spisuje się pan doskonale. Pana siatka Beckera okazała się prawdziwym sukcesem. Ale tak dyrektor, jak i ja uważaliśmy, że do tego zadania należałoby wyznaczyć kogoś wyższego rangą.
– Rozumiem – odparł Vicary. Ktoś wyższy rangą, czyli stary oficer, a niejeden z nowych ludzi, których Boothby tak nie znosił.
– Ale jak widać – podjął Boothby – nie zdołaliśmy przekonać premiera, że nie jest pan najlepszym człowiekiem do tego zadania. Dlatego jest teraz pana. Proszę mnie informować na bieżąco o postępach. I życzę panu dużo szczęścia, Alfredzie. Podejrzewam, że będzie panu potrzebne.
Londyn
W styczniu 1944 roku pogoda zajęła w opinii publicznej należne jej miejsce głównej obsesji Brytyjczyków. Po wyjątkowo suchych oraz upalnych lecie i jesieni nadeszła zima – i to niezwykle mroźna. Lodowata mgła unosiła się znad rzeki, oszraniała Westminster i Belgravię, niczym dym wisiała nad ruinami Battersea i Southwark. Naloty stały się odległym wspomnieniem. Wróciły dzieci. Roiło się od nich w sklepach z zabawkami i domach towarowych, gdzie matki wymieniały niepożądane prezenty gwiazdkowe na bardziej przydatne. W ostatni dzień starego roku tłumy wyległy na Piccadilly Circus. Mogłoby się to wydać zupełnie normalne, gdyby nie fakt, że Nowy Rok, ze względu na zaciemnienie, witano w kompletnych ciemnościach. W parę dni później zresztą Luftwaffe po długiej i mile widzianej przerwie znów powróciła na niebo nad Londynem.
Tego wieczoru, o ósmej, Catherine Blake szła szybkim krokiem przez most westminsterski. W East Endzie i Dokach szalały pożary, szperacze ochrony przeciwlotniczej przeszukiwały nocne niebo. Catherine słyszała monotonne dudnienie pocisków przeciwlotniczych, wystrzeliwanych z baterii w Hyde Parku i znad brzegów Tamizy, w powietrzu czuła gryzący dym. Wiedziała, że czeka ją długa, męcząca noc.
Skręciła w Lambeth Palace Road i nagle uderzyła ją bezsensowna myśl: wręcz konała z głodu. Jedzenia brakowało jeszcze bardziej niż zwykle. Sucha jesień i mroźna zima sprawiły, że z wyspy niemal zupełnie zniknęły świeże warzywa. Ziemniaki i brukselka stanowiły prawdziwy luksus. Tylko rzepy było w bród. Zabiję się, jeśli będę musiała zjeść jeszcze jedną rzepę – pomyślała Catherine. Choć, z drugiej strony, w Berlinie zapewne sytuacja była znacznie gorsza.
Policjant – niski, pulchny mężczyzna, który wyglądał na zbyt starego, żeby iść do wojska – trzymał straż przy wejściu na ulicę. Podniósł rękę i przekrzykując zawodzenie syren alarmowych, zażądał dokumentów.
Jak zwykle serce jej na chwilę zamarło.
Podała kartę, w której widniało, że pracuje tu jako wolontariuszka. Policjant zerknął do dokumentu, potem jej się przyjrzał. Musnęła jego ramię i pochyliła się nad nim, by czuł na uchu jej oddech, kiedy mówiła. Od lat w ten właśnie sposób rozbrajała mężczyzn.
– Jestem pielęgniarką- wolontariuszką w szpitalu Świętego Tomasza.
Policjant podniósł wzrok. Po jego twarzy Catherine poznała, że przestał stanowić dla niej zagrożenie. Uśmiechał się szeroko, wpatrując się w nią, jakby się zakochał. Catherine to wcale nie zaskoczyło. Była uderzająco piękna i przez całe życie posługiwała się swą urodą jako bronią.
Policjant oddał jej dokumenty.
– Bardzo jest źle? – spytała.
– Bardzo. Niech pani uważa i chroni głowę.
Krążące po Londynie karetki nawet w części nie zaspokajały potrzeb. Władze zagarniały wszystko, co im wpadło w ręce: ciężarówki, furgonetki rozwożące mleko, wszystko co miało kółka, nawet motocykle, byle z tyłu się mieścił ranny i lekarz. Na jednej z karetek, która właśnie podjechała pod salę przyjęć, Catherine pod czerwonym krzyżem dostrzegła zamalowaną nazwę tutejszej znanej piekarni.
Przyspieszyła kroku, ominęła karetkę i weszła do środka. Pogotowie przypominało dom wariatów. Aż roiło się od rannych. Byli wszędzie: na podłodze, w korytarzach, nawet w pokoju pielęgniarek. Wielu płakało. Inni tkwili bez ruchu, zbyt oszołomieni, by pojąć, co się z nimi dzieje. Mnóstwo pacjentów czekało, by obejrzał ich lekarz albo pielęgniarka. A nowych ciągle przybywało.
Ktoś dotknął ramienia Catherine.
– Nie pora stać i się gapić, panno Blake.
Catherine obejrzała się i zobaczyła surową twarzy Enid Pritt. Przed wojną Enid była dobroduszną, czasem roztargnioną kobietą, przyzwyczajoną do przypadków nagłej grypy, a od czasu do czasu ofiar jakiejś bójki na noże w sobotni wieczór pod pubem. Lecz wojna to zmieniła. Teraz Enid chodziła wyprostowana, mówiła jasnym, wyraźnym głosem, nigdy nie marnując słów. Kierowany przez nią jeden z najbardziej ruchliwych punktów pogotowia działał bez zarzutu. Rok temu, po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa, jej mąż zginął podczas nalotu. Enid Pritt nie pogrążyła się w żałobie. To może poczekać, dopóki nie pokonają Niemców.
– Nie wolno im się domyślać, co pani myśli, panno Blake – skarciła Catherine przełożona – bo jeszcze bardziej się wystraszą. Niech pani zdejmuje płaszcz i bierze się do roboty. Mamy tutaj co najmniej stu pięćdziesięciu rannych, a z każdą minutą ich przybywa. Mówili, że będzie jeszcze więcej.
– Nie widziałam tylu rannych od września czterdziestego roku.
– I dlatego pani potrzebują. A teraz do roboty, młoda damo, raz- dwa.
Enid Pritt krążyła po sali niczym dowódca przemierzający pole bitwy. Catherine patrzyła, jak udziela reprymendy innej młodej pielęgniarce za niestarannie założony opatrunek. Enid Pritt nie miała ulubienic, wszystkie pielęgniarki i wolontariuszki traktowała równie surowo. Catherine odwiesiła płaszcz i ruszyła do pracy. Zaczęła od dziewuszki, która ściskała wytartego pluszowego misia.
– Gdzie boli, maleńka?
– Rączka.
Catherine podwinęła rękaw swetra dziewczynki, odsłaniając ramię – z całą pewnością złamane. Dziecko było w szoku i nie uświadamiało sobie bólu. Catherine zagadywałaj żeby odsunąć myśli małej od rany.
– Jak się nazywasz, kochanie?
– Ellen.
– Gdzie mieszkasz?
– W Stepney, ale naszego domu już nie ma. – Mówiła spokojnie, rzeczowo.
– A gdzie są twoi rodzice? Czy przyjechali tu z tobą?
– Strażak powiedział, że są teraz u Bozi.
Catherine nic już nie powiedziała, tylko uścisnęła rączkę dziecka.
– Zaraz przyjdzie cię zbadać lekarz. A na razie siedź i postaraj się nie ruszać ręką. Zgoda, Ellen?
– Tak. Jest pani bardzo ładna. Catherine się uśmiechnęła.
– Dziękuję. Wiesz co?
– Co?
– Ty też jesteś ładna.
Catherine przeszła dalej korytarzem. Starszy mężczyzna z raną na czubku łysej głowy podniósł wzrok, kiedy chciała go opatrzyć.
– To nic wielkiego, młoda damo. Jest wiele osób w znacznie gorszym stanie niż ja. Niech się pani nimi zajmie najpierw.
Przygładziła mu resztki siwych włosów i zrobiła, co kazał. Nieustannie spotykała się u Anglików z taką postawą. Ci w Berlinie chyba postradali rozum, że podejmują naloty. Szkoda, że nie może im tego powiedzieć.
Catherine ruszyła dalej, opatrywała rannych, przysłuchując się opowieściom pacjentów.
– Właśniem stał w kuchni i nalewał se zasmarkanej herbaty, kiedy nagle jak łupnęło! Tysiącfuntowa bomba wylądowała na samiuśkim progu. Anim się obejrzał, jak leżałem na plecach w czymś, co jeszcze przed chwilą było moim ogródkiem i patrzyłem na kupę zasmarkanego śmiecia, która jeszcze przed chwilą była moim domem.
– Nie przeklinaj, George. To nieładnie. Zresztą są tu dzieci.
– To nie miałeś aż tak źle, druhu. Na ulicy obok mnie rąbnęło w sam dom. Czwórka ludzi, przyzwoita rodzina, wszystkich zdmuchnęło.
Niedaleko spadła bomba. Szpital się zatrząsł. Ciężko ranna zakonnica przeżegnała się i zainicjowała Modlitwę Pańską.
– Dziś w nocy będzie trzeba czegoś więcej niż ojczenaszek, żeby wygnać Luftwaffe, siostrzyczko.
– …Przyjdź królestwo Twoje. Bądź wola Twoja…
– W czterdziestym w nalocie zginęła moja żona. Dziś chyba straciłem naszą jedyną córkę.
– …jako w niebie tak i na ziemi…
– Co za wojna. Siostro, co za przeklęta wojna.
– …jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…
– Wiesz, Mervin, mam wrażenie, że Hitler za nami nie przepada.
– Też to zauważyłem. Sala wybuchła śmiechem.
Dziesięć minut potem, kiedy zakonnica uznała, że wyczerpała się norma modlitw na dziś, zaczęło się zbiorowe śpiewanie.
– „Wytoczcie beczuchnę…". Catherine pokręciła głową.
– „Będziemy mieć beczkę śmiechu".
Ale po chwili, sama nie wiedząc kiedy, zaczęła śpiewać wraz z nimi.
Dopiero o ósmej następnego ranka Catherine wróciła do siebie. Przyszła już ranna poczta. Właścicielka domu, pani Hodges, zawsze wsuwała ją pod drzwi. Catherine schyliła się, zebrała ją, podarła i natychmiast wrzuciła trzy koperty do kosza na śmiecie w kuchni. Nie musiała czytać tych listów, gdyż sama je napisała i wysłała z trzech różnych punktów Londynu. W innych okolicznościach nie otrzymywałaby żadnej prywatnej korespondencji, gdyż nie miała w Anglii ani przyjaciół, ani rodziny. Ponieważ jednak dziwnie by wyglądało, gdyby młoda, śliczna i wykształcona kobieta w ogóle z nikim nie korespondowała, a pani Hodges była dość wścibska, Catherine wdała się w te skomplikowane manewry.
Przeszła do łazienki i odkręciła kurki nad wanną. Ciśnienie było niskie, woda więc płynęła słabiutkim strumieniem. Dobrze, że chociaż gorąca. Po suchym lecie i jesieni odczuwało się brak wody; rząd groził, że i ona będzie racjonowana. Parę ładnych minut potrwa, nim wanna się napełni.
W chwili angażu Catherine Blake właściwie nie mogła stawiać żadnych warunków, ale w jednej sprawie nie ustąpiła: zażądała sum, które jej umożliwią wygodne życie. Wychowała się w dużych, przestronnych domach i wiejskich rezydencjach, oboje jej rodzice pochodzili z wyższych sfer. Dlatego też z góry wykluczała, że miałaby przemieszkać czas wojny w jakimś obskurnym pensjonacie, dzieląc łazienkę z szóstką innych gości. Oficjalnie podawała się za wojenną wdowę z porządnej rodziny o przyzwoitych dochodach i mieszkanie doskonale odzwierciedlało ten wizerunek: skromne acz wygodne pokoje w wiktoriańskiej kamienicy w Earl's Court.
Salon, skromnie urządzony, był przytulny, choć postronną osobę uderzyłby całkowity brak elementów osobistych. Nie stały tu żadne fotografie, żadne pamiątki. Poza tym oddzielna sypialnia z wygodnym podwójnym łóżkiem, kuchnia wyposażona we wszystkie nowoczesne udogodnienia i łazienka z dużą wanną.
Mieszkanie miało też inne zalety, których nie brałaby pod uwagę przeciętna Angielka. Znajdowało się na najwyższym piętrze, skąd walizkowe radio stosunkowo dobrze odbierało komunikaty z Hamburga. A z dużego wiktoriańskiego okna rozciągał się widok na ulicę.
Catherine przeszła do kuchni i wstawiła wodę na kuchenkę. Praca w szpitalu pochłaniała mnóstwo czasu i sił, lecz była niezbędna dla utrzymania pozorów. Każdy starał się choćby w minimalnym stopniu wspierać ojczyznę. Podejrzanie by wyglądało, gdyby młoda, zdrowa kobieta bez rodziny nie wspomagała wysiłków wojennych. Podjęcie pracy w fabryce zbrojeniowej było ryzykowne: jej sfabrykowana tożsamość mogłaby nie wytrzymać zbyt wnikliwego sprawdzania, a wstąpienie do żeńskiej formacji wojskowej w ogóle nie wchodziło w rachubę. Działalność wolontariuszki stanowiła idealne rozwiązanie. Szpitale rozpaczliwie potrzebowały pomocy. We wrześniu 1940 roku Catherine zgłosiła się do pogotowia i jeszcze tego samego wieczoru rozpoczęła pracę. Zajmowała się rannymi w szpitalu Świętego Tomasza, a podczas nalotów rozdawała w kolejce podziemnej książki i herbatniki. Z pozoru wydawała się uosobieniem młodej Angielki, włączonej w patriotyczne dzieło.
Czasem chciało jej się śmiać.
Czajnik zagwizdał. Wróciła do kuchni przyszykować herbatę. Jak wszyscy londyńczycy uzależniła się od herbaty i papierosów. Odnosiło się wrażenie, że cały kraj żyje taniną oraz tytoniem, a Catherine pod tym względem nie odbiegała od normy. Wykorzystała już swój przydział mleka w proszku i cukru, więc wypiła herbatę bez dodatków. W takich chwilach jak ta marzyła o mocnej, gorzkiej kawie z rodzinnych stron i o kawałku słodkiego berlińskiego ciasta.
Dopiła pierwszą filiżankę i nalała sobie następną. Marzyła jej się kąpiel, łóżko i sen całą dobę, ale czekała ją praca i nie mogła sobie na to pozwolić. Gdyby poruszała się po Londynie jak zwykła kobieta, wróciłaby do domu godzinę wcześniej. Przejechałaby metrem przez cały Londyn i wysiadła na przystanku Earl's Court. Ale Catherine nie poruszała się po Londynie jak zwykła kobieta. Pojechała kolejką, następnie autobusem, potem taksówką i znowu autobusem. Z autobusu wysiadła przed swoim przystankiem i ostatnie kilkaset metrów przeszła pieszo, nieustannie sprawdzając, czy ktoś jej nie śledzi. Kiedy wreszcie znalazła się w domu, była przemoczona do nitki, ale pewna, że nikt za nią nie podążał. Po ponad pięciu latach niektórych agentów może by i ogarnęło lenistwo. Nie Catherine. Między innymi dlatego przeżyła, podczas gdy innych aresztowano i stracono.
Przeszła do łazienki i przebrała się przed lustrem. Była wysoka i umięśniona. Latom intensywnej jazdy konnej i polowania zawdzięczała znacznie lepszą kondycję od kondycji większości kobiet i wielu mężczyzn. Miała szerokie ramiona, ręce gładkie i silne, niczym u posągu. Piersi pełne i kształtne, brzuch płaski i jędrny. Jak prawie wszyscy podczas wojny straciła na wadze. Rozpięła spinkę, która przytrzymywała gładki pielęgniarski koczek i włosy kaskadą rozsypały się jej na ramiona, okalając twarz i podkreślając intensywnie niebieskie oczy – oczy koloru pruskiego jeziora, jak często mawiał jej ojciec – i wyraziste kości policzkowe, dziedzictwo po niemieckich, nie angielskich przodkach. Urody dopełniał smukły nos i pełne, zmysłowe wargi.
Jak tak popatrzeć – pomyślała – ciągle jeszcze jesteś bardzo atrakcyjną kobietą, Catherine Blake.
Położyła się w wannie, nagle czując się ogromnie samotna. Vogel ją przed tym ostrzegał, ale nigdy sobie nie wyobrażała, że samotność okaże się tak dotkliwa. Czasem nawet nękała ją bardziej niż strach. Pomyślała, że może by było lepiej rzeczywiście znaleźć się całkiem samej na bezludnej wyspie czy szczycie góry niż być zmuszoną tak żyć w otoczeniu ludzi.
Od czasu tamtego chłopca w Holandii nie pozwoliła sobie na kochanka. Brakowało jej mężczyzn, tęskniła za seksem, ale potrafiła się obejść bez jednego i drugiego. Podobnie jak każde inne uczucie, pożądanie umiała włączyć lub wyłączyć, jakby zapalała lub gasiła lampkę. Poza tym w jej zawodzie mężczyźni stanowili utrudnienie. Często popadali w obsesję na jej punkcie. Jeszcze tego brakowało, żeby jakiś chory z miłości typek grzebał w jej przeszłości.
Catherine wykąpała się i wyszła z wanny. Szybko rozczesała wilgotne włosy i włożyła szlafrok. Przeszła do kuchni i otworzyła drzwi do spiżarni. Na półkach nie stało nic, tylko radio walizkowe na samej górze w głębi. Zdjęła je, przeniosła do salonu i postawiła przy oknie, gdzie był najlepszy odbiór. Otworzyła pokrywę i włączyła radiostację.
Jeszcze z jednego powodu Catherine nigdy nie wpadła – trzymała się z dala od fal radiowych. Co tydzień włączała odbiornik na dziesięć minut. Jeśli Berlin ma dla niej jakieś rozkazy, to je prześle.
Od pięciu lat nie było nic, tylko szum.
Sama skontaktowała się z Berlinem zaledwie raz, po tamtej nocy, gdy zabiła kobietę w Suffolk i przyjęła nową tożsamość. Beatrice Pymm… Przypomniała sobie ją teraz, ale nie czuła wyrzutów sumienia. Catherine służyła w wojsku, a w czasie wojny żołnierze muszą zabijać. Poza tym nie zamordowała dla przyjemności- to zabójstwo było niezbędne.
Tylko na dwa sposoby szpieg mógł się dostać do Wielkiej Brytanii: nielegalnie – spadochronem albo na łódce; legalnie – jako pasażer statku lub samolotu. Każda z tych metod miała swoje wady. Próba wniknięcia do kraju drogą powietrzną albo morską pociągała za sobą ryzyko. Agent mógł zostać dostrzeżony albo zranić się przy skoku; sama nauka skoku na spadochronie pochłonęłaby dodatkowe miesiące i tak bardzo długiego szkolenia Catherine. Drugiemu sposobowi – legalnemu przekroczeniu granicy – towarzyszyły inne niebezpieczeństwa. Konieczność kontroli paszportowej; jej data i miejsce są odnotowywane. Założono, że po wybuchu wojny MI- 5 z całą pewnością oprze się na tej ewidencji przy szukaniu wywiadowców. Jeśli obcokrajowiec znajdzie się na terenie Wielkiej Brytanii, ale jej nie opuści, MI- 5 spokojnie założy, że to niemiecki agent. Vogel wymyślił na to sposób: przypłynąć do Anglii bezpiecznie statkiem, potem pozbyć się problemu ewidencji przekroczenia granicy, pozbywając się osoby, która ją przekroczyła. Proste, choć kryła się tu jedna trudność: wymagało to ciała. Beatrice Pymm po śmierci stała się Christa Kunst. MI- 5 nie odkryła Catherine, ponieważ wcale jej nie szukała. Angielski wywiad w ogóle nie miał pojęcia o jej istnieniu.
Catherine dolała sobie herbaty, nałożyła słuchawki i czekała.
Omal nie wylała jej na siebie, kiedy po pięciu minutach radio ożyło.
Nadawca w Hamburgu błyskawicznie wytrzaskał hasło.
Niemieccy radiotelegrafiści cieszyli się reputacją najdokładniejszych na świecie. A zarazem najszybszych. Catherine z trudem nadążała. Kiedy operator w Hamburgu skończył, poprosiła o powtórzenie informacji.
Zrobił to, tym razem wolniej.
Catherine potwierdziła i rozłączyła się.
Długo trwało, nim znalazła książkę szyfrów i jeszcze dłużej, nim rozszyfrowała wiadomość. Skończywszy, wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.
Wykonać spotkanie alfa…
Kurt Vogel wreszcie chce, by się spotkała z innym agentem.
Hampton Sands, Norfolk
Deszcz siekł nad wybrzeżem Norfolk, kiedy Sean Dogherty, po pięciu dużych kuflach cienkiego piwa, próbował wsiąść na rower pod pubem Hampton Arms. Udało mu się za trzecim razem i tak wstawiony, ruszył do domu. Metodycznie pedałując, prawie nie zwracał uwagi na wioskę. Bo też i było to obrzydliwe miejsce: parę domków przy jedynej ulicy, sklepik i pub. Szyldu nie malowano od 1938 roku; farbę, jak niemal wszystko, racjonowano. Na wschodnim krańcu wyrastał kościół Świętego Jana, za nim leżał cmentarz. Dogherty automatycznie się przeżegnał, mijając cmentarne wrota, potem skierował się na drewniany mostek łączący brzegi nadmorskiej rzeczki. W chwilę później wieś zniknęła za jego plecami.
Zapadła ciemność. Dogherty zmagał się z rowerem, usiłując utrzymać go w pionie na wyboistej drodze. Był drobnym, pięćdziesięcioletnim mężczyzną o zielonych, bardzo głęboko osadzonych oczach i rzadkiej siwej brodzie. Krzywy, zdeformowany nos tyle razy mu łamano podczas krótkiej kariery bokserskiej i licznych bójek ulicznych w Dublinie, że już stracił rachubę. Dogherty miał na sobie sztormiak i wełnianą czapkę. Zimne powietrze siekło odsłoniętą skórę twarzy: w przenikliwym powiewie znad Morza Północnego czuło się góry lodowe Arktyki i fiordy Norwegii, które wiatr mijał, nim dotarł na wybrzeże Norfolk.
Płachty deszczu się rozstąpiły i odsłonił się krajobraz: rozległe szmaragdowe pola, szare połacie błota, słone moczary porośnięte trzciną i trawą. Po lewej stronie długa, zdawać by się mogło, ciągnąca się w nieskończoność plaża schodziła na brzeg morza. Po prawej, stosunkowo niedaleko, wyrastały zielone wzgórza, zasłonięte przez niską chmurę.
Znad mokradeł zerwała się para dzikich gęsi, które przyleciały tu z Syberii przezimować, i z łopotem skrzydeł pofrunęła nad wodą. To wybrzeże, idealne schronienie dla wielu gatunków ptaków, niegdyś chętnie odwiedzali turyści. Ale wojna całkowicie uniemożliwiła obserwowanie ptaków. Większość regionu zaanektowała armia, a racjonowanie benzyny sprawiło, że tylko garstka obywateli mogłaby się wybrać w ten odległy zakątek kraju. A nawet gdyby tu dotarli, trudno by im się było nie zgubić. Wiosną czterdziestego roku, kiedy to wszystkich ogarnęła panika przed inwazją, rząd usunął wszelkie znaki drogowe.
Sean Dogherty zwracał na takie rzeczy baczniejszą uwagę, pilniej je obserwował niż inni mieszkańcy wybrzeża Norfolk. W 1940 roku został wciągnięty na listę szpiegów Abwehry i otrzymał pseudonim Szmaragd.
W oddali pojawił się niewielki domek. Z komina unosił się dym, który natychmiast porywał wiatr, znosząc nad rozległą łąkę. Niewielkie gospodarstwo na dzierżawionej ziemi, ale zapewniało jakie takie życie: stadko owiec dające wełnę i mięso, kurczaki, grządki warzyw, za które nieźle płacono na targu. Dogherty miał nawet rozklekotaną furgonetkę, którą przewoził towar sąsiadów na targ w King's Lynn. Dzięki temu otrzymywał rolniczą rację paliwa, większą niż racja przeciętnego obywatela.
Skręcił, zsiadł z roweru i brukowaną ścieżką podprowadził go pod stodołę. Nad jego głową zahuczały bombowce startujące z baz w Norfolk. Pamiętał czasy, gdy samoloty nadlatywały z innej strony: ciężkie heinkle Luftwaffe śmigały znad Morza Północnego ku przemysłowym ośrodkom Birmingham i Manchesteru. Teraz alianci zawładnęli niebem i heinkle rzadko się zapuszczały nad Norfolk. Najwyraźniej Dogherty postawił na złego konia.
Podniósł głowę i zauważył, że zasłonki w kuchni lekko się poruszyły. W zalanym deszczem oknie dostrzegł zarys twarzy Mary.
Nie dziś, Mary – pomyślał, mimowolnie odwracając wzrok. Proszę, daruj mi to dziś.
Nietrudno było Abwehrze przekonać Seana Dogherty'ego do zdrady Anglii i pracy dla hitlerowskich Niemiec. W 1921 roku Brytyjczycy aresztowali i powiesili jego starszego brata, Daniela, za to, że dowodził lotną kolumną Irlandzkiej Armii Republikańskiej.
W stodole Dogherty otworzył kluczem szafkę na narzędzia i wyjął z niej swój odbiornik walizkowy, który dała mu Abwehra, książkę kodową, notes i ołówek. Włączył radio i dla zabicia czasu zapalił papierosa. Instrukcje otrzymał proste: raz w tygodniu włączaj radio i oczekuj instrukcji z Hamburga. Ostatnio Abwehra zleciła mu zadanie ponad trzy lata temu. Mimo to karnie włączał radio o ustalonej porze i czekał dziesięć minut.
Zostały jeszcze dwie minuty. Dogherty odłożył książkę i notes do szafki. Na minutę przed upływem umówionego czasu sięgnął do gałki. Już miał wyłączyć radio, kiedy nagle ożyło. Rzucił się po notes i w szaleńczym pośpiechu notował, póki nie ucichło. Szybko wystukał potwierdzenie i rozłączył się.
Dziesięć minut zajęło mu odszyfrowanie wiadomości.
A gdy skończył, nie wierzył własnym oczom.
Rozpocznij procedurę przyjęcia numer jeden…
Niemcy chcieli, żeby przyjął agenta.
Minęło już piętnaście minut, od kiedy Mary Dogherty stojąca w kuchennym oknie zobaczyła, że mąż wchodzi do stodoły. Zastanawiała się, czemu tak długo tam tkwi. Jeśli się nie pospieszy, kolacja mu wystygnie. Wytarła ręce w fartuch i przyniosła kubek parującej herbaty do frontowego okna. Deszcz się rozpadał na dobre, nad wodą szalał wiatr znad Morza Północnego.
Straszna noc, żeby wychodzić na dwór, Seanie Dogherty – pomyślała.
Otoczyła dłońmi wyszczerbiony emaliowany kubek, parą ogrzewając sobie twarz. Wiedziała, co Sean robi w stodole: kontaktuje się przez radio z Niemcami.
Mary musiała przyznać, że szpiegowanie dla Niemców odmłodziło Seana. Wiosną 1940 roku objechał olbrzymie połacie Norfolk. Mary ze zdumieniem obserwowała, jak dzięki zadaniu mąż powraca do życia, przemierza na rowerze wiele kilometrów dziennie, szukając śladów działań wojskowych, robiąc zdjęcia umocnień obronnych wybrzeża. Informacje przekazywał łącznikowi Abwehry w Londynie, a ten z kolei przesyłał je do Berlina. Sean uważał to wszystko za ogromnie niebezpieczne i rozkoszował się każdą chwilą swej misji.
Mary za to jej nienawidziła. Lękała się, że Sean wpadnie. Wszyscy polowali na szpiegów; stało się to narodową obsesją. Jedno nieostrożne słowo, jeden błąd, a Seana aresztują. Ustawa z 1940 roku przewidywała tylko jedną karę za szpiegostwo: śmierć. Mary czytała w prasie relacje z wykonania wyroków przez powieszenie w Wandsworth i Pentonville i krew jej zastygała w żyłach. Bała się, że pewnego dnia przeczyta o egzekucji Seana.
Deszcz zacinał coraz mocniej, a wiatr tak wściekle szarpał małym, przysadzistym domkiem, że ogarnął ją strach; a nuż budynek się zawali. Wyobraziła sobie, że zostanie sama na starym, zapuszczonym gospodarstwie. Okropność. Wzdrygnęła się, odsunęła od okna i podeszła do ognia.
Może inaczej by to wyglądało, gdyby mogła mu dać dzieci. Otrząsnęła się z tej myśli. I tak za długo już bezsensownie się zadręcza. Po co wywlekać rzeczy, na które nic nie poradzi? Sean był, jaki był, i teraz już go nie zmieni.
Seanie – pomyślała Mary – co się, na Boga, z tobą stało?
Łomot do drzwi tak zaskoczył Mary, że wylała sobie herbatę na fartuch. Sean na ogół sam sobie otwierał. Odstawiła kubek i pobiegła wpuścić męża. Już chciała huknąć, żeby brał klucz, kiedy gdzieś wychodzi, gdy w drzwiach zobaczyła Jenny Colville, dziewczynę, która mieszkała po drugiej stronie wsi. Stała w deszczu, na kościstych ramionach wisiał błyszczący sztormiak. Niczym nie osłoniła głowy i włosy przylepiły jej się do czaszki, okalając nie ukształtowane rysy, które pewnego dnia mogły zmienić się w śliczną twarz.
Mary spostrzegła, że dziewczyna musiała płakać.
– Co się stało, Jenny? Czyżby ojciec znowu cię bił? Pił? Jenny skinęła głową i wybuchnęła płaczem.
– Uciekaj z tego deszczu – rozkazała Mary. – Zaziębisz się na śmierć, jeśli będziesz sterczała na tej zawierusze.
Kiedy Jenny wchodziła, Mary rozejrzała się za rowerem, który dziewczyna zwykle zostawiała przy ogródku od frontu. Nie było go: przeszła pieszo całą drogę z domu, dwa kilometry.
Zamknęła drzwi.
– Rozbierz się. Przemokłaś na wskroś. Przyniosę ci szlafrok, owiniesz się, póki twoje rzeczy nie wyschną.
Zniknęła w sypialni, a Jenny zrobiła, co jej kazano. Zmordowana rozpięła sztormiak, zsunął się jej z ramion na podłogę. Potem ściągnęła gruby wełniany sweter i upuściła na podłogę obok kurtki.
Pojawiła się Mary ze szlafrokiem.
– Ściągaj resztę, moja panno – powiedziała z udawanym gniewem.
– Ale co z Seanem?
– Naprawia dziurę w jednym z tych swoich zakichanych płotów – skłamała Mary.
– W taką pogodę? – spytała Jenny z charakterystycznym dla mieszkańców Norfolk zaśpiewem, nieco odzyskując swą wrodzoną pogodę. Mary zdumiewała odporność dziewczyny. – Zgłupiał, czy co?
– Zawsze wiedziałam, że spostrzegawcze z ciebie dziecko. A teraz jazda z tymi mokrymi łachami.
Jenny zdjęła spodnie i podkoszulek. Jak wiele wiejskich dziewcząt ubierała się po chłopięcemu, choć u niej to było jeszcze wyraźniejsze. Jej mlecznobiałe ramiona pokrywała gęsia skórka. Będzie miała szczęście, jeśli nie złapie solidnego przeziębienia. Mary podała dziewczynie szlafrok i szczelnie ją nim owinęła.
– I jak, lepiej?
– Tak, dziękuję, Mary. – Jenny znowu wybuchnęła płaczem. – Nie wiem, co bym bez ciebie poczęła.
Mary przyciągnęła Jenny do siebie.
– Zawsze będę przy tobie, Jenny, obiecuję.
Jenny skuliła się w starym fotelu przy ogniu i otuliła się stęchłym kocem. Podkurczyła nogi i po chwili drżenie ustało; zrobiło jej się ciepło, ogarnęło ją poczucie bezpieczeństwa. Mary krzątała się przy kuchni, nucąc.
Wkrótce gulasz zabulgotał, napełniając mieszkanie cudownym aromatem. Jenny przymknęła powieki, znużony umysł przeskakiwał od jednego przyjemnego odczucia do drugiego: ciepły zapach gulaszu jagnięcego, żar ognia, rozkoszna słodycz głosu Mary. W okno tuż za jej głową siekł deszcz, wiatr hulał. Jak cudownie w taką burzę siedzieć bezpiecznie w spokojnym domu. Żałowała, że tak nie może być wiecznie.
W parę minut później Mary przyniosła tacę z gulaszem, bochenkiem twardego chleba i parującym kubkiem herbaty.
– Usiądź prosto, Jenny – powiedziała, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Odstawiła tacę, przykryła dziewczynę jeszcze jednym kocem i pozwoliła jej spać.
Mary czytała przy kominku, kiedy Dogherty wrócił do domu. Bez słowa zmierzyła go wzrokiem. Machnął ręką w stronę fotela, w którym spała Jenny, i spytał:
– Skąd tu się wzięła? Ojciec znowu ją pobił?
Mary wstała i zaprowadziła męża do kuchni. Dogherty nalał sobie herbaty i usiadł.
– Wiesz, Martinowi Colville'owi przydałaby się odrobina jego własnego lekarstwa. A ja jestem odpowiednim człowiekiem, który może mu je dać.
– Uspokój się, Sean, on jest od ciebie o połowę młodszy, za to dwa razy większy.
– Co to ma znaczyć, Mary?
– To znaczy, że mógłby ci zrobić krzywdę. Tylko tego ci trzeba, żeby zwrócić na siebie uwagę policji przez jakąś idiotyczną bójkę. A teraz dojedz kolację i siedź cicho. Obudzisz małą.
Dogherty posłuchał i zajął się jedzeniem. Wziął do ust łyżkę z gulaszem, skosztował i skrzywił się.
– Jezu, toż to zimne jak lód.
– Nie byłoby, gdybyś wrócił do domu o przyzwoitej porze. Gdzie się włóczyłeś, Sean?
Nie podnosząc głowy znad talerza, Dogherty łypnął koso na żonę.
– Byłem w stodole – odparł zimno.
– I przy radiu czekałeś na instrukcje z Berlina? – szepnęła kpiąco Mary.
– Później, kobieto – warknął Sean.
– Nie rozumiesz, że tylko marnujesz tam czas, Sean? A do tego ryzykujesz swoją i moją głowę?
– Powiedziałem: później, kobieto!
– Stary durny cap!
– Dość tego, Mary!
– Może pewnego dnia chłopcy z Berlina wyznaczą ci prawdziwe zadanie, Sean. Wtedy pozbędziesz się tej nienawiści, która cię spala od środka, i jakoś uda nam się uratować resztki tego, co zostało z naszego życia. – Wstała i popatrzyła na niego, kręcąc głową. – Jestem zmęczona, Sean. Idę spać. Dorzuć do ognia, żeby Jenny nie zmarzła. I uważaj, żeby jej nie zbudzić. Ma za sobą ciężki wieczór.
Cicho zamknęła za sobą drzwi. Kiedy zniknęła, Dogherty wyjął z szafki butelkę Bushmills. Ostatnio whisky sprzedawano na wagę złota, ale to była wyjątkowa noc, więc nalał sobie hojną ręką.
– Może chłopcy z Berlina zrobią dokładnie to, co powiedziałaś, Mary Dogherty – powiedział, podnosząc szklaneczkę w geście toastu. – Co więcej, chyba właśnie zrobili.
Londyn
Właściwie w czasie I wojny Alfred Vicary posłużył się podstępem, by znaleźć się w wywiadzie. Miał dwadzieścia jeden lat, kończył studia w Cambridge i był przekonany, że Anglia rozpaczliwie potrzebuje wszystkich młodzieńców, których zdoła dopaść. Nie chciał dać się zaciągnąć do piechoty. Wystarczająco dobrze znał historię, by wiedzieć, że nie znajdzie się tam chwały, tylko nudę i biedę oraz, co bardzo prawdopodobne, śmierć lub poważne rany.
Jego najlepszy przyjaciel, błyskotliwy student filozofii, niejaki Brendan Evans wpadł na genialne rozwiązanie. Brendanowi obiło się o uszy, że w armii powstaje jakaś nowa formacja, Korpus Wywiadowczy. Aby się tam dostać, należało jedynie mówić płynnie po niemiecku i francusku, doskonale znać Europę, umieć obsługiwać i naprawiać motocykl, mieć doskonały wzrok. Brendan skontaktował się z Ministerstwem Wojny i wyznaczono mu rozmowę na następny dzień rano.
Vicary był zdruzgotany: nie spełniał przecież warunków. Nieźle mówił po niemiecku, na upartego dogadywał się po francusku i wiele podróżował po Europie, znał również Niemcy. Ale nie miał pojęcia, jak prowadzić motocykl – co więcej, sama ta machina śmiertelnie go przerażała – a o wzroku lepiej nie wspominać.
Brendan Evans posiadał wszystkie te cechy, których Vicary'emu brakowało: wysoki, jasnowłosy, zabójczo przystojny, był obdarzony chłopięcą namiętnością do przygód, a kobiety lgnęły do niego jak do miodu. Tylko jedno łączyło obu mężczyzn: niezawodna pamięć.
Vicary wymyślił plan.
Pewnego chłodnego sierpniowego dnia o zmierzchu Brendan na nie uczęszczanej dróżce w Fens nauczył go jeździć na motorze. Vicary wielokrotnie omal obu ich nie pozabijał, ale w końcu pędził z rykiem silnika po drogach, doświadczając dreszczu podniecenia i euforii, jakich nigdy przedtem nie doświadczał. Nazajutrz, w czasie jazdy pociągiem z Cambridge do Londynu, Brendan wbił mu do głowy budowę motocykla.
W Londynie Brendan udał się do ministerstwa, podczas gdy on czekał, wygrzewając się w ciepłym słońcu. Po godzinie przyjaciel wynurzył się z budynku z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Przyjęli mnie – oznajmił. – A teraz twoja kolej. Słuchaj uważnie.
Po czym wyrecytował mu z pamięci cały układ tablicy do badania wzroku, nawet te niewiarygodnie maleńkie literki na dole.
Vicary zdjął okulary, dał je Brendanowi i na ślepo wszedł do ciemnego, groźnego budynku. Zdał śpiewająco. Tylko raz się pomylił, odczytując B zamiast D, ale to z winy Brednana, nie własnej. Natychmiast przyznano mu rangę podporucznika w sekcji motocyklistów służb wywiadowczych, dano kwit na mundur i oprzyrządowanie, kazano ostrzyc włosy, które przez lato odrosły i zaczęły się kręcić. Następnego dnia miał się stawić na Euston Station i odebrać motor: błyszczącego, nowiuteńkiego Rudge'a, zapakowanego w drewnianej skrzyni. Po tygodniu Brendan i Vicary wraz z wehikułami wsiedli na transportowiec i popłynęli do Francji.
Wtedy to było takie proste. Wywiadowcy przemykali się na tyły wroga, liczyli oddziały, obserwowali tory kolejowe. Mieli nawet gołębie pocztowe do przesyłania tajnych informacji. Teraz wszystko się skomplikowało, przypominało pojedynek umysłów na falach radiowych, pojedynek wymagający olbrzymiej koncentracji i dbałości o szczegóły.
Podwójni agenci.
Karl Becker był doskonałym przykładem takiego agenta. W czasie gorących dni 1940 roku, kiedy inwazja wydawała się nieunikniona, został przysłany do Anglii przez Canarisa. Podając się za szwajcarskiego biznesmena, rozgościł się w Kensington i zaczął kolekcjonować wszystkie podejrzane sekrety, jakie mu wpadły w ręce. Dopiero puszczanie w obieg fałszywych funtów zwróciło nań uwagę Vicary'ego, i w ciągu paru tygodni Beckera otoczyła pajęczyna MI- 5. Obserwatorzy Vicary'ego podążali za Beckerem wszędzie: na przyjęcia, gdzie wymieniał się plotkami i upijał czarnorynkowym szampanem; na spotkania z prawdziwymi agentami; na spotkania ze spalonymi; do sypialni, gdzie sprowadzał kobiety, mężczyzn, dzieci i Bóg jeden wie, co jeszcze. Po miesiącu Vicary zadał cios. Aresztował Beckera – wyciągnął go z ramion młodej dziewczyny, którą ten spił szampanem – i zniszczył całą siatkę niemieckich agentów.
Teraz przed Vicarym stanęło trudne zadanie. Zamiast powiesić Beckera, Vicary przekabacił go i namówił, żeby współpracował z MI- 5 jako podwójny agent. Następnego wieczora Becker włączył radio w swej celi i wystukał umówione hasło do radiotelegrafisty w Hamburgu. Ten kazał Beckerowi się nie rozłączać i czekać na instrukcje z Berlina. Beckerowi polecono określić dokładne położenie i wielkość bazy myśliwców RAF w Kencie. Becker potwierdził odbiór informacji i zakończył rozmowę.
To Vicary pojechał następnego dnia do bazy. Mógłby zadzwonić do RAF- u, otrzymać współrzędne i wysłać je do Abwehry. Ale szpiegowi to by nie przyszło tak łatwo. Aby przydać raportowi autentyzmu, Vicary wybrał się na rekonesans tak samo, jakby to zrobił agent obcego wywiadu. Pojechał pociągiem z Londynu i – na skutek spóźnienia – na miejscu znalazł się dopiero o zmierzchu. Na stoku w pobliżu bazy dopadł go strażnik i zażądał okazania dokumentów. Vicary na równinie poniżej widział bazę – dokładnie z takiej samej perspektywy, z jakiej patrzyłby szpieg. Zobaczył hangary i parę samolotów na trawiastym pasie. W drodze powrotnej do Londynu ułożył krótki raport ze swej wyprawy. Zaznaczył, że już się zmierzchało, bo pociąg się spóźnił, i dodał, że bliżej nie mógł podejść, gdyż uniemożliwił mu to żandarm. Tej samej nocy Vicary zmusił Beckera, by własną ręką nadał raport, ponieważ każdy szpieg ma swój charakterystyczny sposób nadawania, który niemieccy radiotelegrafiści rozpoznają. Hamburg pogratulował Beckerowi i przerwał połączenie.
Vicary skontaktował się z RAF- em i wyjaśnił sytuację. Prawdziwe spitfire'y przeniesiono gdzie indziej, personel ewakuowano, a nadające się na złom myśliwce napełniono paliwem i ustawiono na pasach. Jeszcze tej nocy nadleciały samoloty Luftwaffe. Makiety wybuchły jak fajerwerki; z pewnością załoga niemieckich bombowców uznała, że trafili w samą bazę. Nazajutrz Abwehra kazała Beckerowi pojechać do Kentu i oszacować straty. I znowu to Vicary tam pojechał, spisał raport z tego, co zobaczył, i zmusił Beckera do nadania i tej informacji.
Abwehra nie posiadała się ze szczęścia. Becker był gwiazdą, superszpiegiem, a cała ta akcja kosztowała RAF tylko wysiłek przy wyrównywaniu zniszczonych pasów startowych i zebraniu zwęglonych szkieletów fałszywych spitfire'ow.
Na zwierzchnikach wyczyn Beckera zrobił takie wrażenie, że polecieli mu skaptować grupę agentów – co też uczynił, a właściwie uczynił za niego Vicary. Pod koniec czterdziestego roku Karl Becker posiadał siatkę dwunastu agentów, z których część meldowała się u niego, a część kontaktowała bezpośrednio z Hamburgiem. Wszyscy oni byli fikcją, tworem wyobraźni Vicary'ego. Vicary zajmował się wszystkimi aspektami ich życia: zakochiwali się, romansowali, narzekali na brak pieniędzy, tracili domy i przyjaciół podczas nalotów. Vicary pozwolił sobie nawet część z nich aresztować; każda siatka działająca na terenie wroga musiała ponosić jakieś straty i Abwehra nigdy by nie uwierzyła, że nie stracono żadnego agenta. Była to ciężka, żmudna praca, wymagająca ogromnej dbałości o najdrobniejsze szczegóły. Dla Vicary'ego wszystko to stanowiło doskonałą zabawę i rozkoszował się każdą minutą gry.
Winda znowu padła, więc Vicary musiał z gabinetu Boothby'ego do archiwum w piwnicy zejść na piechotę. Kiedy otworzył drzwi, uderzyła go woń tego miejsca: woń papieru, kurzu, stęchlizny i wilgoci, która przenikała przez ściany; kojarzyła się z wonią biblioteki uniwersyteckiej. Na półkach leżały akta, w szafkach leżały akta, na zimnej kamiennej posadzce leżały akta i sterty papieru, które czekały, by uczynić z nich akta. Trio ślicznych dziewcząt – praktykantek z nocnej zmiany – poruszało się cicho wśród dokumentów, rozmawiając archiwistycznym żargonem, z którego Vicary nic nie rozumiał. Dziewczęta, znane jako królowe archiwum, zupełnie nie pasowały do tych zwałów papieru i ponurego wnętrza. Vicary podskórnie oczekiwał, że wypatrzy w kącie mnichów ślęczących przy świeczce nad jakimiś prastarymi manuskryptami.
Wzdrygnął się. Boże, toż tu zimno jak w grobowcu. Żałował, że nie włożył swetra albo nie przyniósł czegoś ciepłego do picia. Właśnie tutaj mieściła się cała tajna historia wywiadu. Błądząc wśród stert papieru, Vicary nagle uświadomił sobie, że odejdzie z MI- 5, a w tej piwnicy pozostanie na zawsze ślad jego każdego ruchu. Sam nie wiedział, czy ma to go napawać otuchą, czy obrzydzeniem.
Przypomniał sobie uszczypliwe uwagi Boothby'ego na swój temat i przeszył go zimny dreszcz gniewu. Był cholernie dobrym oficerem prowadzącym, nawet Boothby nie mógł temu zaprzeczyć. Właśnie swojemu wykształceniu historycznemu zawdzięczał to, że tak doskonale sprawdzał się w tej konkretnej pracy. Historyk często też musi uciekać się do domysłów, z garści drobnych, pozornie nic nie znaczących wskazówek wysnuwać wnioski. Wprowadzanie w błąd przeciwnika bardzo przypominało tę metodę badawczą, tyle że od tyłu. Zadaniem Vicary'ego i innych pracowników MI- 5 było dostarczanie Niemcom takich drobnych wskazówek, by doszli do pożądanych wniosków. Należało ostrożnie i skrupulatnie dobierać wyjawiane informacje. Starannie mieszać w nich fakty i zmyślenia, prawdę i zawoalowane kłamstwa. Stworzeni przez Vicary'ego agenci musieli nieźle się napracować, żeby zdobyć informację. Wiadomości należało przekazywać Niemcom w niewielkich dawkach. Musiały pasować do obranej przez szpiega tożsamości. W końcu nikt nie uwierzy, że kierowca ciężarówki z Bristolu wszedł w posiadanie dokumentów skradzionych w Londynie. I Niemcy żadnej informacji nie mogli uznać za zbyt piękną, by mogła być prawdziwą. Zbyt łatwo zdobyte dane się lekceważy.
Teczki pracowników Abwehry przechowywano na zajmujących całą ścianę półkach w niewielkim pokoju w głębi piwnicy. Litera V zaczynała się na najniższej półce, potem przeskakiwała na samą górę. Vicary musiał najpierw uklęknąć i przegiąć kark, jakby szukał cennego drobiazgu, który wpadł pod mebel. Cholera! Oczywiście teczka leżała na najwyższej półce. Dźwignął się na nogi, zadarł głowę i przez okulary odczytywał nazwiska. Beznadzieja. Akta były dwa metry wyżej – zemsta Boothby'ego na wszystkich, którzy nie osiągnęli wymaganego regulaminem wzrostu.
Jedna z królowych archiwum zauważyła, jak Vicary wpatruje się w górę na półki i zaproponowała, że przyniesie mu drabinkę. – W zeszłym tygodniu Claymoore próbował szukać z krzesła i omal nie skręcił sobie karku – zaświergotała.
W chwilę potem wróciła, ciągnąc drabinę. Jeszcze raz przyjrzała się Vicary'emu, uśmiechnęła do niego, jakby był stetryczałym wujkiem, i powiedziała, że może mu poszukać teczki. Vicary zapewnił, że sobie poradzi.
Wszedł na drabinę i wodząc po grzbietach palcem, czytał nazwiska. Znalazł teczkę z czerwoną naklejką: VOGEL, KURT – ABWEHRA, BERLIN. Wysunął ją, otworzył i zajrzał do środka.
Teczka Vogla była pusta.
Miesiąc po rozpoczęciu pracy w MI- 5 zaskoczony Vicary spotkał tam Nicholasa Jago. Jago był kierownikiem archiwum na Uniwersytecie Londyńskim i został wciągnięty do wywiadu w tym samym czasie co Vicary. Przydzielono go do archiwum i zlecono wprowadzenie dyscypliny do, bywało, dość zawodnej pamięci oddziału. Jago, podobnie jak archiwum, był przykurzony, denerwujący i trudny w kontakcie. Ale kiedy człowiek już się przedarł przez tę szorstką skorupę, odkrywał dobrego, serdecznego człowieka, nieocenione źródło informacji. Jago posiadał jedną bezcenną cechę: równie skutecznie potrafił zgubić dokumentację, jak ją odnaleźć.
Mimo późnej pory Vicary zastał go pochylonego nad biurkiem w małym kantorku za szkłem. W przeciwieństwie do pomieszczeń archiwum, gabinecik był przybytkiem schludności i porządku. Kiedy Vicary zastukał w oszklone drzwi, Jago podniósł wzrok, uśmiechnął się i gestem zaprosił go do środka. Vicary zauważył, że uśmiech nie rozjaśnił mu oczu; archiwista wyglądał na wyczerpanego; właściwie tu mieszkał. I coś jeszcze: w 1940 roku jego żona zginęła podczas nalotu. Jej śmierć go zdruzgotała. Poprzysiągł sobie, że pokona nazistów – nie bronią, lecz organizacją i precyzją.
Vicary usiadł i odmówił, gdy Jago wydyszał propozycję herbaty „porządnej, jeszcze z zapasów przedwojennych", w przeciwieństwie do obrzydliwego wojennego tytoniu, który ubijał w fajce i zapalał. Paskudny swąd palonych liści unosił się w klitce, kiedy mężczyźni prowadzili nieobowiązującą pogawędkę o tym, jak to, kiedy już będzie po wszystkim, wrócą na uniwersytet.
Przejście do rzeczy Vicary zasygnalizował lekkim chrząknięciem.
– Szukam akt pewnego mało znanego oficera Abwehry – zaczął. – Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zniknęły. Teczka stała na półce, ale zawartość się ulotniła.
– Jak się nazywał ten gość? – spytał Jago.
– Kurt Vogel.
Twarz archiwisty pociemniała.
– Chryste! Pójdę się za nią rozejrzeć. Poczekaj, Alfredzie, za moment wrócę.
– Pójdę z tobą – zaoferował się Vicary. – Może ci się przydam.
– Nie, nie, nie ma mowy. Ja ci nie pomagam w szukaniu szpiegów, a ty mi nie pomagaj w szukaniu akt. – Roześmiał się ze swego dowcipu. – Poczekaj tutaj, rozgość się. Za moment wrócę.
Drugi raz to powtórzyłeś – pomyślał Vicary. „Za moment wrócę"… Vicary wiedział, że Jago ma obsesję na punkcie akt, ale brak jednej teczki jakiegoś oficera Abwehry to nie powód do ogłaszania alarmu. Akta nieustannie ginęły albo wstawiano je nie tam, gdzie trzeba. Kiedyś Boothby urządził piekło, bo zgubił teczkę pełną ważnych dokumentów. Legenda wydziału głosiła, że tydzień później znaleziono ją w mieszkaniu jego kochanki.
Po chwili Jago wpadł z powrotem do gabinetu. Za nim, niczym dym z lokomotywy, ciągnęła się smuga smrodliwego tytoniu. Dał Vicary'emu teczkę i usiadł za biurkiem.
– Tak jak myślałem – oświadczył dumny jak paw. – Leżała na półce. Któraś z dziewcząt musiała przez pomyłkę włożyć akta nie do tej okładki. Ciągle się to zdarza.
Vicary wysłuchał tej wątpliwej wymówki i zmarszczył brwi.
– Ciekawe, mnie nigdy jeszcze to się nie przytrafiło.
– Cóż, widać dopisywało ci szczęście. W ciągu tygodnia obracamy tutaj tysiącami akt. Przydałoby się nam więcej pracowników. Rozmawiałem z dyrektorem generalnym, ale twierdzi, że wykorzystaliśmy cały limit i więcej nam nie przysługuje.
Fajka mu zgasła i zaczął z pietyzmem ją rozpalać, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Vicary'emu łzy napłynęły do oczu, kiedy gabinet wypełnił się znów dymem. Nicholas Jago był na wskroś dobrym i uczciwym człowiekiem, ale on nie wierzył ani jednemu słowu z tej historii. Jego zdaniem teczkę niedawno ktoś miał w ręku i akta nie wróciły na półkę. A mina Jago, gdy usłyszał pytanie o dokumenty, świadczyła, że ten ktoś musiał być jakąś cholernie grubą rybą.
Vicary powachlował się teczką, by rozpędzić trochę dym.
– Kto ostatnio brał akta Vogla?
– Daj spokój, Alfredzie, wiesz, że nie mogę ci powiedzieć.
To prawda. Zwykli śmiertelnicy, tacy jak Vicary, musieli potwierdzać podpisem korzystanie z akt. Prowadzono ewidencję kto i kiedy brał teczkę. Dostęp do niej mieli tylko pracownicy archiwum i kierownicy wydziałów. Swobodnie wynosić dokumentację mogła tylko garstka najwyżej postawionych oficerów. Vicary podejrzewał, że dossier Vogla zniknęło za sprawą jednego z tych ludzi.
– Wystarczy, że poproszę Boothby'ego o pozwolenie na wgląd w listę i mi je da – powiedział. – Więc dlaczego sam mi jej nie pokażesz? Oszczędzimy sobie czasu.
– Da ci albo i nie.
– Co masz na myśli, Nicholasie?
– Słuchaj, stary, ostatnie, czego chcę, to znowu dostać się między ciebie a Boothby'ego.
Całą uwagę Jago ponownie pochłonęła fajka, nabijanie jej i wyciąganie zapałki z pudełka. Trzymał cybuch między zębami, tak że główka podskakiwała, ilekroć rzucał słowo.
– Pogadaj z Boothbym. Jeśli powie, że możesz obejrzeć listę mających dostęp do teczki, proszę uprzejmie, jest do twojej dyspozycji.
Vicary zostawił go w zadymionym szklanym pokoiku, jak próbował rozpalić tani tytoń. Przy każdym zaciągnięciu z fajki buchał ogień. Idąc z teczką Vogla pod pachą, obejrzał się jeszcze raz i pomyślał, że Jago wygląda jak latarnia morska spowita mgłą.
W drodze na górę Vicary wstąpił do kantyny. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Głód zmienił się w tępy ból. Już nie tęsknił za wytwornymi daniami. Jedzenie stało się czynnością praktyczną, wykonywaną z konieczności, nie dla przyjemności. Tak samo jak nocne spacery po Londynie: uporać się ze sprawą jak najszybciej i postarać się wyjść z tego cało. Przypomniał sobie majowe popołudnie 1940 roku, kiedy po niego przyszli. „Pan Ashworth przyniósł panu dwa ładne kawałki jagnięciny". Cóż za marnowanie cennego czasu.
Było późno i wybór gorszy niż zwykle: kawałek ciemnego chleba, jakiś podejrzany ser, bulgocąca brunatna ciecz. Ktoś wykreślił z jadłospisu słowa „rosół wołowy" i wpisał „zupa na ścierce". Vicary minął ser i obwąchał rosół. Wydawał się w miarę bezpieczny. Ostrożnie nalał sobie na talerz. Chleb był twardy jak kamień. Ukroił kawałek tępym nożem. Postawiwszy to wszystko na teczce Vogla jak na tacy, lawirował między krzesłami i stolikami. John Masterman siedział pochylony nad łacińskim tomem. Przy stoliku w kącie para słynnych prawników podjęła jakiś stary pojedynek z sal sądowych. Znany autor kryminałów bazgrał w zniszczonym notesie. Vicary pokręcił głową. MI- 5 rekrutowała najdziwniejsze talenty.
Ostrożnie szedł do siebie na górę, bo nie chciał wychlapać zupy na teczkę. Jeszcze tego brakowało, żeby poplamił akta. Jago wystosowywał niezliczone gniewne okólniki, w których apelował do oficerów o lepsze obchodzenie się z dokumentami.
„Jak się nazywał ten gość?".
„Kurt Vogel".
„Chryste! Pójdę się za nią rozejrzeć".
Coś tu nie pasuje, to nie ulega wątpliwości. Ale nic na siłę. Niech się uleży i podświadomość nad tym popracuje.
Postawił teczkę z talerzem na biurku i zapalił lampkę. Przejrzał akta, popijając zupę. Rosół smakował jak wygotowany but. Jedyną przyprawą, której kucharzom nie brakowało, była sól, więc hojnie nią szafowali. Kiedy Vicary po raz drugi przeczytał dossier, nękało go pragnienie, a palce zaczęły mu puchnąć. Podniósł wzrok i powiedział:
– Harry, chyba mamy problem.
Harry Dalton, który półdrzemał przy biurku we wspólnej sali obok biura Vicary'ego, wstał i wszedł do środka. We dwójkę stanowili zabawną parę; w wydziale mówiono o nich „Spółka Mięśnie i Mózg". Harry był wysoki, wysportowany, odziany jak spod igły, włosy wybrylantynowane, bystre błękitne oczy i zawsze obecny dyżurny uśmiech. Przed woj na praco wał jako inspektor- detektyw w elitarnym wydziale zabójstw londyńskiej policji. Urodził się i wychował w Battersea i w jego miłym, spokojnym głosie nadal dawało się wychwycić akcent klasy robotniczej z południowego Londynu.
– Inteligencji nie sposób mu odmówić – odezwał się Vicary. – Spójrz na to: doktorat z prawa na uniwersytecie w Lipsku, uczeń Hellera i Rosenberga. Nie wygląda mi to na życiorys typowego nazisty. Naziści pogwałcili prawa Niemiec. Człowiek z takim wykształceniem nie byłby nimi zachwycony. I oto w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku nagle postanawia rzucić praktykę i pracuje dla Canarisa jako jego osobisty prawnik, swego rodzaju radca prawny Abwehry. Nie do wiary. Moim zdaniem jest szpiegiem, a doradztwo prawne dla Canarisa stanowi wyłącznie kolejną przykrywkę.
Vicary znowu przerzucał strony.
– Masz jakąś teorię? – spytał Harry.
– Szczerze mówiąc, nawet trzy.
– Wal.
– Pierwsza: Canaris stracił wiarę w swoje brytyjskie siatki wywiadowcze i zlecił Voglowi przeprowadzenie dochodzenia. Ktoś z życiorysem i przygotowaniem Vogla to idealny człowiek do sprawdzenia wszystkich teczek i raportów agentów i wyszperania rozbieżności. Cholernie uważaliśmy, Harry, ale prowadzić podwójną grę to wyjątkowo skomplikowane zadanie. Założę się, że palnęliśmy kilka błędów. A jeśli odpowiednia osoba się za nimi rozejrzy, na przykład ktoś o przenikliwości Kurta Vogla, może je znaleźć.
– Druga teoria?
– Druga teoria: Canaris zlecił Voglowi stworzenie nowej siatki. Właściwie za późno już na tego rodzaju przedsięwzięcie. Trzeba znaleźć agentów, skaptować ich, przeszkolić i wprowadzić do kraju przeciwnika. Jeśli chce się to zrobić porządnie, potrzeba na to miesięcy. Wątpię, żeby się do tego brali, ale nie można wykluczyć takiej możliwości.
– A trzecia teoria?
– Trzecia teoria: Kurt Vogel jest przełożonym jakiejś siatki szpiegowskiej, o której nie wiemy.
– Cała siatka agentów i my byśmy o niej nie wiedzieli? Czy to możliwe?
– Musimy założyć, że tak.
– Jeśli tak, nasze struktury znajdują się w niebezpieczeństwie.
– To domek z kart, Harry. Wystarczy jeden dobry agent, a wszystko runie.
Vicary zapalił papierosa. Tytoń usunął z ust resztki smaku rosołu.
– Canaris jest pod strasznym ciśnieniem, koniecznie musi zabłysnąć. Pewnie wybrałby swojego najlepszego człowieka do tej operacji.
– Co oznacza, że Kurt Vogel to człowiek pracujący w szybkowarze.
– Zgadza się.
– Więc może być niebezpieczny.
– A także nieostrożny. Musi wykonać ruch. Nadać komunikat radiowy albo wysłać do nas agenta. A kiedy to zrobi, siądziemy mu na kark.
Przez chwilę milczeli, Vicary palił, Harry przerzucał akta. Potem Vicary zrelacjonował mu, co się stało w archiwum.
– Bardzo często akta się zawieruszają, Alfredzie.
– Tak, ale dlaczego właśnie te? I co ważniejsze, dlaczego teraz?
– Słuszne pytania, ale podejrzewam, że odpowiedzi są bardzo proste. W trakcie dochodzenia najlepiej skupiać się na najważniejszym, nie dawać się rozpraszać drobiazgom.
– Wiem, Harry – Vicary zmarszczył brwi. – Ale to mi nie daje spokoju.
– Znam jedną królową archiwum.
– Nie wątpię.
– Powęszę trochę, popytam.
– Byle dyskretnie.
– Inaczej się nie da, Alfredzie.
– Jago kłamie, coś ukrywa.
– Czemu miałby kłamać?
– Nie wiem – powiedział Vicary, rozgniatając papierosa – ale płaci mi się za to, żeby mi przychodziły do głowy najgorsze myśli.
Bletchley Park, Anglia
Oficjalnie nosiło to nazwę Rządowej Szkoły Kodowania i Szyfrowania. Tak naprawdę jednak wcale nie było szkołą. Wyglądało jakby mogło nią być – duża, brzydka, wiktoriańska rezydencja otoczona wysokim płotem – ale większość mieszkańców Bletchley, niewielkiego miasteczka o wąskich uliczkach, zdawała sobie sprawę, że dzieje się tam coś ważnego. Na rozległych trawnikach stały tuziny baraków. Cały zadeptany teren wokół pokrywały ścieżki zamarzniętego błota. Klomby zarosły i zdziczały niczym małe dżungle. Pracowała tu przedziwna mieszanina ludzi: najwybitniejsi matematycy, mistrzowie szachowi, krzyżówkowi geniusze, a wszystkich ich zebrano w jednym celu: łamania niemieckich szyfrów.
Choć Bletchley Park stanowiło zbieraninę ekscentryków, Denholma Saundersa uważano tu za wyjątkowego dziwaka. Przed wojną był on najlepszym matematykiem w Cambridge. Teraz należał do najlepszych na świecie łamaczy kodów. Mieszkał na obrzeżach Bletchley wraz z matką i kotami syjamskimi, Platonem i Tomaszem Akwinatą.
Było późne popołudnie. Saunders siedział przy biurku w rezydencji, rozpracowując dwa komunikaty nadane przez Abwehre w Hamburgu do niemieckich agentów w Wielkiej Brytanii. Przechwycili je angielscy radiowcy, uznali za podejrzane i przekazali do Bletchley Park.
Saunders gwizdał fałszywie, skrzypiąc ołówkiem po kartce – zwyczaj, który okropnie irytował jego kolegów. Zajmował się łamaniem zaszyfrowanych komunikatów radiowych, pracował więc w zatłoczonym i obskurnym pomieszczeniu, ale przynajmniej było tu stosunkowo ciepło. Zawsze to lepiej, niż siedzieć jak
Eskimosi w igloo, w jednym z baraków, gdzie analitycy mordowali się nad morskimi i wojskowymi kodami Niemców.
Po dwóch godzinach skrzypienie i gwizdanie umilkło. Saunders słyszał tylko kapanie topniejącego śniegu, który dudnił w rynnach starego budynku. Dzisiejsza praca nie przyniosła mu satysfakcji: wiadomości nadano szyfrem, który Saunders osobiście rozgryzł już w 1940 roku.
– Wielkie nieba, robią się nieco monotonni, prawda? – rzucił w powietrze.
Jego zwierzchnikiem był Szkot, niejaki Richardson. Saunders zastukał, wszedł do gabinetu i położył na biurku obie rozszyfrowane wiadomości. Richardson przeczytał je i zmarszczył brwi. Właśnie wczoraj pewien oficer z MI- 5, Alfred Vicary, kazał ze szczególną uwagą polować na tego rodzaju komunikaty.
Richardson wezwał motocyklistę- kuriera.
– Jest jedna rzecz – odezwał się Saunders. – O co chodzi?
– O pierwszą wiadomość. Agent chyba miał problemy ze z Morse'em. Co więcej, poprosił radiotelegrafistę, żeby powtórzył komunikat. Oni lubią takie kawałki. Może to i bez znaczenia. Może ktoś przeszkodził w odbiorze. Ale chyba warto by wspomnieć o tym chłopcom z MI- 5.
Rzeczywiście, warto by – pomyślał Richardson.
Kiedy Saunders zniknął, napisał na maszynie krótką notkę, w której relacjonował, że agent zdawał się mieć trudności z alfabetem Morse'a. Po pięciu minutach rozszyfrowane wiadomości i informacja Richardsona wyruszyły w skórzanej torbie w podróż do Londynu.
Selsey, Anglia
– W życium nie widział czegoś takiego, Mabel – opowiadał Arthur Barnes żonie przy śniadaniu.
Tego ranka, jak co dzień, wyprowadził swojego ulubionego owczarka walijskiego, Fionnę, na spacer po molo. Część była jeszcze otwarta dla cywilów; większość zamknięto i oznakowano jako strefę ściśle militarną. Wszyscy zachodzili w głowę, co wojsko tam robi. Nikt o tym nie rozmawiał. Świt się dziś spóźnił, szare chmury zaciągały niebo, popadywał deszcz. Fionna biegała bez smyczy, buszując nad brzegiem morza.
Fionna jako pierwsza zauważyła tę rzecz, dopiero potem Barnes.
– Jakiś cholerny betonowy potwór, Mabel. Wyglądało to jak wielki kloc przewrócony na bok.
Dwa holowniki ciągnęły to do morza. Barnes nosił pod płaszczem lornetkę: jego przyjaciel wypatrzył kiedyś sterczący komin niemieckiego U- boota i Arthur marzył, by i jemu trafiła się taka gratka. Wyjął lornetkę i przyłożył do oczu.
Betonowy dziwoląg miał do siebie przyczepioną łódź z szeroką, płaską tratwą, przedzierającą się przez wzburzone morze. Barnes namierzył lewą burtę („Choć, słowo daję, Mabel, trudno odróżnić prawą od lewej") i zauważył też niewielką łódź przybrzeżną z grupką jakichś wojskowych na pokładzie.
– Nie wierzyłem własnym oczom, Mabel – relacjonował, dojadając tosta. – Klaskali, wiwatowali, ściskali się i klepali po plecach. – Pokręcił głową. – Dasz wiarę, Hitler ma już w garści prawie cały świat, a nasi się podniecają, bo udało im się zmusić do pływania kawał betonu.
Ta olbrzymia, pływająca betonowa konstrukcja, którą zauważył Arthur Barnes w ów nieprzyjemny styczniowy poranek, nosiła nazwę Phoenix. Miała około siedemdziesiąt metrów długości, około piętnaście szerokości i wypierała ponad sześć tysięcy ton wody. Zamierzano zrobić dwieście takich konstrukcji. Wnętrze bloku – niewidoczne z punktu obserwacyjnego Barnesa nad zatoką – składało się z labiryntu pustych i nierównych komór, ponieważ Phoenix nie miał długo pozostać na powierzchni. Zamierzano go przeciągnąć przez kanał La Manche i zatopić przy wybrzeżu Normandii. Phoenix był jednym z mnóstwa elementów olbrzymiego planu skonstruowania w Anglii sztucznego portu i przeciągnięcia go do Francji w dniu rozpoczęcia inwazji. Cała operacja nosiła kryptonim Mulberry.
To z Dieppe wyciągnęli nauczkę; z Dieppe i desantu nad Morzem Śródziemnym. W Dieppe, miejscu zakończonego klęską ataku aliantów na Francję w sierpniu 1942 roku, Niemcy uniemożliwiali aliantom dostęp do portu. Nad Morzem Śródziemnym, zanim oddali porty, niszczyli je, tak że na dłuższy czas stawały się nieużyteczne. Twórcy planów inwazji stwierdzili, że nie ma co liczyć na zdobycie jakiegokolwiek w pełni funkcjonującego portu. Uznali, że ludzi i sprzęt sprowadzi się na plaże Normandii tą samą drogą.
Problem tkwił w pogodzie. Badania układów pogodowych nad francuskim wybrzeżem wykazały, że na sprzyjające warunki można liczyć najwyżej przez cztery kolejne dni. Dlatego też musiano założyć, że sprzęt będzie trzeba dostarczyć na brzeg podczas burzy.
W lipcu 1943 roku premier Winston Churchill wraz z trzystuosobową delegacją popłynęli na pokładzie „Queen Mary" do Kanady. Churchill w sierpniu spotykał się w Quebecu z Rooseveltem w celu zatwierdzenia planów inwazji na Normandię. W czasie podróży profesor J. D. Bernal, ceniony fizyk, dokonał dramatycznego pokazu w jednej z luksusowych łazienek statku. Nalał do wanny trochę wody – płytszy koniec wanny przedstawiał plaże Normandii, głębszy Zatokę Sekwany. Następnie umieścił na wodzie dwadzieścia papierowych łódeczek i szczotką do mycia pleców imitował warunki burzowe. Łódki błyskawicznie zatonęły. Teraz Bernal nadmuchał kamizelkę ratunkową i rzucił ją na wodę, by udawała falochron. I znowu szczotka do mycia pleców wywołała sztorm, lecz tym razem wszystkie łódki ocalały. Bernal wyjaśnił, że to samo się stanie w Normandii. Sztorm spowoduje spustoszenie, potrzebny jest sztuczny port.
W Quebecu Anglicy i Amerykanie uzgodnili, że zbudują dwa sztuczne porty na potrzeby inwazji, każdy zdolny przyjąć tyle statków co wielki port w Dover. Dover wybudowano w siedem lat. Brytyjczycy i Amerykanie mieli na to jakieś osiem miesięcy. Było to przedsięwzięcie na niewyobrażalną skalę. Każdy taki blok kosztował dwadzieścia milionów funtów. Brytyjska gospodarka, zniszczona po czterech latach wojny, musiała dostarczyć cztery miliony ton cementu i stali. Przedsięwzięcie wymagało zatrudnienia elity inżynierskiej i mniej więcej dziesięciu tysięcy wyszkolonych pracowników. Do przetransportowania Mulberrych z Anglii do Francji w dniu inwazji trzeba było zgromadzić wszystkie holowniki z Anglii i wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
Jedyną rzeczą, która skalą trudności dorównywała zbudowaniu betonowych płyt, było utrzymanie tego w tajemnicy – o czym świadczył fakt, że Arthur Barnes i jego owczarek walijski Fionna nadal stali przy molo, kiedy łódź wioząca angielsko- amerykańską ekipę inżynierów dopłynęła do przystani. Wszyscy wysiedli i przeszli do czekającego autobusu. Jeden z mężczyzn odłączył się od grupy i skierował do limuzyny, która miała go odwieźć do Londynu. Wyskoczył z niej szofer, błyskawicznie otworzył tylne drzwiczki i komandor porucznik Peter Jordan wsiadł do środka.
Nowy Jork; październik 1943
Przyszli po niego w piątek. W myślach zawsze będzie ich nazywał Laurel i Hardy: przysadzisty Amerykanin, pachnący tanią wodą kolońską i piwem z parówką, które zjadł na lunch, oraz wysoki, szczupły Anglik, który podał Jordanowi rękę, jakby mu chciał zbadać puls. W rzeczywistości nazywali się Leamann i Brum – przynajmniej takie nazwiska widniały na legitymacjach, którymi mu zamachali przed nosem. Leamann oświadczył, że pracuje w Departamencie Wojny, Brum, sztywny Anglik, bąknął coś o związkach z Ministerstwem Spraw Wojskowych. Żaden nie miał munduru: Leamann był w wytartym brązowym ubraniu, które opinało mu się na brzuchu i wrzynało w krok; Brum zaś w wytwornie skrojonym grafitowym garniturze, nieco za ciężkim jak na amerykańską jesienną aurę.
Jordan przyjął ich w swoim imponującym gabinecie na dolnym
Manhattanie. Leamann tłumił beknięcia, zachwycając się cudownym widokiem na mosty East River: most Brooklyński, most Manhattan i most Williamsburga. Brum, który prawie nie wykazywał zainteresowania tworami rąk ludzkich, skupił się na pogodzie: wymarzony jesienny dzień, przejrzyste błękitne niebo, cudowne pomarańczowe słońce. W takie popołudnie rzeczywiście można uwierzyć, że Manhattan to najwspanialsze miejsce na ziemi. Podeszli do południowego okna i gawędzili, obserwując frachtowce wpływające i wypływające z portu.
– Proszę nam powiedzieć, nad czym pan teraz pracuje, panie Jordan – w głosie Leamanna był leciutki ślad akcentu z południowego Bostonu.
Dotknął drażliwej kwestii. Jordan nadal zajmował stanowisko głównego inżyniera Northeast Bridge Company, która nadal pozostawała największą firmą na wschodnim wybrzeżu budującą mosty, ale tak jak się obawiał, jego marzenie o założeniu własnego przedsiębiorstwa inżynieryjnego umarło wraz z wybuchem wojny. Wyglądało na to, że Leamann dobrze się przygotował do spotkania, gdyż teraz recytował listę osiągnięć Jordana, jakby się znajdowali na ceremonii wręczania nagród.
– Najlepszy z rocznika w Instytucie Politechnicznym Rensselaera. Inżynier roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego. „Scientific American" nazywa pana najgenialniejszym człowiekiem od czasów wynalezienia koła. Jest pan na fali, panie Jordan. Powiększona kopia artykułu ze „Scientific American" wisiała na ścianie, oprawiona w czarne ramki. Na zdjęciu, które wtedy mu zrobiono, wyglądał jak zupełnie inny mężczyzna. Teraz zeszczuplał – niektórzy twierdzili, że i wyprzystojniał – a choć nie skończył jeszcze czterdziestu lat, na jego skroniach pojawiły się siwe pasemka.
Brum, szczupły Anglik, krążył po gabinecie, przyglądając się zdjęciom i modelom mostów, które firma zaprojektowała i wykonała.
– Zatrudniacie tu wielu Niemców – stwierdził, jakby Jordan o tym nie wiedział.
Rzeczywiście, zatrudniali niemieckich inżynierów, Niemcy pracowali też wśród urzędników. Nawet sekretarka Jordana nazywała się Hofer i jako dziecko wraz z rodziną przybyła do Ameryki ze Stuttgartu. Do tej pory mówiła po angielsku z niemieckim akcentem. W tej samej chwili, jakby dla potwierdzenia oświadczenia Bruma, obok pokoju Jordana przeszło dwóch chłopców na posyłki, trzepiących coś między sobą po niemiecku z typową berlińską wymową.
– Kto ich sprawdził?
To znowu Leamann przejął pałeczkę. Jordan założyłby się, że to gliniarz albo że w swym wcześniejszym wcieleniu był gliniarzem. Świadczył o tym źle dopasowany, tandetny garnitur i wyraz ponurej determinacji na jego twarzy. Dla Leamanna świat składał się z kryminalistów, a on jeden bronił porządku przed anarchią.
– Nie sprawdzamy ich. Tu się buduje mosty, nie bomby.
– Skąd wiadomo, że nie sympatyzują z drugą stroną?
– Leamann. To chyba niemieckie nazwisko?
Na mięsistej twarzy Leamanna pojawiła się zmarszczka.
– Właściwie irlandzkie.
Brum oderwał się od modeli mostów i parsknął śmiechem.
– Zna pan niejakiego Walkera Hardegena? – zapytał. Jordana ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że jest poddawany przesłuchaniu.
– Sądzę, że sam pan zna odpowiedź na to pytanie. I owszem, jego rodzina pochodzi z Niemiec. Walker mówi po niemiecku i dobrze zna ten kraj. Jest prawą ręką mojego teścia.
– Ma pan na myśli swojego byłego teścia? – sprostował Brum.
– Po śmierci Margaret utrzymaliśmy bliską więź. Brum pochylił się nad kolejnym modelem.
– Czy to wiszący most?
– Nie, to projekt wspornika. Nie jest pan inżynierem? Brum spojrzał na niego i uśmiechnął się, jakby uznał to pytanie za nieco obraźliwe.
– Nie, oczywiście że nie. Jordan usiadł za biurkiem.
– No dobrze, panowie, może byście mi powiedzieli, o co tutaj chodzi.
– Wiąże się to z inwazją na Europę – wyjaśnił Brum. – Niewykluczone, że będzie nam potrzebna pańska pomoc.
Jordan się uśmiechnął.
– Chcecie wybudować most między Anglią a Francją?
– Coś w tym rodzaju – odparł Leamann.
Brum zapalał papierosa. Jednym dmuchnięciem wypuścił w stronę rzeki elegancką smużkę dymu.
– Szczerze powiedziawszy, panie Jordan, to coś zgoła innego.
Londyn
Chlusnęło, kiedy Alfred Vicary biegł przez Parliament Square do głównej kwatery Winstona Churchilla, mieszczącej się w podziemiach pod chodnikami Westminsteru. Premier osobiście zadzwonił do Vicary'ego i poprosił, by natychmiast się u niego stawił. Vicary szybko przebrał się w mundur i w pośpiechu wypadł z budynku MI- 5, nie zabierając parasola. Teraz jedynym sposobem obrony przed lodowatymi strugami ulewnego deszczu było przyspieszenie kroku, przytrzymanie płaszcza przy szyi i zasłonięcie głowy plikiem dokumentów. Vicary przebiegł obok zadumanego pomnika Lincolna i Beaconsfielda, po czym, przemoczony do nitki, zameldował się strażnikowi Królewskiej Marynarki, który stał przy zasłoniętych workami z piaskiem drzwiach pod numerem 2 Great George Street.
W MI- 5 wybuchła panika. Ubiegłego wieczoru kurier z Bletchley Park przywiózł dwa rozszyfrowane komunikaty Abwehry. Potwierdziły one najgorsze obawy Vicary'ego – na terenie Wielkiej Brytanii działało co najmniej dwóch szpiegów, o których MI- 5 nie miało pojęcia, a wyglądało na to, że Niemcy zamierzają przysłać jeszcze jednego. Prawdziwa klęska. Przeczytawszy ze ściśniętym sercem oba teksty, Vicary zadzwonił do domu sir Basila, by mu przekazać tę wiadomość. Sir Basil skontaktował się z dyrektorem generalnym oraz innymi wysokimi oficerami, zajmującymi się podwójnymi agentami. O północy na piątym piętrze paliły się światła; w tym momencie Vicary kierował jedną z najważniejszych spraw całej wojny. Spał niecałą godzinę. Głowa go bolała, oczy szczypały, myśli chaotycznie kłębiły mu się w głowie.
Strażnik obejrzał legitymację Vicary'ego i wpuścił go do środka. Vicary zszedł po schodach i znalazł się w niewielkim korytarzu, jak na ironię Neville Chamberlain nakazał rozpoczęcie budowy podziemnych pomieszczeń w dniu powrotu z Monachium, kiedy to ogłosił „pokój za naszych czasów". Vicary zawsze widział w tym schronie pomnik upadku polityki ugodowej. Oddzielony od powierzchni ponad metrem betonu uzbrojonego starymi londyńskim szynami tramwajowymi, podziemny labirynt uważano za całkowicie odporny na bomby wroga. Oprócz osobistego stanowiska dowodzenia Churchilla mieściły się tu najbardziej newralgiczne i tajne komórki angielskiego rządu.
Vicary szedł korytarzem. Ze wszystkich stron dobiegał terkot maszyn do pisana i sygnały tuzina nie odbieranych telefonów. Niski sufit wspierał się na wręgach jednego z nelsonowskich okrętów bojowych. Napis ostrzegał: UWAGA NISKI STROP. Vicary, który miał niespełna metr sześćdziesiąt, nie musiał się nawet schylać. Ściany, niegdyś pomalowane na kremowo, teraz spłowiały i przypominały stare, pożółkłe gazety. Posadzki przykrywało brzydkie brązowe linoleum. Nad głową w rurach ściekowych słychać było bulgotanie nieczystości z położonych nad nimi budynków. Choć specjalny system wentylacyjny filtrował powietrze, woniało nie mytymi ciałami i stęchłym dymem papierosowym. Vicary podszedł do drzwi, których strzegł kolejny żołnierz Królewskiej Marynarki. Kiedy Vicary go mijał, strażnik stanął na baczność i zasalutował. Trzask obcasów wytłumiała guma.
Vicary powiódł wzrokiem po twarzach ludzi, którzy żyli, pracowali, jedli i spali w tej podziemnej fortecy premiera. Słowo bladość nie oddawało stanu ich cery; przypominali woskowobiałych jaskiniowców, rojących się w swym podziemnym mrowisku. Nagle pozbawiona okna nora przy St James's Street przestała się wydawać Vicary'emu taka zła. Przynajmniej znajdowała się ponad ziemią. Przynajmniej docierało do niej coś na kształt świeżego powietrza.
Churchill rezydował w pokoju 65A, tuż obok pomieszczenia sztabowego i naprzeciwko sali z transatlantyckimi połączeniami telefonicznymi. Adiutant natychmiast wprowadził Vicary'ego do środka. Grupka urzędników, którzy wyglądali, jakby tkwili tu od ostatniej wojny, odprowadziła go zawistnym wzrokiem. Pokoik był maleńki, większość powierzchni zajmowało niewielkie łóżko, zasłane szarymi wojskowymi kocami. U stóp łóżka stał stolik z butelką i dwoma szklankami. BBC zamontowała tu na stałe mikrofon, aby Churchill mógł wygłaszać radiowe wystąpienia z bezpiecznego zacisza swej podziemnej twierdzy. Vicary zauważył niewielki, teraz zgaszony napis: CISZA – NAGRYWANIE. W pomieszczeniu znajdował się tylko jeden przedmiot zbytku: skrzynka na Romeo y Julieta, ulubione cygara premiera.
Ubrany w zielony jedwabny szlafrok, z pierwszym tego dnia cygarem w ręku, Churchill siedział przy małym biurku. Nie ruszył się od niego, kiedy Vicary wszedł do pokoju. Vicary usiadł na brzegu łóżka i przyjrzał się premierowi. To nie był ten sam Churchill, z którym rozmawiał w majowe popołudnie czterdziestego roku. W niczym też nie przypominał żwawego, pewnego siebie mężczyzny z kroniki filmowej i filmów propagandowych. Miał przed sobą człowieka, który najwyraźniej za dużo pracował i za mało spał. Churchill właśnie wrócił do Anglii z kilkudniowego pobytu w Afryce Północnej, gdzie dochodził do siebie po łagodnym ataku serca i zapaleniu płuc. Oczy miał przekrwione, policzki zapuchnięte i blade. Na widok starego przyjaciela zmusił się do słabego uśmiechu.
– Witaj, Alfredzie, jak się miewasz? – odezwał się, kiedy strażnik zamknął za sobą drzwi.
– Dobrze, choć ja powinienem zadać to pytanie. To pana premiera dopadło choróbsko.
– Jak nowo narodzony – zapewnił Churchill. – Wprowadź mnie w sprawę.
– Przechwyciliśmy dwie wiadomości z Hamburga do niemieckich agentów działających w Anglii. – Vicary podał je premierowi. – Jak pan wie, zakładaliśmy, że aresztowaliśmy, powiesili albo przeciągnęli na swoją stronę wszystkich niemieckich szpiegów w Wielkiej Brytanii. Jeśli agenci przekażą jakąkolwiek informację, która zaprzeczy temu, co wysyłamy przez podwójnych agentów, Berlin wszystkiego się domyśli. Sądzimy również, że Abwehra zamierza wprowadzić do kraju nowego agenta.
– Jak chcecie temu zapobiec?
Vicary przedstawił Churchillowi kroki, które już podjęto.
– Ale niestety, panie premierze, są nikłe szansę natychmiastowego schwytania agenta. Wcześniej, na przykład latem czterdziestego roku, kiedy Niemcy przysyłali szpiegów w związku z planowaną inwazją, mogliśmy na bieżąco ich wyłapywać, gdyż często dokładnie informowali starych agentów działających w Anglii, gdzie, kiedy i jak pojawią się następni.
– A ci starzy agenci byli już i waszymi agentami.
– Albo siedzieli w więziennej celi, zgadza, się. Jednak w tym wypadku wiadomość przekazana tutejszemu szpiegowi była bardzo niejasna, składała się tylko z jednego zdania: „Rozpocznij procedurę przyjęcia numer jeden". Jemu to powiedziało wszystko, nam, niestety, nic. Możemy się tylko domyślać, jak nowy szpieg zamierza się dostać do kraju. A jeśli nie dopisze nam szczęście, szansę jego schwytania równają się właściwie zeru.
– Niech to szlag – zaklął Churchill, waląc ręką w oparcie fotela. Wstał i nalał im obu brandy. Zapatrzył się w szklankę i mamrotał pod nosem, jakby zapomniał o obecności Vicary'ego.
– Pamiętasz tamto popołudnie, kiedy prosiłem cię, żebyś przeszedł do MI- 5?
– Oczywiście, panie premierze.
– Miałem rację, prawda?
– Co ma pan na myśli?
– Bawisz się, jak nigdy w życiu, co? Spójrz na siebie, Alfredzie, jesteś zupełnie innym człowiekiem. Wielkie nieba, jakżebym chciał wyglądać tak dobrze jak ty.
– Dziękuję, panie premierze.
– I świetnie się spisywałeś. Ale to wszystko nie będzie nic znaczyć, jeśli ci niemieccy szpiedzy znajdą to, czego szukają. Zdajesz sobie z tego sprawę, Alfredzie?
Vicary ciężko westchnął.
– Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, panie premierze.
– Trzeba ich zatrzymać. Zgnieść.
Vicary szybko mrugał powiekami i automatycznie sięgnął do kieszeni na piersi w poszukiwaniu okularów do czytania. Churchillowi cygaro zgasło w dłoni. Zapaliwszy je ponownie, przez chwilę rozkoszował się jego smakiem.
– Co słychać u Boothby'ego? – spytał w końcu. Vicary westchnął.
– Nic nowego, panie premierze.
– Udziela ci wsparcia?
– Chce, żebym go na bieżąco informował o każdym ruchu.
– I to zapewne na piśmie. Boothby uwielbia mieć na wszystko podkładkę. Jego biuro zużywa więcej papieru niż The Times.
Vicary pozwolił sobie na cichy chichot.
– Nigdy ci o tym nie wspominałem, Alfredzie, ale miałem pewne wątpliwości, czy ci się powiedzie. Czy posiadasz cechy niezbędne do poruszania się w świecie kontrwywiadu. Och, nigdy nie wątpiłem w twój umysł i inteligencję. Nie wiedziałem tylko, czy masz chytrość niezbędną, by zostać dobrym oficerem wywiadu. I wątpiłem, czy będziesz się umiał zdobyć na bezwzględność.
Jego słowa zdumiały Vicary'ego.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz, Alfredzie? Jesteś jednym z najprzyzwoitszych ludzi, jakich znam. W tym zawodzie najczęściej sukces odnoszą osobnicy pokroju Boothby'ego. Aresztowałby własną matkę, gdyby uważał, że dzięki temu awansuje, albo dźgnąłby przeciwnika w plecy.
– Ależ ja się zmieniłem, panie premierze. Zrobiłem rzeczy, których nigdy się po sobie nie spodziewałem. A także rzeczy, których się wstydzę.
Churchill wyglądał na zmieszanego.
– Wstydzisz?
– Skoro się czyści kominy, należy się spodziewać, że na palcach pozostanie sadza – odparł sentencjonalnie Vicary. – Te słowa napisał sir James Harris, gdy służył jako minister w tysiąc siedemset osiemdziesiątym piątym roku. Nie mógł się pogodzić, że musi dawać łapówki szpiegom i informatorom. Czasem mi się marzy, żeby to nadal było takie proste.
Vicary przypomniał sobie noc z września czterdziestego roku. Razem ze swoim oddziałem ukrywał się wśród wrzosów na klifie nad kamienistą plażą Kornwalii, chroniąc się przed deszczem pod czarną nieprzemakalną peleryną. Wiedział, że tej nocy zjawi się Niemiec; Abwehra kazała Karłowi Beckerowi przygotować się na jego przyjęcie. Vicary pamiętał, że agent okazał się prawie chłopcem, a gdy dotarł na brzeg w dmuchanym pontonie, niemal zamarzł na śmierć. Wpadł prosto w ramiona gości z wydziału specjalnego, bełkocząc po niemiecku, szczęśliwy, że w ogóle żyje. Papiery miał fatalne, dwieście funtów w kiepsko sfałszowanych banknotach, a jego znajomość angielskiego ograniczała się do kilku komunałów. Mówił tak źle, że Vicary musiał prowadzić przesłuchanie po niemiecku. Szpieg miał gromadzić informacje o uzbrojeniu wybrzeża, a w chwili inwazji zająć się sabotażem. Vicary uznał, że chłopak do niczego się nie nadaje. Zastanawiał się, ilu jeszcze takich jak on wyśle Canaris – nie przygotowanych, słabo wyposażonych, prawie bez pieniędzy, właściwie bez szans przeżycia. Podtrzymanie skomplikowanej intrygi MI- 5 wymagało, by część szpiegów skazać na śmierć, Vicary więc polecił stracić chłopaka. Uczestniczył w egzekucji w więzieniu Wandsworth i nigdy nie zapomni spojrzenia szpiega, kiedy kat wsuwał mu kaptur na głowę.
– Musisz zmienić swoje serce w kamień, Alfredzie – odezwał się Churchill chrapliwym szeptem. – Nie mamy czasu na takie uczucia, jak wstyd czy współczucie, żaden z nas. Nie teraz. Musisz zapomnieć o moralności, odłożyć wszelkie ludzkie uczucia, jakie jeszcze posiadasz, i robić tylko to, co prowadzi do zwycięstwa. Czy jasno się wyraziłem?
– Tak, panie premierze.
Churchill pochylił się ku niemu i powiedział tonem zwierzenia:
– Niestety, na wojnie obowiązuje jedno nieprzyjemne prawo. Wprawdzie to, żeby jeden człowiek wojnę wygrał, jest praktycznie niemożliwe, ale jest bardzo możliwe, że jeden człowiek ją przegra. – Zawiesił głos. – Przez wzgląd na naszą przyjaźń, Alfredzie, nie bądź tym człowiekiem.
Do głębi poruszony Vicary wziął swoje rzeczy i skierował się do drzwi. Gdy je otworzył i był już jedną nogą na korytarzu, wpadł mu w oko napis na ścianie z aktualizowaną co godzina prognozą: DESZCZOWO. Za jego plecami Churchill mamrotał coś pod nosem. Dopiero po chwili do Vicary'ego dotarło, co mówił premier.
– Zakichana angielska pogoda – mruczał Churchill. – Zakichana angielska pogoda.
Vicary instynktownie szukał śladów w przeszłości. Raz za razem studiował rozszyfrowane komunikaty przesłane z Hamburga do agentów z Anglii. Zamknięte sprawy, nawet te, w które był zaangażowany. Przejrzał raport końcowy jednego ze swoich pierwszych zleceń, epizod, który zakończył się na północy Szkocji, w miejscu o bardzo odpowiedniej nazwie: Przylądek Gniewu. Przeczytał dołączoną do jego akt pochwałę, niechętnie skreśloną przez sir Basila Boothby'ego, której kopię dostarczono premierowi, Winstonowi Churchillowi. Znowu zalała go fala dumy.
Harry Dalton, niczym średniowieczny giermek, krążył między gabinetem Vicary'ego a archiwum, przynosząc jedne dokumenty i odnosząc drugie. Pozostali oficerowie, wyczuwając napięcie narastające w wydziale Vicary'ego, dwójkami i trójkami mijali drzwi jego gabinetu niby motocykliści, którzy przejeżdżają obok wypadku: odwracając wzrok i rzucając szybkie, spłoszone spojrzenia przez ramię.
Kiedy Vicary uporał się z jedną stertą papierzysk, Harry pytał:
– Masz coś?
A Vicary tylko marszczył brwi i odpowiadał: – Nie, nic, niech to licho!
O drugiej po południu ściany zaczęły się na niego walić. Wypalił za dużo papierosów i wypił za dużo spleśniałej burej herbaty.
– Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza, Harry.
– Wyrwij się stąd na parę godzin. Dobrze ci to zrobi.
– Przejdę się, może zjem lunch.
– Masz ochotę na towarzystwo?
– Nie, dzięki.
Lodowata mżawka, niczym dym z pobliskiego pola bitwy, unosiła się nad Westminsterem, kiedy Vicary spacerował wzdłuż brzegów Tamizy. Znad rzeki dął przenikliwy zimny wiatr, szarpał zniszczonymi tymczasowymi znakami drogowymi, gwizdał wśród połamanych belek stropowych i cegieł, jedynych pozostałości po niegdyś imponujących budynkach. Vicary z rękami w kieszeniach płaszcza, ze spuszczoną głową szedł szybkim, mechanicznym krokiem, utykając na chorą nogę. Z wyrazu jego twarzy mijający go przechodzień wydedukowałby, że albo się spóźnił na jakieś ważne spotkanie, albo ucieka po jakiejś niemiłej rozmowie.
Abwehra miała wprost niezliczone sposoby przemycania agentów do Anglii. Wielu przypływało na wyspę w łódkach wysyłanych z okrętów podwodnych. Właśnie przeczytał stare raporty z aresztowania podwójnych agentów o pseudonimach Mutt i Jeff; wylądowali na brzegu z hydroplanu Arado tuż przy wiosce MacDuff w zatoce Moray, której mieszkańcy żyli z połowu śledzi. Już poprosił straż przybrzeżną i marynarkę królewską o szczególną uwagę. Ale brytyjska linia brzegowa liczy sobie tysiące kilometrów, nie sposób całej jej strzec. Prawdopodobieństwo schwytania szpiega na mrocznej plaży jest nikłe.
Abwehra zrzucała też szpiegów z samolotów. Nie da się dopilnować każdego centymetra kwadratowego nieba, ale Vicary uczulił RAF, by szczególną uwagę zwracano na pojedyncze samoloty.
Abwehra wysyłała agentów do Wandii i Ulsteru. Stamtąd dostawali się do Anglii promem. Vicary zwrócił się z prośbą do pracowników linii promowych w Liverpoolu, by rozglądali się za podejrzanymi pasażerami, ludźmi nie zaznajomionymi z rutyną podróży na promie, mających kłopoty z językiem albo posługiwaniem się gotówką. Nie mógł im dać rysopisu, gdyż sam nim nie dysponował.
Zgłodniał od szybkiego marszu i z zimna. Wszedł do pubu w pobliżu Victoria Station i zamówił zapiekankę warzywną i małe piwo.
„Musisz zmienić swe serce w kamień".
Niestety, to zrobił już dawno temu. Helen. Była śliczną rozpieszczoną córką bogatego przemysłowca, a on, wbrew głosowi rozsądku, zakochał się w niej nieprzytomnie. Związek został skazany na rozpad tego samego dnia, kiedy pierwszy raz się kochali. W niepojęty sposób ojciec Helen prawidłowo zinterpretował symptomy: to, jak Helen i Alfred trzymali się za ręce w drodze znad jeziora, pieszczota, z jaką córka muskała już rzedniejące włosy Vicary'ego. Tego wieczoru ojciec wezwał córkę na pogawędkę w cztery oczy. Nie pozwoli jej wyjść za syna pośledniego urzędnika bankowego, który studiuje dzięki stypendium, nie ma mowy. Nakazał jej natychmiast i dyskretnie zerwać z ukochanym, co też uczyniła. Po prostu już taka była. Vicary nigdy jej za to nie winił i nadal ją kochał. Ale tamtego dnia coś w nim umarło. Chyba ufność. Sam był ciekaw, czy kiedykolwiek ją odzyska.
„To, żeby jeden człowiek wojnę wygrał, jest praktycznie niemożliwe". Niech licho porwie starego, że mi to wrzucił na głowę.
Przy stoliku stanęła kelnerka.
– Aż takie złe, kochaniutki? – wskazała brodą na jego porcję.
Vicary podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Marchewka i ziemniaki leżały na obrzeżu talerza, a on bezmyślnie wodził czubkiem noża po gęstym sosie. Uważniej przyjrzał się posiłkowi i spostrzegł, że naszkicował w burej mazi mapę Anglii.
Gdzie ten cholerny szpieg wyląduje? – pomyślał.
– Było pyszne – odparł grzecznie, oddając talerz. – Chyba jednak nie byłem aż tak głodny.
Wyszedł, podniósł kołnierz płaszcza i ruszył w stronę biura.
„Jest bardzo możliwe, że jeden człowiek ją przegra".
Zwiędłe liście szeleściły mu pod nogami, kiedy szybkim krokiem przemierzał Bridcage Walk. Ostatnie promienie dnia znikały bez walki. W zapadającym zmierzchu widział grube zasłony, zamykające się niczym powieki w oknach domów naprzeciwko parku St James' s. Wyobraził sobie Helen, która stoi w jednym z nich i patrzy, jak on energicznie sunie chodnikiem. Przez chwilę w marzeniach widział, jak rozwiązuje sprawę, aresztuje szpiegów i wygrywa wojnę, w ten sposób udowadniając, że jest godny Helen, a ona z powrotem go przyjmuje.
„Nie bądź tym człowiekiem".
I jeszcze coś Churchill powiedział: narzekał na bezustanny deszcz. Premier, ukryty w swej bezpiecznej podziemnej twierdzy, narzeka na pogodę… Nie pokazując przepustki, Vicary minął strażnika pilnującego wejścia do budynku MI- 5 i wkrótce znalazł się w swoim gabinecie.
– I jak, natchnęło cię? – spytał go Harry, ledwie wszedł.
– Może. Gdybyś musiał błyskawicznie umieścić szpiega w kraju, z której strony byś to zrobił?
– Chyba od wschodu: Kent, wschodnia Anglia, a nawet wschodnia Szkocja.
– Identycznie jak ja.
– Więc?
– Gdybyś musiał szybko przeprowadzić akcję, jaki środek transportu byś wybrał?
– To zależy.
– Szybko, Harry!
– Myślę, że wybrałbym samolot.
– A dlaczego nie okręt podwodny? Żeby szpieg dopłynął do brzegu tratwą?
– Bo w krótkim czasie łatwiej zorganizować mały samolot niż cenny okręt podwodny.
– Właśnie, Harry. A czego potrzeba, żeby zrzucić szpiega do Anglii z samolotu?
– Przede wszystkim przyzwoitej pogody.
– I znowu trafione, Harry.
Vicary złapał słuchawkę i czekał, aż odezwie się centrala.
– Tu Vicary. Połącz mnie ze służbą meteorologiczną RAF- u. Natychmiast.
Po chwili telefon odebrała młoda kobieta.
– Słucham.
– Mówi Vicary z Ministerstwa Wojny. Potrzebuję informacji na temat pogody.
– Paskudnie się zrobiło, prawda?
– Tak, tak – niecierpliwie przyznał Vicary. – A kiedy się przejaśni na wschodzie?
– Spodziewamy się, że te masy powietrza przesuną się znad wybrzeża jutro po południu.
– I niebo się przejaśni?
– Będzie czyste jak łza.
– Cholera!
– Ale nie na długo. Szykuje się następny front i szybko przesuwa się nad krajem w kierunku południowo- wschodnim.
– Jak szybko?
– Trudno powiedzieć. Pewnie przyjdzie po jakichś dwunastu, osiemnastu godzinach od rozpogodzenia.
– A potem?
– Przez następny tydzień cały kraj będzie tonął w chmurach, bez przerwy opady śniegu lub deszczu.
– Dziękuję.
Vicary odłożył słuchawkę i popatrzył na Harry'ego.
– Jeśli nasza teoria się sprawdzi, nasz agent jutro w nocy będzie próbował zeskoczyć na teren Wielkiej Brytanii.
Hampton Sands, Norfolk
Rowerem do plaży zwykle jechało się około pięciu minut. Późnym popołudniem Sean Dogherty sprawdzał to jeszcze; musiał być pewny. Pedałował spokojnie, niespiesznie, wystawiając twarz na odświeżający podmuch wiatru od morza. Żałował, że rower jest w tak kiepskim stanie. Tak samo jak wojenna Anglia był zniszczony, poobijany i na gwałt potrzebował naprawy. Łańcuch skrzypiał przy każdym obrocie pedałów, ale brakowało smaru, a opony tak się starły i Dogherty tyle razy je łatał, że równie dobrze mógłby jeździć na obręczach.
Deszcz ustał koło południa. Puchate pojedyncze chmury przefruwały nad głową Dogherty'ego jak balony, które zerwały się ze sznurka. Za jego plecami słońce, niczym kula ognia, płonęło na horyzoncie. Moczary i stoki wzgórz zalała pomarańczowa łuna.
Dogherty czuł narastające, rozsadzające mu pierś podniecenie. Niczego takiego nie doznał od czasu, kiedy po raz pierwszy, w początkach wojny, spotkał w Londynie swojego łącznika z Abwehrą.
Droga kończyła się wśród sosen u stóp wydm. Zniszczony znak ostrzegał przed minami na plaży. Dogherty, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Hampton Sands, wiedział, że nie ma tam żadnych min. W koszyku wiózł dobrze zabezpieczony słoik bezcennej benzyny. Wyjął go teraz, wepchnął rower w zarośla i starannie oparł go o drzewo.
Sprawdził godzinę. Dokładnie pięć minut.
Ruszył ścieżką między drzewami na wydmy, czując pod nogami piasek i kolki; słychać już było łoskot rozbijających się fal.
Przed nim rozciągało się morze. Dwie godziny temu przypływ osiągnął najwyższy poziom. Fale uderzały mocno i twardo. O północy, kiedy przewidywano zrzucenie szpiega, wzdłuż krawędzi wody pojawi się szeroki pas piachu. Idealne lądowisko dla spadochroniarza.
Dogherty miał plażę wyłącznie dla siebie. Wrócił do sosnowego zagajnika i przez następne pięć minut zbierał drewno na trzy małe ogniska sygnalizacyjne. Cztery razy musiał zawracać, by je przenieść na plażę. Sprawdził wiatr: północno- wschodni, jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę. Dogherty ułożył drewno w trzy kupki oddalone od siebie o parę metrów.
Światło dnia gasło. Otworzył słoik i polał drewno benzyną. Dziś wieczorem miał czekać przy odbiorniku, dopóki nie otrzyma z Hamburga sygnału, że samolot już leci. Wtedy tu wróci, zapali ogniska i przejmie agenta. Proste, o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Obejrzał się i na szczycie wydm zauważył Mary. Jej sylwetka ostro się rysowała w promieniach zachodzącego słońca. Stała z założonymi rękami. Wiatr zarzucał jej włosy na twarz. Powiedział jej wczoraj w nocy, że Abwehra kazała mu przyjąć agenta. I że ma wyjechać z Hampton Sands i zamieszkać u przyjaciół albo rodziny w Londynie, aż będzie po wszystkim. Odmówiła. A od tej pory nie odezwała się do niego słowem. Obijali się o siebie w ciasnym domku, trwając w zaciętym milczeniu, nie patrząc sobie w oczy. Napięcie Mary objawiało się grzechotaniem garnkami na kuchni, tłuczeniem talerzami i kubkami. Tak jakby została, żeby go ukarać swą obecnością.
Zanim wspiął się na wierzchołek wydmy, Mary zniknęła. Szedł ścieżką do miejsca, gdzie zostawił rower. Zabrała go Mary.
Kolejna runda naszej cichej wojny – pomyślał Dohgerty. Podniósł kołnierz, zasłaniając się przed wiatrem, i na piechotę wrócił do domu.
Jenny Colville znalazła to miejsce, kiedy miała dziesięć lat – małe zagłębienie wśród sosen, kilkaset metrów od drogi, zasłonięte od wiatru przez dwie duże skały. Idealna kryjówka.
Ułożyła krąg z kamieni i umieściła na nich mały metalowy ruszt; w ten sposób powstała prymitywna obozowa kuchenka. Przygotowała ognisko: podsypała kolek, suchej trawy, szczapy z połamanych gałęzi drzew, potem przyłożyła zapałkę. Delikatnie rozdmuchała ogień i po chwili zapłonął z trzaskiem.
Pod skałami trzymała małą skrzynkę pod osłoną warstwy igliwia. Teraz rozgarnęła kolki i wydobyła skrzynkę. Otworzyła pokrywę i wyjęła z niej zawartość: zniszczony wełniany koc, metalowy garnuszek, obity emaliowany kubek i puszkę suchej zakurzonej herbaty. Rozłożyła koc przy ogniu. Siadła i grzała dłonie nad płomieniami.
Dwa lata temu jakiś mieszkaniec wioski odkrył jej kryjówkę i doszedł do wniosku, że na plaży mieszka włóczęga. Od czasu pożaru kościoła w 1912 roku wioska nie miała podobnej sensacji. Przez pewien czas Jenny omijała swoje miejsce. Ale skandal szybko przycichł i teraz mogła tu wracać.
Płomienie przygasły, ognisko tylko się żarzyło. Jenny nalała do garnka wody z manierki, którą przyniosła z domu. Postawiła garnek na ruszcie i czekała, aż woda się zagotuje, wsłuchana w szum morza i świstanie wiatru w sosnach.
Jak zwykle schronienie uruchomiło swe czary.
Zaczęła zapominać o swoich problemach – o ojcu.
Dziś, kiedy wróciła ze szkoły, siedział przy kuchennym stole pijany. Wiedziała, że lada chwila zrobi się wojowniczy, potem się rozzłości, a w końcu zacznie bić. Wyżyje się na kimś, kto akurat mu wejdzie pod rękę; nieodmiennie tym kimś okazywała się Jenny. Postanowiła uciec przed biciem, zanim do niego dojdzie. Przygotowała ojcu talerz skromnych kanapek i czajnik herbaty i zostawiła to na stole. Nic nie powiedział ani się nie zaniepokoił, gdzie idzie, gdy włożyła płaszcz i wymknęła się za drzwi.
Woda zawrzała. Jenny nasypała do garnka herbaty, przykryła i zdjęła go z ognia. Pomyślała o innych dziewczętach z wioski. One teraz są w domu, siadają z rodzicami do kolacji, rozprawiają o wydarzeniach dnia, zamiast ukrywać się wśród drzew przy plaży, a za całe towarzystwo nie musi im wystarczać huk fal i kubek herbaty. Toteż była inna niż one: starsza, mądrzejsza. Odarto ją z dzieciństwa, czasu niewinności, zmuszono, by u progu życia uświadomiła sobie, że świat może przypominać piekło.
Boże, dlaczego on mnie tak nienawidzi? Przecież nic mu nie zrobiłam.
Mary jak umiała, starała się jej wytłumaczyć postępowanie Martina Colville'a. On cię kocha – powtarzała tysiące razy – ale jest zraniony, zły i nieszczęśliwy i odbija sobie na tym, kogo najbardziej kocha.
Jenny starała się postawić na miejscu ojca. Jak przez mgłę pamiętała dzień, gdy matka spakowała się i odeszła. Pamiętała, jak ojciec błagał i zaklinał ją, by została. I pamiętała wyraz jego twarzy, gdy matka odmówiła, brzęk pękającego szkła, trzask tłuczonych talerzy, straszliwe rzeczy, jakie oboje wygadywali. Przez wiele lat nie wiedziała, dokąd odeszła jej matka. Po prostu nie poruszano tego tematu. Kiedy pytała ojca, odchodził wściekły bez słowa. To w końcu Mary jej powiedziała: matka zakochała się w mężczyźnie z Birmingham, miała z nim romans i teraz z nim mieszka. Na pytanie Jenny, dlaczego matka nigdy nie próbowała się z nią skontaktować, Mary nie znalazła odpowiedzi. A co gorsza, dodała, że Jenny jest podobna do niej jak dwie krople wody. Jenny brakowało na to dowodów. Kobieta, którą wtedy widziała, była zdesperowana, zrozpaczona, miała zapuchnięte, czerwone od łez oczy, a ojciec dawno zniszczył wszystkie zdjęcia żony.
Jenny nalała sobie herbaty i tuliła w dłoniach emaliowany kubeczek, żeby się rozgrzać. Wiatr powiał mocniej, kołysał sosnowym baldachimem nad jej głową. Na niebie pojawił się księżyc, za nim pierwsze gwiazdy. Jenny czuła, że zanosi się na bardzo zimną noc. Długo tu nie wysiedzi. Dorzuciła dwa większe kawałki drewna do ognia i obserwowała taniec cieni na skałach. Dopiła herbatę, zwinęła się w kłębek, podkładając ręce pod policzek.
Wyobraziła sobie, że jest gdzie indziej, z dala od Hampton Sands. Chciała zrobić coś wielkiego i więcej nie wrócić. Miała szesnaście lat. Niektóre dziewczęta z okolicznych wiosek wyjechały do Londynu lub innych wielkich miast, by zająć stanowiska zwolnione przez mężczyzn. Znalazłaby zajęcie w fabryce, została kelnerką, cokolwiek.
Zapadała w sen, kiedy wydało jej się, że gdzieś znad wody dobiega jakiś odgłos. Przez chwilę myślała, że może rzeczywiście na plaży mieszkają włóczędzy. Wybita ze snu zerwała się na nogi. Sosny kończyły się na wydmach. Ostrożnie wyszła z zagajnika, bo szybko zapadały ciemności, i ruszyła w górę po piaszczystym zboczu. Zatrzymała się na szczycie. Wokół jej nóg tańczyła na wietrze wysoka trawa. Jenny popatrzyła w kierunku, z którego dobiegały odgłosy. Zobaczyła człowieka w sztormiaku i gumiakach.
Sean Dogherty.
Układał w kupki drewno, chodził, odmierzał jakąś odległość. Może Mary ma rację. Może Seanowi padło na głowę.
Wtedy Jenny dostrzegła inną postać na wydmach. Mary. Po prostu stała na wietrze z założonymi rękami, wpatrując się w Seana. Potem się odwróciła i spokojnie odeszła, nie czekając na męża.
Kiedy Sean zniknął jej z oczu, Jenny schowała swoje rzeczy, zalała żar i wróciła rowerem do wioski. W domu było pusto, zimno i ciemno. Ogień już dawno zgasł, ojciec gdzieś zniknął, nie zostawił wiadomości, gdzie się podziewa. Przez pewien czas Jenny leżała w łóżku, wsłuchując się w wiatr, odtwarzając w pamięci scenę na plaży. Coś jej w tym wszystkim nie pasowało. Coś zupełnie jej nie pasowało.
– Przecież chyba jest jeszcze coś, co moglibyśmy zrobić, Harry – powiedział Vicary, krążąc po gabinecie.
– Zrobiliśmy już wszystko, co w naszej mocy, Alfredzie.
– Może powinniśmy jeszcze raz skontaktować się z RAF- em?
– Właśnie z nimi rozmawiałem.
– I co?
– Nic.
– W takim razie zadzwoń do marynarki…
– W tym momencie skończyłem rozmawiać z Cytadelą.
– I?
– Nic.
– Chryste!
– Po prostu musisz się uzbroić w cierpliwość.
– Nie zostałem obdarzony wrodzoną cierpliwością, Harry.
– Zauważyłem.
– A co…
– Dzwoniłem do portu promowego w Liverpoolu.
– No i?
– Zamknięty z powodu złych warunków atmosferycznych.
– Więc dziś nie przypłyną z Irlandii.
– Zero szans.
– A może zabraliśmy się do sprawy ze złej strony, Harry?
– Jak to?
– Może powinniśmy skupić się na dwójce agentów już działających w Anglii.
– Słucham.
– Przynieś znowu ewidencję urzędu imigracyjnego z numerami paszportów.
– Chryste, Alfredzie, od czterdziestego roku nic się w nich nie zmieniło. Wyłapaliśmy wszystkich, których podejrzewaliśmy o szpiegostwo, i przebadaliśmy tych, co do których mieliśmy wątpliwości.
– Wiem, Harry, ale może coś przeoczyliśmy.
– Mianowicie?
– Skąd, do cholery, mam wiedzieć!
– Przyniosę ewidencję. To nie zaszkodzi.
– A może przestało nam dopisywać szczęście, Harry.
– Alfredzie, w swoim czasie znałem mnóstwo gliniarzy, którym sprzyjało szczęście.
– Tak, Harry?
– Ale żaden z tych szczęściarzy nie był przy okazji leniem.
– Do czego zmierzasz, Harry?
– Przyniosę akta i zaparzę czajnik herbaty.
Sean Dogherty wyszedł z domu tylnymi drzwiami i skierował się do stodoły. Miał na sobie gruby sweter, sztormiak, w ręku niósł lampę karbidową. Ostatnie chmury się rozproszyły. Na granatowym niebie mrugały gwiazdy i świecił jasny księżyc. Powietrze było przenikliwie zimne.
Kiedy pchnął wrota i wszedł do stodoły, powitało go beczenie owcy. Zaplątała się dziś w ogrodzeniu. Próbując się wyrwać, nie tylko zraniła sobie nogę, ale zrobiła też dziurę w płocie. Teraz leżała na sianie w kącie stodoły.
Dogherty włączył radio i zaczął zmieniać owcy opatrunek, nucąc cicho, żeby i siebie, i ją uspokoić. Zdjął zakrwawioną gazę, nałożył świeżą i przykleił plaster.
Właśnie podziwiał swe dzieło, kiedy radio ożyło. Rzucił się do niego i nałożył słuchawki. Wiadomość była krótka. Nadał potwierdzenie odbioru i wypadł na dwór.
Na plażę dojechał w niecałe trzy minuty.
Na końcu drogi zeskoczył z roweru i ukrył go wśród drzew. Wspiął się na wydmy, przełazi na drugą stronę i popędził przez plażę. Ogniska sygnalizacyjne były na swoim miejscu, nikt ich nie ruszył. Z oddali dobiegał warkot samolotu.
Wielki Boże – pomyślał. Więc on rzeczywiście przyleci.
Zapalił ogniska. W kilka sekund plażę rozjaśniły płomienie.
Przycupnięty w trawie Dogherty czekał. Po chwili samolot zszedł nad plażę i moment później z tyłu wyskoczył czarny kształt. Spadochron otworzył się z trzaskiem i maszyna zawróciła nad morze.
Dogherty wynurzył się z trawy i popędził nad wodę. Zanim dobiegł, Niemiec już bezbłędnie wylądował, przetoczył się i zaczął zbierać czarny spadochron.
– Ty zapewne nazywasz się Sean Dogherty – odezwał się doskonałą angielszczyzną absolwenta ekskluzywnej szkoły.
– Zgadza się – odparł Sean zaskoczony. – A ty zapewne jesteś niemieckim szpiegiem.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Coś w tym stylu. Słuchaj, staruszku, poradzę sobie. Może byś zgasił te cholerne ogniska, zanim cały świat się dowie, że tu jesteśmy.