174930.fb2
Prusy Wschodnie; grudzień 1927
Tej zimy jelenie głodują. Wychodzą z lasu i grzebią na łąkach w poszukiwaniu jedzenia. Właśnie stoi tam – olbrzymi jeleń, w promieniach ostrego słońca, z nosem wetkniętym w ziemie szuka odrobiny zmarzniętej trawy. Kryją się za pagórkiem. Anna leży na brzuchu, papa przykucnął tuż przy niej. Szepcze jej do ucha instrukcje, lecz ona nie słucha. Nie potrzebuje wskazówek. Czekała na ten dzień. Wyobrażała go sobie. Szykowała się.
Wsuwa łuski do lufy strzelby. Strzelba jest nowa, gładziutka, bez najmniejszego zadraśnięcia, pachnie świeżym smarem. To jej prezent urodzinowy. Dziś kończy piętnaście lat.
Jeleń to również jej prezent urodzinowy.
Już wcześniej chciała zastrzelić duże zwierzę, ale papa się nie zgadzał.
– Zabicie jelenia to ogromne przeżycie – wyjaśniał. – Trudno je opisać. Trzeba tego doświadczyć, i nie pozwolę, żebyś przez to przeszła, zanim będziesz na tyle dojrzała, żeby to pojąć.
Strzał będzie trudny: od ofiary dzieli ją sto pięćdziesiąt metrów, z boku wieje silny, lodowaty wiatr. Mróz szczypie dziewczynkę w policzki, cała się trzęsie z zimna, palce zdrętwiały mimo rękawiczek. W wyobraźni układa sobie strzał: delikatnie naciśnij spust, tak by kula trafiła dokładnie tam, gdzie chcesz. Tak jak uczył ją papa.
Wiatr mocniej szarpnął. Anna czeka.
Dźwiga się na jedno kolano, ustawia broń w pozycji do strzału. Jeleń, spłoszony chrzęstem śniegu, podnosi olbrzymi łeb i odwraca się w kierunku, skąd dobiegł dźwięk.
Szybko celuje w łeb zwierzęcia, bierze poprawkę na wiatr i strzela. Kula przeszywa oko, jeleń wali się na zaśnieżoną łąkę.
Opuszcza broń, odwraca się do papy. Spodziewa się promiennego uśmiechu, okrzyków radości, otwartych ramion i pochwały. Tymczasem kiedy papa wodzi wzrokiem od martwego zwierzęcia do niej, z jego nieruchomej twarzy niczego nie można wyczytać.
– Twój ojciec zawsze marzył o synu, ale mu go nie dałam – mówiła jej matka, kiedy konała na gruźlicę w sypialni na końcu korytarza. – Bądź tym, kim chce, żebyś była. Pomóż mu, Anno. Zaopiekuj się nim zamiast mnie.
Zrobiła wszystko, o co prosiła matka. Nauczyła się jeździć konno, strzelać i wykonywać zajęcia chłopców – tyle że była od nich lepsza. Towarzyszyła papie na wszystkich jego placówkach dyplomatycznych. W poniedziałek wyruszają do Ameryki, gdzie papa zostanie pierwszym konsulem.
Anna słyszała, że w Ameryce grasują gangsterzy, rozbijają się po ulicach olbrzymimi czarnymi wozami i strzelają do każdego, kto im wejdzie w drogę. Jeśli gangsterzy spróbują skrzywdzić papę, strzeli im prosto w oczy ze swej nowej broni.
Tej nocy leżą przytuleni w obszernym łóżku papy. W kominku płoną polana. Na dworze szaleje zawierucha. Wyje wiatr, a gałęzie drzew uderzają w ściany domu. Anna zawsze myśli, że próbują się dostać do środka, bo im zimno. Płomienie strzelają, zapach dymu jest ciepły, cudowny. Ona wtula twarz w policzek papy, kładzie mu rękę na torsie.
– Bardzo przeżywałem zabicie swego pierwszego jelenia – mówi papa, jakby się przyznawał do klęski. – Omal nie odłożyłem broni. Dlaczego tobie to przyszło bez trudu, Anno, kochanie?
– Nie wiem, papo, po prostu przyszło.
– Widziałem tylko wpatrzone w siebie ślepia tego cholernika. Olbrzymie brązowe ślepia. Piękne. A gdy zobaczyłem, jak ucieka z nich życie, poczułem się strasznie. Jeszcze przez tydzień nie mogłem o tym zapomnieć.
– Ja nie widziałam ślepi. Odwraca się do niej w mroku.
– A co widziałaś? Waha się.
– Widziałam jego twarz.
– Czyją twarz, kochanie? – Nie rozumie. – Jelenia?
– Nie, papo, nie jelenia.
– Anno, kochanie, o czym, na Boga, ty mówisz? Rozpaczliwie pragnie mu powiedzieć, powiedzieć komukolwiek.
Gdyby matka żyła, może jej zdołałaby wyznać. Ale nie może się zmusić, by o tym opowiedzieć papie. Oszalałby. To by nie było wobec niego w porządku.
– Nic, papo. Jestem zmęczona. – Całuje go w policzek. – Dobranoc, papo. Miłych snów.
Londyn; styczeń 1944
Minęło sześć dni, od kiedy Catherine Blake otrzymała wiadomość z Hamburga. W tym czasie wielokrotnie i bardzo poważnie zastanawiała się, czyby jej nie zignorować.
Pod kryptonimem alfa kryło się spotkanie w Hyde Parku, na ścieżce wiodącej przez zagajnik. Catherine nie mogła zapanować nad niepokojem. Od 1940 roku MI- 5 aresztowała tuziny agentów. Niewątpliwie przynajmniej część z nich sypała przed spotkaniem z katem.
Teoretycznie nie miało to żadnego wpływu na jej sytuację. Vogel obiecał, że w jej przypadku wszystko będzie wyglądać inaczej. Inne będą hasła radiowe, inne ustalone spotkania, inne szyfry. Nawet jeśli Anglicy dopadli i powiesili wszystkich niemieckich szpiegów, żaden ślad nie doprowadzi do niej.
Catherine chciałaby posiadać pewność siebie Vogla. Siedział setki mil stąd, odcięty od Wielkiej Brytanii kanałem La Manche, poruszał się na ślepo. Najmniejszy jego błąd może doprowadzić do jej aresztowania lub śmierci. Weźmy chociażby miejsce spotkania. Noc była lodowata; każdy błąkający się bez celu po Hyde Parku automatycznie może wzbudzić podejrzenia. Idiotyczny błąd, zgoła nie w stylu Vogla. Widocznie żyje pod ogromną presją. To zrozumiałe. Szykuje się inwazja, wszyscy o tym mówią. Pytanie tylko kiedy i gdzie.
Jeszcze z jednego powodu nie wyglądała tego spotkania: bała się wciągnięcia w grę. Przyzwyczaiła się do obecnego stanu rzeczy, może nawet za bardzo. Życie nabrało już pewnego rytmu i tempa. Miała swoje wygodne mieszkanie, pracę wolontariuszki, pieniądze Vogla, z których się utrzymywała. Nie chciało jej się, już niemal u kresu wojny, narażać na niebezpieczeństwo. Bynajmniej nie myślała o sobie jako o niemieckiej patriotce. Przybrana tożsamość wydawała się całkiem bezpieczna. Mogła przeczekać wojnę, a potem wrócić do Hiszpanii. Z powrotem znaleźć się w wielkiej estancia u stóp gór. I z Marią.
Catherine skręciła do Hyde Parku. Odgłosy wieczornego szczytu w Kensingtonie zmieniły się w przyjemny szum.
Z dwóch powodów stawiła się na spotkanie.
Po pierwsze, ze względu na bezpieczeństwo ojca. Catherine nie zgłosiła się do Abwehry na szpiega, zmuszono ją do współpracy. Instrumentem nacisku Vogla stał się jej ojciec. Vogel jasno dał jej do zrozumienia, że jeśli nie zgodzi się pojechać do Anglii, ojcu stanie się krzywda. Będzie aresztowany, osadzony w obozie koncentracyjnym, a może nawet zabity. Jeśli teraz nie zgodzi się wypełnić zadania, życie jej ojca z pewnością zawiśnie na włosku.
Drugi powód był prostszy: czuła się rozpaczliwie samotna. Przez sześć lat egzystowała odcięta od wszystkiego, w izolacji. Normalnym agentom pozwalano korzystać z radia. Utrzymywali przynajmniej minimalną więź z Niemcami. Jej tymczasem nie pozwolono naprawie żaden kontakt. Zżerała ją ciekawość. Chciała porozmawiać z kimś od siebie. Chciała choć na chwilę wyzwolić się z narzuconej roli. Móc zapomnieć o Catherine Blake.
Boże, toż ja prawie już nie pamiętam swojego prawdziwego imienia – pomyślała.
Ostatecznie postanowiła jednak spotkać się z agentem.
Szła brzegiem stawu, obserwując kaczki, które polowały w wykutych w lodzie przeręblach, potem ruszyła ścieżką w stronę drzew. Gasły już ostatnie promienie dnia; niebo pokryło się kobiercem mrugających gwiazd.
Przynajmniej jedna pozytywna strona zaciemnienia: nocą widać gwiazdy, nawet w samym środku West Endu – pomyślała.
Sięgnęła do torebki i dotknęła kolby swego automatycznego mauzera 6.35 z tłumikiem. Był na miejscu. Jeśli stanie się coś nieoczekiwanego, skorzysta z niego. Jedno sobie poprzysięgła: nigdy nie da się zaaresztować. Na samą myśl, że miałaby siedzieć zamknięta w jakimś cuchnącym angielskim więzieniu, robiło jej się niedobrze. Nocami nękały ją koszmary o własnej egzekucji. Widziała kpiące twarze Anglików, którzy patrzą, jak kat zakłada jej kaptur na głowę i zarzuca pętlę na szyję. Skorzysta ze swojej kapsułki z trucizną albo zginie w walce. Nigdy nie pozwoli im się tknąć.
Minął ją amerykański żołnierz. U jego ramienia uwiesiła się prostytutka, macała go w kroku i lizała w ucho. To był zwyczajny widok. Dziewczyny pracowały na Piccadilly. Mało komu chciało się trwonić pieniądze na pokój hotelowy. Robota przy ścianie, tak to nazywali żołnierze. Dziewczyny po prostu prowadziły klientów w jakieś boczne uliczki czy do parku i podnosiły spódnicę. Niektóre, co bardziej naiwne, myślały, że stojąc nie zajdą w ciążę.
Głupie Angieleczki – pomyślała Catherine.
Weszła między drzewa i czekała, aż pokaże się agent Vogla.
Popołudniowy pociąg z Hunstanton przyjechał na stację Liverpool Street z półgodzinnym opóźnieniem. Horst Neumann zabrał swoją skórzaną torbę z pojemnika na bagaże i czekał w kolejce do wyjścia z wagonu. Na stacji panował nieopisany chaos. Grupki znużonych podróżnych o nieprzytomnych twarzach i wyglądzie ofiar kataklizmu błąkały się po poczekalni, czekając na niewyobrażalnie spóźnione pociągi. Żołnierze spali, gdzie popadło, z głowami na chlebakach. Wśród tej ciżby krążyło paru umundurowanych funkcjonariuszy żandarmerii kolejowej, próbując zaprowadzić jaki taki ład. Bagażowymi były kobiety. Neumann wkroczył na peron. Drobny, ruchliwy i bystry przeciskał się przez gęsty tłum.
Ubrani w pomięte garnitury i oprychówki mężczyźni przy wyjściu mieli niemal wypisane na twarzach: „władza". Zastanawiał się, czy to jego szukają. Przecież nie mogli dostać jego rysopisu. Instynktownie sięgnął pod marynarkę i namacał kolbę pistoletu. Tkwił bezpiecznie, zatknięty za pasek spodni. Sprawdził też, czy ma w kieszeni na piersi portfel. Dowód tożsamości wystawiono mu na nazwisko James Porter. James Porter pracował jako akwizytor firmy farmaceutycznej. Neumann minął dwóch mężczyzn i wtopił się w tłum przelewający się przez Bishopsgate.
Podróż, jeśli nie liczyć nieuniknionego spóźnienia, upłynęła gładko. Neumann znalazł się w przedziale z grupką młodych żołnierzy. Przez pewien czas łypali na niego koso, gdy czytał gazetę. Domyślał się, że każdy zdrowo wyglądający młody mężczyzna musiał budzić pogardę. Powiedział, że był ranny w Dunkierce i na wpół żywego dowieziono go do Anglii na pokładzie oceanicznego holownika – jednego ze „stateczków". Żołnierze zaproponowali mu przyłączenie się do gry, a on ich niemiłosiernie złupił.
Na ulicy panowały egipskie ciemności, jedyne źródło światła stanowiły ocienione światła samochodów i blade, zaciemnieniowe latarki w rękach niektórych przechodniów. Neumann miał wrażenie, że ni z tego, ni z owego wciągnięto go w jakąś dziecinną grę i ma wykonać prościutkie zadanie z zawiązanymi oczami. Dwukrotnie zderzył się z pieszym idącym z przeciwka. Raz trafił na coś zimnego i twardego i już zaczął przepraszać, kiedy uświadomił sobie, że to latarnia.
Śmiać mu się chciało. Niewątpliwie Anglia ogromnie się zmieniła, odkąd był tu po raz ostatni.
Urodził się jako Nigel Fox w 1919 roku w Londynie. Jego matka była Niemką, ojciec Anglikiem. Po śmierci ojca w 1927 roku matka wróciła do Niemiec i osiadła w
Ledwo jednak Horst skończył czternaście lat, jego życie się zmieniło. Podczas otwartych zawodów lekkoatletycznych wziął udział w biegu na tysiąc pięćset metrów boso, w szkolnych spodenkach. Dystans pokonał w niecałe pięć minut – zdumiewający wynik jak na chłopca, który nie trenował. Zawodom przyglądał się trener z krajowej federacji lekkoatletycznej. Zachęcił Horsta do treningów i przekonał szkołę, by stworzyła mu po temu warunki.
Horst ożył. Wyzwolony z nudy szkolnych zajęć z wychowania fizycznego, całymi popołudniami biegał po polach i górach. Nie lubił przebywać z kolegami, przepadał za samotnością. Wtedy był najszczęśliwszy. Szybko stał się jednym z najlepszych młodych biegaczy w kraju i chlubą swej szkoły. Wstąpił do Hitlerjugend. Chłopcy, którzy parę lat temu się na nim wyżywali, teraz zaczęli szukać jego towarzystwa. W 1936 roku zaproszono go na igrzyska olimpijskie w Berlinie. Widział, jak Amerykanin Jesse Owens zdumiał świat, zdobywając cztery złote medale. Na przyjęciu dla członków Hitlerjugend spotkał Adolfa Hitlera, a nawet uścisnął mu dłoń. Był taki podniecony, że zadzwonił do domu, by opowiedzieć o tym matce. Erich szczycił się teraz pasierbem. Siedząc na trybunach, Horst marzył o 1944 roku, kiedy to będzie już na tyle dorosły i szybki, by wystąpić w barwach Niemiec.
Wszystko to zmieniła wojna.
Na początku 1939 roku wstąpił do Wehrmachtu. Jego sprawność fizyczna i natura wilka- samotnika zwróciły uwagę Fallschirmjäger, spadochroniarzy. Wysłano go do szkoły spadochroniarzy w Stendhalu i w pierwszym dniu wojny zeskoczył na teren Polski. Potem przyszła kolej na Francję, Kretę i Rosję. Pod koniec roku 1942 otrzymał krzyż rycerski.
Jego kariera spadochroniarska zakończyła się w Paryżu. Któregoś dnia, późnym wieczorem wstąpił do małego baru na koniak. Grupa oficerów SS zajęła salkę na tyłach i tam urządzili sobie własne przyjęcie. W połowie drinka Neumanna dobiegł stamtąd przeraźliwy krzyk. Francuz za barem znieruchomiał, zbyt przerażony, by sprawdzić, co się stało. Wyręczył go Neumann. Pchnął drzwi i zobaczył rozkrzyżowaną na stole młodziutką Francuzkę; jej ręce i nogi przytrzymywali esesmani. Jeden major ją gwałcił, a drugi bił pasem. Neumann wpadł do środka i z całej siły rąbnął majora w twarz. Ten głową uderzył o kant stołu i nie odzyskał już przytomności.
Pozostali esesmani wywlekli Neumanna w boczną uliczkę, straszliwie skatowali i zostawili, by tam skonał. Przez trzy miesiące leczył się w szpitalu. Rany głowy okazały się tak poważne, że uznano go za niezdolnego do skakania. Ponieważ płynnie znał angielski, wyznaczono go do wywiadu. Całymi dniami tkwił w klaustrofobicznej chacie na północy Francji i słuchał komunikatów radiowych napływających z drugiej strony kanału. Koszmar.
I wtedy zjawił się człowiek z Abwehry, Kurt Vogel. Miał pobrużdżoną, znużoną twarz i w innych okolicznościach Neumann mógłby go wziąć za artystę albo intelektualistę. Vogel powiedział, że szuka wykwalifikowanych ludzi, gotowych udać się do Anglii i tam prowadzić działalność szpiegowską. Obiecał, że zapłaci dwa razy tyle, ile wynosił żołd Neumanna w Wehrmachcie. Neumanna nie interesowały pieniądze – nudził się tu jak mops. Od razu przyjął propozycję. Tej samej nocy opuścił Francję i razem z Voglem wrócił do Berlina.
Na tydzień przed wyjazdem do Anglii zabrano go do budynku na farmie w okręgu Dahlem, tuż pod Berlinem, na tygodniowe przygotowanie i intensywne szkolenie. Ranki spędzał w wysokiej stodole, gdzie Vogel przygotował platformę, z której Neumann skakał. Ze względów bezpieczeństwa nie mogło być mowy o prawdziwych skokach z samolotu. Udoskonalił się w strzelaniu z pistoletu, w czym od zawsze był świetny, i przeszedł kurs bezgłośnego zabijania. Popołudnia poświęcał na trening w terenie: gubienie ogona, postępowanie podczas spotkania, kody i obsługa radia. Czasem szkolenie prowadził sam Vogel, czasem sprowadzał asystenta, Wernera Ulbrichta. Neumann żartobliwie nazywał go Watsonem i Ulbricht przyjmował to przezwisko z niezwykłym u niego zadowoleniem. Późnym popołudniem, kiedy zimowe słońce znikało nad zaśnieżoną farmą, Neumannowi pozwalano na czterdziestopięciominutową przebieżkę. Przez pierwsze trzy dni biegał sam, ale czwartego, gdy w głowie już mu kipiało od tajemnic Vogla, z pewnej odległości towarzyszył mu wóz terenowy.
Wieczory należały w pełni do Vogla. Po wspólnej kolacji w kuchni Vogel zabierał Neumanna do gabinetu i tu przy kominku urządzał mu wykład. Nigdy nie korzystał z notatek, gdyż – co Neumann szybko zauważył – posiadał pamięć doskonałą. Vogel powiedział mu o Seanie Doghertym i planowanym zrzucie, a potem o agentce, niejakiej Catherine Blake. I o amerykańskim oficerze nazwiskiem Peter Jordan.
Co wieczór Vogel powtarzał wcześniejsze lekcje, nim dorzucił kolejne szczegóły. Chociaż byli na wsi, zawsze ubierał się tak samo: w ciemny garnitur, białą koszulę i stonowany krawat. Mówił denerwującym szeleszczącym szeptem, a mimo to Neumann słuchał go jak zahipnotyzowany. Szóstego wieczoru, zadowolony z postępów podopiecznego, Vogel pozwolił sobie nawet na przelotny uśmiech, który szybko zasłonił ręką, zażenowany fatalnym stanem swego uzębienia.
Wejdź do Hyde Parku od strony północnej, napominał go Vogel podczas ostatniego spotkania. Od Bayswater Road. Właśnie to robił teraz Neumann. Idź ścieżką w stronę zagajnika nad stawem. Obejdź go raz i upewnij się, że miejsce jest czyste. Podejdź do agentki za drugim razem. Niech ona zadecyduje, czy nawiązać kontakt. Będzie wiedziała, czy nic wam nie grozi. Jest świetna.
Na ścieżce pojawił się drobny jegomość. Był ubrany w wełniany płaszcz i kapelusz. Minął ją szybkim krokiem, nawet na nią nie spojrzawszy. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie straciła swojej siły przyciągania mężczyzn.
Stała wśród drzew, czekając. Zasady spotkania były ściśle określone. Jeśli agent nie stawi się punktualnie, idź i wróć następnego dnia. Postanowiła odczekać jeszcze minutę i wracać.
Usłyszała kroki. Ten sam mężczyzna, który minął ją przed chwilą. Omal na nią nie wpadł w ciemności.
– Ojejku, rzeczywiście chyba się trochę zgubiłem – odezwał się z akcentem, którego nie potrafiła bliżej określić. – Czy mogłaby mi pani wskazać drogę do Park Lane?
Catherine przyjrzała mu się uważnie. Uśmiechał się serdecznie, spod ronda błyskały modre oczy. Wskazała na zachód.
– Tam.
– Dziękuję. – Ruszył w swoją stronę, ale nagle się odwrócił. – „Kto wstąpi na górę Pana? Kto stanie w Jego świętym miejscu?".
– „Człowiek rąk nieskalanych i czystego serca; który nie skłonił swej duszy ku marnościom i nie przysięgał fałszywie" *.
Uśmiechnął się i rzekł:
– Catherine Blake, niech mnie kule biją. Może byśmy poszli w jakieś ciepłe miejsce, gdzie można by porozmawiać?
Catherine sięgnęła do torebki i wyjęła swoją latareczkę.
– Masz taką? – spytała.
– Niestety nie.
– Głupi błąd. A taki głupi błąd może oboje nas kosztować życie.
Londyn
Kiedy Harry Dalton pracował jeszcze w stołecznej policji, cieszył się opinią skrupulatnego, sprytnego i niestrudzonego detektywa, który uważa, że nie wolno lekceważyć żadnego, nawet najdrobniejszego śladu. Jego wielka chwila nadeszła w 1936 roku. Dwie dziewczynki zniknęły z placu zabaw w East Endzie i Harry'ego przydzielono do grupy oficerów badających sprawę. Po trzech bezsennych dniach i nocach poszukiwań Harry aresztował zboczeńca, niejakiego Spencera Thomasa. To Harry prowadził przesłuchanie. O świcie zaprowadził szukających do ustronnego zaułka w pobliżu ujścia Tamizy, gdzie, zgodnie z zeznaniami Thomasa, znajdowały się ciała zmaltretowanych dziewczynek. W ciągu następnych dni znalazł ciała prostytutki z Gravesend, kelnerki z Bristolu i gospodyni domowej z Sheffield. Spencera Thomasa zamknięto w więziennym szpitalu psychiatrycznym. Harry awansował na detektywa- inspektora.
Nic jednak w karierze zawodowej nie przygotowało go na tak frustrujące dni jak ten. Szukał niemieckiego agenta, ale nie dysponował najmniejszą wskazówką ani śladem. Jedyne, co mu pozostało, to dzwonić do małych posterunków policji w całym kraju i prosić o raporty o jakichś anomaliach, jakichkolwiek przestępstwach, które mogą towarzyszyć działalności szpiega. Nie mógł powiedzieć, że szuka agenta, bo złamałby reguły bezpieczeństwa. Błądził po omacku, a Harry Dalton nienawidził błądzić po omacku.
Rozmowa z policjantem z Evesham niczym się nie różniła od innych tego rodzaju konwersacji.
– Że jak się pan nazywa?
– Harry Dalton.
– I skąd pan dzwoni?
– Z Ministerstwa Wojny w Londynie.
– Rozumiem. I czego pan chciałby się ode mnie dowiedzieć?
– Chciałbym się dowiedzieć, czy zgłoszono panu przestępstwa, które mógłby popełnić człowiek uciekający.
– Na przykład?
– Na przykład skradzione samochody, skradzione rowery, skradzione kartki, paliwo. Niech pan wysili wyobraźnię.
– Rozumiem.
– Więc?
– Rzeczywiście, zgłoszono kradzież roweru.
– Naprawdę? Kiedy?
– Dziś rano.
– To może być coś.
– Rowery stały się teraz towarem na wagę złota. Miałem w szopie przeżartego rdzą gruchota. Wziąłem go, odczyściłem i sprzedałem jankeskiemu kapralowi za dychę. Dychę! Dasz pan wiarę? A rzęch nie był wart nawet dziesięć szylingów.
– To ciekawe. A wracając do skradzionego roweru?…
– Chwileczkę. Mówiłeś, że jak ci na imię?
– Harry.
– Harry, poczekaj chwilkę… George, czy słyszeliśmy coś więcej o tym skradzionym rowerze z Sheep Street? Tak, tym… Jak to znalazł? Gdzie, do cholery, się podziewał?… Na środku pastwiska? Jakim cudem tam wylądował?… Sam go tam zostawił? Chryste Panie! Harry, jesteś tam?
– Tak, jestem.
– Przykro mi, fałszywy alarm.
– Nic się nie stało. Dzięki, że sprawdziłeś.
– Nic takiego.
– Gdybyś usłyszał o czymś…
– Dowiesz się jako pierwszy, Harry.
– Cześć.
Późnym popołudniem odebrał dziesiątki telefonów od policjantów z prowincji, jeden dziwniejszy od drugiego. Policjant z Bridgewater zgłosił stłuczenie szyby.
– Wygląda na włamanie? – spytał Harry.
– Właściwie to nie.
– Dlaczego?
– Bo to był witraż w kościele.
– Dobrze. Miej oczy otwarte.
Policja w Skegness doniosła, że ktoś próbował po godzinach dostać się do pubu.
– Człowiek, którego szukam, może się nie orientować, że puby zamyka się o określonej porze – powiedział Harry.
– Zbadam sprawę dokładniej.
– Dobrze, bądź w kontakcie. Oddzwonił po dwudziestu minutach.
– To tylko tamtejsza mieszkanka, która szukała męża. Zdaje się, że straszny pijak.
– Cholera!
– Przykro mi, Harry, nie chciałem ci robić próżnych nadziei.
– Ale zrobiłeś. Cóż, dzięki za sprawdzenie.
Harry zerknął na zegarek: czwarta, w archiwum przedpołudniowa zmiana kończy pracę. Czyli Grace już powinna przyjść.
Może choć tyle uszczknę z tego dnia – pomyślał.
Zjechał windą na dół i rzeczywiście zastał tam Grace, która pchała metalowy wózek wyładowany teczkami. Grace miała krótkie platynowoblond włosy, a tania wojenna, krwistoczerwona szminka nadawała jej wygląd prostytutki polującej na klienta. Ubrana była w szary chłopięcy sweter i czarną, nieco za kusą spódnicę. Grube pończochy nie zdołały ukryć zgrabnych, długich nóg.
Zauważyła Harry'ego i uśmiechnęła się ciepło. W środowisku archiwum stanowiła wyjątek. Vernon Kell, założyciel wydziału, uważał, że tylko arystokracji i krewnym pracowników MI- 5 można powierzyć tak delikatną dziedzinę. W rezultacie w archiwum zawsze kręciło się mnóstwo ślicznych panienek z dobrych domów, które właśnie miały wkroczyć w wielki świat. Tymczasem Grace wywodziła się z klasy średniej, była córką nauczyciela. Zauważyła Harry'ego i uśmiechnęła się ciepło. Potem szybkim spojrzeniem pięknych zielonych oczu powiedziała mu, żeby na nią poczekał w jednym z bocznych pokoi. Po chwili też się tam zjawiła, zamknęła drzwi i pocałowała go w policzek.
– Harry, kochany, witaj. Co u ciebie słychać?
– W porządku, Grace. Miło cię widzieć.
Ich romans zaczął się w 1940 roku podczas nocnego nalotu na Londyn. Razem schronili się w metrze, a rankiem, kiedy zabrzmiała syrena odwołująca alarm, Grace zaprosiła Harry'ego do siebie i do swego łóżka. Obdarzona oryginalną urodą okazała się namiętną, niepohamowaną kochanką – dla niego przyjemnym, wygodnym sposobem odreagowania napięć z pracy. Grace zaś widziała w Harrym kogoś dobrego i czułego, z kim dobrze zabijać czas do powrotu męża z wojny.
Mogliby ciągnąć tak ten związek do końca wojny. Ale trzy miesiące później Harry'ego nagle ogarnęło poczucie winy. „Ten biedak walczy o życie w Afryce Północnej, podczas gdy ja siedzę w Londynie i uwodzę mu żonę". To nie dawało mu spokoju; jest młody, może powinien służyć w wojsku ryzykując życie, a nie oddawać się stosunkowo bezpiecznemu zajęciu, czyli uganianiu po kraju za szpiegami. Powtarzał sobie, że to, co robi w MI- 5 odgrywa ogromną, niezastąpioną rolę w walce o zwycięstwo, lecz raz zrodzone wątpliwości nie przestawały go nękać. Jak bym się zachował na polu walki? Czy schwyciłbym broń i walczył, czy też zaszył się w lisiej norze? Następnego wieczoru, kiedy zrywał z Grace, opowiedział jej o swoich uczuciach. Kochali się po raz ostatni, jej pocałunki były słone od łez. Cholerna wojna, powtarzała raz za razem. Zawszona, przeklęta, obrzydliwa wojna.
– Potrzebuję przysługi, Grace – rzekł teraz przyciszonym głosem.
– Ładnie to tak, Harry? Nie dzwonisz, nie piszesz, nie przynosisz mi kwiatów. Nagle zjawiasz się niespodzianie i oświadczasz, że potrzebujesz przysługi. – Uśmiechnęła się i znowu go pocałowała. – Dobra, czego chcesz?
– Muszę zobaczyć listę osób, które brały pewną teczkę. Twarz jej pociemniała.
– Daj spokój, Harry, wiesz, że nie mogę.
– Człowieka z Abwehry, Vogla, Kurta Vogla.
Błysk przypomnienia przemknął po jej twarzy, potem zgasł.
– Grace, nie muszę ci mówić, że pracujemy nad strasznie ważną sprawą.
– Wiem, że pracujecie nad strasznie ważną sprawą. W całym wydziale tylko o tym się mówi.
– Kiedy Vicary chciał przejrzeć teczkę Vogla, okazało się, że zniknęła. Przyszedł do Jago, a ten w dwie minuty później przyniósł mu to cholerstwo. I próbował wmówić Vicary'emu, że po prostu ktoś nie odłożył akt na swoje miejsce.
Ze złością grzebała w dokumentach na wózku. Złapała garść i zaczęła je odkładać na miejsce.
– Dobrze o tym wiem, Harry.
– A skąd miałabyś wiedzieć?
– Bo zwalił winę na mnie. Napisał naganę i dołączył ją do moich akt, łajdak.
– Kto zwalił na ciebie winę?
– Jago! – syknęła.
– Dlaczego?
– Żeby ochronić własny tyłek. Dlatego.
Znowu pochłonęło ją grzebanie w teczkach. Harry schwycił ją za ręce, zmuszając do przerwania pracy.
– Grace, muszę zobaczyć tę listę.
– To ci nic nie da. Ten, kto wziął teczkę przed Vicarym, nie zostawia po sobie śladów.
– Grace, proszę. Błagam.
– Lubię, kiedy błagasz, Harry.
– Taa, pamiętam.
– A może byś wpadł któregoś wieczoru na kolację? – Przeciągnęła palcem po grzbiecie jego dłoni. Opuszkę miała przyczernioną od sortowania papierzysk. – Brak mi twojego towarzystwa. Pogadamy, pośmiejemy się, nic więcej.
– Z przyjemnością, Grace. – Nie kłamał; bardzo za nią tęsknił.
– Jeśli komukolwiek powiesz, skąd to dostałeś, Harry, klnę się na Boga…
– To zostanie między tobą a mną.
– Nawet Vicary'emu – nalegała. Harry położył rękę na sercu.
– Nawet Vicary'emu.
Grace wzięła kolejną stertę dokumentów, potem spojrzała na Harry'ego. Krwistoczerwone usta ułożyły się w inicjał: B.B.
– Jak to możliwe, że nie ma pan ani jednego śladu? – spytał Basil Boothby, kiedy Vicary zapadł w głęboką, miękką kanapę.
Sir Basil co wieczór żądał relacji z postępów w śledztwie. Znając namiętność zwierzchnika do podkładek na piśmie, Vicary zaproponował, że będzie przesyłał krótkie notki, ale sir Basil chciał być informowany osobiście.
Dziś Boothby z kimś się spotykał. Kiedy Vicary'ego wpuszczono do gabinetu, wymamrotał coś o Amerykanach, by usprawiedliwić strój wieczorowy. W trakcie rozmowy wielką łapą próbować przecisnąć złotą spinkę przez rozcięcie wykrochmalonego mankietu. W domu w tego rodzaju niewdzięcznych zadaniach wyręczał go pokojowiec. Sir Basil na chwilę przerwał sprawozdanie Vicary'ego i wezwał na pomoc swoją śliczną sekretarkę.
Dzięki temu Vicary mógł przez moment przetrawiać wiadomość uzyskaną od Harry'ego: to właśnie sir Basil wyciągnął teczkę
Vogla. Profesor odtwarzał w pamięci ich pierwszą rozmowę. Jak to Boothby ujął? „Przypuszczam, że w archiwum coś o nim mają". Sekretarka bezszelestnie zniknęła. Vicary podjął relację. Ich ludzie pilnowali wszystkich stacji kolejowych w Londynie. Ręce mieli związane, gdyż nie dysponowali rysopisem żadnego z agentów, których kazano im szukać. Harry Dalton opracował listę wszystkich dotychczasowych punktów spotkań niemieckich szpiegów. Vicary tam również postawił swoich ludzi.
– Chętnie przydzieliłbym panu jeszcze kogoś, ale nie mamy ludzi – powiedział Boothby. – Obserwatorzy i tak harują po dwie, trzy zmiany. Ich szef narzeka, że wpędza ich pan do grobu. Marzną na kość. Połowa padła na grypę.
– Rozumiem ich skargi, sir Basilu. Staram się ich wykorzystywać tylko wtedy, gdy to niezbędne.
Boothby zapalił papierosa i chodził po pokoju, popijając gin.
– Gdzieś w kraju, zupełnie poza naszą kontrolą krąży trzech niemieckich szpiegów. Nie musi mi pan udowadniać, w jak poważnej znaleźliśmy się sytuacji. Jeśli któryś z nich będzie się próbował skontaktować z jednym z naszych podwójnych agentów, znajdziemy się w prawdziwych tarapatach. Cała stworzona przez nas siatka będzie wystawiona na niebezpieczeństwo.
– Sądzę, że nie będą próbowali się skontaktować z innymi agentami.
– Dlaczego?
– Dlatego że, moim zdaniem, Vogel prowadzi swoją własną grę. Przypuszczam, że mamy tu do czynienia z odrębną siatką agentów, której istnienia nawet się nie domyślaliśmy.
– To tylko przypuszczenia, Alfredzie. Musimy zajmować się faktami.
– A czytał pan w ogóle teczkę Vogla? – spytał Vicary, starając się nadać tonowi swobodne brzmienie.
– Nie.
Do tego kłamiesz – dodał w duchu Vicary.
– Sądząc po tym, jak sprawa się układa, twierdziłbym, że Vogel trzymał w Anglii sieć nie uaktywnionych szpiegów, których wprowadził jeszcze przed wojną. Założyłbym się, że agent działa w Londynie, a drugorzędny gdzieś na prowincji, gdzie może w każdej chwili przyjąć szpiega. Ten, który przyleciał ubiegłej nocy, prawie na pewno otrzymał zadanie wprowadzenia głównego agenta w tajniki sprawy. I równie dobrze właśnie w tej chwili mogą mieć spotkanie. My zaś coraz bardziej przegrywamy i zostajemy w tyle.
– Ciekawe, Alfredzie, ale to wszystko domysły.
– Bardzo prawdopodobne domysły, sir Basilu. W braku solidnych, niepodważalnych faktów, to, obawiam się, jedyny mój punkt zaczepienia. – Vicary zawahał się, wiedząc, jaka zapewne będzie reakcja na sugestię, która zaraz padnie: – Na razie zaś sądzę, że powinniśmy ustalić termin spotkania z generałem Bettsem i poinformować go o rozwoju wypadków.
Na twarzy Boothby'ego pojawiła się gniewna zmarszczka. Generał brygady Thomas Betts pełnił rolę zastępcy szefa wywiadu w SHAEF. Wysoki, niedźwiedziowaty Betts miał jedną z najbardziej niewdzięcznych funkcji w Londynie: pilnował, by żaden z setek amerykańskich i brytyjskich oficerów, którzy znali tajemnicę operacji Overlord, nie zdradził jej – ani nieumyślnie, ani umyślnie – wrogowi.
– To przedwczesne, Alfredzie.
– Przedwczesne? Sam pan przed chwilą powiedział, sir Basilu, że mamy na wolności trzech niemieckich szpiegów.
– Zaraz idę do dyrektora generalnego zdać mu sprawozdanie. Jeśli choć słowem pisnę, że mamy się pochwalić naszymi klęskami Amerykanom, wyskoczy na mnie z bardzo wielką paszczą.
– Jestem przekonany, że generał nie potraktowałby pana zbyt surowo, sir Basilu. – Vicary wiedział, że Boothby przekonał zwierzchnika, jakoby był niezastąpiony. – Zresztą, trudno to nazwać klęską.
Boothby zatrzymał się w pół kroku.
– A jak by pan to nazwał?
– Przejściowymi trudnościami. Boothby prychnął i zgniótł papierosa.
– Nie dopuszczę, żeby pan niszczył opinię wydziału, Alfredzie. Nie pozwolę panu na to.
– A może powinien pan wziąć po uwagę coś ważniejszego od opinii wydziału, sir Basilu?
– Mianowicie?
Vicary z trudem wy dźwignął się z przepastnej kanapy.
– Jeśli szpiegom uda się akcja, możemy przegrać wojnę.
– Cóż, w takim razie niech pan coś zrobi, Alfredzie.
– Dziękuję, sir Basilu. To niewątpliwie bardzo roztropna rada.
Londyn
Z Hyde Parku wzięli taksówkę do Earl's Court. Zapłacili kierowcy o pięćset metrów od mieszkania Catherine. W czasie krótkiego spaceru dwukrotnie znikali w bramach, a Catherine udawała, że dzwoni z budki. Nikt ich nie śledził. Kiedy się zjawili, właścicielka mieszkania, pani Hodges, stała w holu. Catherine wsunęła Neumannowi rękę pod ramię. Pani Hodges odprowadziła ich pełnym dezaprobaty wzrokiem, gdy szli na górę.
Catherine nie miała ochoty zabierać Neumanna do siebie. Zazdrośnie strzegła swego lokum i nie podała Berlinowi adresu w Londynie. Nie życzyła sobie, żeby w środku nocy w jej drzwi łomotał jakiś agent, uciekający przed MI- 5. Ale miejsce publiczne nie wchodziło w rachubę: zbyt wiele musieli omówić, a rozmowa w kawiarni czy na stacji kolejowej była zbyt niebezpieczna.
Obserwowała Neumanna, który obszedł jej mieszkanie. Równy krok i skąpe gesty kazały się w nim domyślać wojskowego. Jego angielski był bez zarzutu. Najwyraźniej Vogel starannie go wybrał. No, przynajmniej nie przysłał jakiegoś amatorzyny. Neumann podszedł do okna w salonie, rozchylił zasłony i wyjrzał na ulicę.
– Nawet jeśli tam są, i tak ich nie zauważysz – ostudziła go Catherine, siadając.
– Wiem, ale człowiek lepiej się czuje, jeśli sprawdzi. – Odsunął się od okna. – Mam za sobą długi dzień. Filiżanka herbaty dobrze by mi zrobiła.
– Wszystko jest w kuchni. Możesz się obsłużyć. Neumann wstawił wodę na kuchenkę i wrócił do pokoju.
– Jak się nazywasz? – spytała Catherine. – Ale naprawdę.
– Horst Neumann.
– Jesteś żołnierzem. A przynajmniej byłeś. W jakim stopniu?
– Porucznika. Uśmiechnęła się.
– A przy okazji, jestem od ciebie starsza rangą.
– Tak, wiem… majorze.
– Pod jakim nazwiskiem tu występujesz?
– James Porter.
– Pokaż swoje dokumenty.
Podał jej. Obejrzała je uważnie. Doskonale podrobione.
– Są dobre – oświadczyła. – Ale pokazuj je tylko, kiedy to absolutnie koniecznie. Za kogo się podajesz?
– Byłem ranny w Dunkierce i zwolniono mnie z wojska. Teraz jestem akwizytorem.
– Gdzie mieszkasz?
– Na wybrzeżu Norfolk, w wiosce Hampton Sands. Vogel ma tam wtyczkę, niejakiego Seana Dogherty'ego. To sympatyk IRA, prowadzi małe gospodarstwo.
– Jak się dostałeś do Anglii?
– Spadochron.
– Imponujące – powiedziała bez kpiny. – A Dogherty wziął cię do siebie? Czekał na ciebie?
– Tak.
– Vogel skontaktował się z nim przez radio?
– Sądzę że tak.
– To znaczy, że MI- 5 cię szuka.
– Zdaje mi się, że wypatrzyłem paru jej ludzi na Liverpool Street.
– To się trzyma kupy. Z całą pewnością obserwowaliby stacje. – Zapaliła papierosa. – Twój angielski jest doskonały. Gdzie się go nauczyłeś?
Podczas gdy on opowiadał swoje dzieje, Catherine bacznie mu się przyjrzała. Był drobny, ale dobrze zbudowany: kiedyś może nawet uprawiał sport, grał w piłkę nożną albo biegał na długie dystanse. Ciemne włosy, intensywnie niebieskie oczy. Niewątpliwie inteligentny – w przeciwieństwie do niektórych kretynów ze szkoły szpiegowskiej w Berlinie. Przypuszczała, że to jego pierwsza akcja na terenie wroga, a mimo to nie okazywał cienia zdenerwowania. Zada mu jeszcze kilka pytań, zanim wysłucha, co ma jej do powiedzenia.
– Jak zostałeś szpiegiem?
Neumann zrelacjonował przebieg swej kariery wojskowej: jak był spadochroniarzem, jak uczestniczył w niezliczonych akcjach w najróżniejszych miejscach. Opowiedział o Paryżu. O przeniesieniu do jednostek radiowych w północnej Francji. I o tym, jak Kurt Vogel go wciągnął.
– Nasz Kurt potrafi znaleźć robotę dla niespokojnych duchów – stwierdziła Catherine, gdy skończył. – Cóż więc takiego Vogel przygotował dla mnie?
– Jedno zadanie, a potem ucieczka. Z powrotem do Niemiec. Czajnik zagwizdał. Neumann poszedł do kuchni i zajął się parzeniem herbaty. „Jedno zadanie, a potem ucieczka. Z powrotem do Niemiec". A ma jej w tym pomóc doskonale wyszkolony były spadochroniarz. Była pod wrażeniem. Zawsze zakładała najgorszy scenariusz: że po zakończeniu wojny zostanie zdana na własne siły w Londynie i utknie w Anglii. Gdy nadejdzie nieuniknione zwycięstwo, Brytyjczycy i Amerykanie dokładnie przestudiują zdobyte akta Abwehry. Znajdą jej nazwisko, zobaczą, że nie została aresztowana, i dopadną ją. Między innymi dlatego tak wiele informacji ukryła przed Voglem; nie chciała zostawić w Berlinie śladów, po których trafiliby na nią jej wrogowie. Lecz Vogel najwyraźniej chciał, by wróciła do Niemiec, i podjął kroki, które miały do tego doprowadzić.
Neumann wszedł do pokoju z imbrykiem i dwoma kubkami. Postawił je na stole i znowu usiadł.
– Jakie masz rozkazy? Poza wprowadzeniem mnie w sprawę?
– Ogólnie we wszystkim ci pomagać. Jestem twoim kurierem, twoim wsparciem, twoim radiotelegrafistą. Vogel kazał ci dalej trzymać się z dala od fal radiowych. Uważa, że to niebezpieczne. Z radia masz korzystać tylko wtedy, gdy będziesz potrzebować mnie. Wtedy skontaktujesz się z Voglem w ustalony wcześniej sposób, a on przekaże mi wiadomość.
Skinęła głową.
– A gdy już będzie po wszystkim? – spytała. – Jak mamy się wydostać z Anglii? I proszę, nie wyskakuj z niczym bohaterskim, jak zdobywanie łodzi i popłynięcie do Francji, bo to wykluczone.
– Oczywiście. Vogel załatwił dla ciebie luksusową podróż do kraju na pokładzie U- boota.
– Jakiego?
– U- 509.
– Gdzie?
– Z Morza Północnego.
– Morze Północne jest dość duże.
– Ze Spurn Head, na północy hrabstwa Lincoln.
– Mieszkam tu od pięciu lat, poruczniku Neumann. Wiem, gdzie jest Spurn Head. A jak się mamy dostać na U- boota?
– Vogel ma łódź i skippera, który czeka w porcie przy ujściu rzeki Humber. Kiedy przyjdzie opuścić Anglię, mam sie z nim skontaktować, a on nas odstawi na łódź podwodną.
Więc Vogel opracował trasę ucieczki, o której nawet słowem mi nie wspomniał – pomyślała.
Popijała herbatę, obserwując znad kubka Neumanna. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, że to człowiek MI- 5 podszywający się pod niemieckiego agenta. Mogłaby się bawić w głupie sztuczki: sprawdzić jego niemiecki albo spytać o jakieś mało znane berlińskie kafejki, ale jeśli naprawdę jest agentem MI- 5, miałby dość rozumu, by uniknąć oczywistych pułapek. Znał schemat, dużo wiedział o Voglu, a jego historia brzmiała dość prawdopodobnie. Dlatego postanowiła iść dalej. W chwili gdy Neumann chciał podjąć rozmowę, zawył sygnał alarmu przeciwlotniczego.
– Czy musimy potraktować to poważnie? – spytał Neumann. – Widziałeś budynek za tą kamienicą?
Owszem, Neumann go widział: gruzowisko pokruszonych cegieł i zawalonych stropów.
– Gdzie jest najbliższy schron?
– Tuż za rogiem. – Uśmiechnęła się. – Witamy z powrotem w Londynie, poruczniku Neumann.
Wczesnym wieczorem następnego dnia Neumann wysiadł z pociągu na stacji Hunstanton. Na peronie czekał na niego Dogherty niespokojnie palący papierosa.
– Jak poszło? – spytał go w drodze do furgonetki. – Bez najmniejszych problemów.
Dogherty jechał z nadmierną szybkością po krętej, wyboistej, jednopasmowej drodze. Sądząc po odgłosach, samochodowi przydałby się gruntowny remont. Smuga bladego światła na próżno usiłowała rozjaśnić ciemności. Neumann czuł się, jakby tylko z jedną zapaloną zapałką krążył po obcym, pogrążonym w mroku domu. Mijali ciemne wioski – Holme, Thoerham, Titchwell – w których okna sklepów i domów tak szczelnie zasłonięte, że nie sposób było dostrzec śladów ludzkiej obecności. Dogherty opowiadał Neumannowi, jak mu upłynął dzień, ale on nie podjął rozmowy. Wspominał ubiegłą noc.
Razem z innymi pobiegli na stację metra i przez trzy godziny czekali na peronie na sygnał odwołania alarmu. Catherine przysnęła, oparłszy mu głowę na ramieniu. Zastanawiał się, czy dziś po raz pierwszy od sześciu lat poczuła się bezpieczna. Zdumiewająco piękna kobieta, ale krył się w niej jakiś smutek, może rana z dzieciństwa, zadana przez nieuważnego dorosłego. Drgnęła przez sen, musiało jej się przyśnić coś złego. Musnął gęste loki rozsypane na jego ramieniu. Na dźwięk syreny ocknęła się niczym żołnierz na wrogim terytorium: szybko, szeroko otwierając oczy, ręką szukając jakiejś broni. W tym wypadku okazała się nią torebka, gdzie musiała pewnie trzymać pistolet albo nóż.
Rozmawiali do świtu. A właściwie to on mówił, ona słuchała. Odzywała się tylko, by go poprawić, jeśli się pomylił, albo sprostować jakąś nieścisłość w jego opowiadaniu. Nie ulegało wątpliwości, że to kobieta obdarzona wybitnym umysłem, zdolnym przechowywać całe pokłady informacji. Nic dziwnego, że Vogel z takim szacunkiem się wyrażał o jej zdolnościach.
Nad Londynem wstawał szary świt, kiedy Neumann wyślizgnął się z jej mieszkania. Zachowywał się jak kochanek, opuszczający lubą: oglądał się przez ramię, w twarzach przechodniów szukał śladów podejrzliwości. Przez trzy godziny błąkał się po Londynie w zimnej mżawce, raz za razem nagle skręcając, zmieniając autobusy, obserwując odbicia w szybach. Uznał, że nikt go nie śledzi i ruszył z powrotem na Liverpool Street.
W pociągu ułożył głowę na rękach i próbował zasnąć. Nie daj się jej oczarować, żartobliwie ostrzegał Vogel ostatniego dnia na farmie pod Berlinem. Trzymaj się od niej w bezpiecznej odległości. Są w niej mroczne miejsca, w których wolałbyś się nie znaleźć. Neumann przywołał przed oczy jej obraz: jak w słabym świetle słucha relacji o Peterze Jordanie i o tym, czego się od niej oczekuje. Właśnie ten denerwujący bezruch najbardziej go uderzył; jej dłonie spoczywały na kolanach, a głowa i ramiona nawet nie drgnęły. Tylko oczy błądziły po pokoju, zahaczając o jego twarz, prześlizgując się po jego ciele. Niczym szperacze. Przez moment nawet dopuścił do siebie myśl, że Catherine go pragnie. Jednak teraz, kiedy Hampton Sands zniknęła w mroku za samochodem, a przed nimi wyrósł dom Dogherty'ego, Neumann doszedł do bardzo niepokojącego wniosku. Catherine tak bacznie mu się przyglądała nie dlatego, że jej wpadł w oko, ale dlatego, że zastanawiała się, jak najlepiej go zabić, gdyby pojawiła się taka konieczność.
Wychodząc rankiem, Neumann wręczył jej list. Odłożyła go na bok, zbyt przerażona, by czytać. Teraz, leżąc w łóżku, otworzyła kopertę drżącymi dłońmi i przeczytała:
Moja najdroższa Anno,
cieszę się, że jesteś zdrowa i bezpieczna. Od kiedy odeszłaś, wszelkie światło zniknęło z mego życia. Modlę się, żeby ta wojna jak najrychlej się skończyła i żebyśmy znowu mogli być razem. Dobranoc, słodkich snów, maleńka.
Twój uwielbiający cię ojciec
Przeczytawszy list, wyszła do kuchni i przyłożyła go do płomienia kuchenki gazowej, a potem wrzuciła do zlewu. Zapłonął na chwilę i szybko zgasł. Odkręciła kran i spłukała czarny popiół. Podejrzewała, że list został podrobiony – Vogel sprokurował go, żeby utrzymać ją na smyczy. Obawiała się, że ojciec już nie żyje. Wróciła do łóżka i leżała bezsennie w delikatnym świetle poranka, wsłuchana w bębnienie deszczu o szybę. Myślała o ojcu, myślała o Voglu.
Hrabstwo Gloucester, Anglia
– Gratulacje, Alfredzie. Wejdź do środka. Przykro mi, że to się stało właśnie w ten sposób, ale od tej pory jesteś wcale bogatym człowiekiem.
Martin Kenton z impetem wyciągnął rękę, jakby oczekiwał, że Vicary się na nią entuzjastycznie rzuci. Tymczasem profesor tylko lekko ją uścisnął i minął Kentona, kierując się prosto do salonu ciotki.
– Co za cholerny mróz – narzekał Kenton, gdy Vicary oglądał pokój. Nie widział go od początku wojny, ale nic się tu nie zmieniło. – Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale pozwoliłem sobie rozpalić ogień. Zimno było jak w psiarni. Przygotowałem też herbatę. Z prawdziwym mlekiem. Wątpię, czy je ostatnio w Londynie często pijacie.
Vicary zdjął płaszcz, a prawnik przeszedł do kuchni. Domeczek – bo tak Matylda uparcie go nazywała – tak naprawdę był sporą budowlą z wapienia z Cotswolds, otoczoną cudownym ogrodem i wysokim murem. Tej nocy, kiedy Boothby przekazywał Vicary'emu najnowszą sprawę, ciotka umarła na zawał serca. Vicary wybierał się na pogrzeb, ale właśnie tego ranka wezwał go Churchill, bo ludzie z Bletchley Park rozszyfrowali nadane przez Niemców wiadomości. Matylda właściwie wychowała Vicary'ego, zaopiekowała się nim po śmierci matki, gdy miał dwanaście lat. Pozostali najlepszymi przyjaciółmi. Tylko jej się przyznał do pracy w MI- 5. „Co właściwie robisz, Alfredzie? Łapię niemieckich szpiegów, ciociu. Och, to wspaniale, Alfredzie!".
Z oszklonych drzwi na taras rozciągał się widok na martwy, zimowy ogród.
Czasem łapię szpiegów, ciociu – pomyślał Vicary. – Czasem oni mają nade mną przewagę.
Tego ranka z Bletchley Park dotarła kolejna rozszyfrowana wiadomość. Szpieg donosił z Wielkiej Brytanii, że doszło do spotkania i agent przyjął zadanie. Vicary z coraz większym sceptycyzmem myślał o szansach dopadnięcia tych ludzi. Dzisiejszego ranka sytuacja jeszcze się pogorszyła. Zatrzymano i sprowadzono na przesłuchanie dwóch mężczyzn, którzy spotkali się na Leicester Square. Starszy okazał się wyższym urzędnikiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, młodszy był jego kochankiem. Boothby'ego omal szlag nie trafił.
– Jak minęła podróż? – zawołał Kenton z kuchni, przekrzykując brzęk porcelany i szum wody.
– Dobrze – odparł Vicary.
Boothby łaskawie pozwolił mu pożyczyć rovera z wydziału transportu.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wybrałem się na miłą przejażdżkę samochodową poza miasto – powiedział Kenton, wchodząc do pokoju z tacą. – Ale przypuszczam, że dostęp do paliwa i wozów stanowi jedną z ubocznych korzyści twojej nowej pracy.
Kenton był wysoki – tak samo wysoki jak Boothby – ale figurą ani sprawnością fizyczną się do niego nie umywał. Nosił okrągłe okularki, które ginęły na jego pulchnej twarzy, i cienki wąsik, który wyglądał, jakby go narysowano kredką do oczu. Postawił tacę na stoliku przy kanapie z pietyzmem, jakby to było płynne złoto, nalał do filiżanek mleka, po czym dodał herbaty.
– Wielkie nieba, Alfredzie, ileż to już lat? Dwadzieścia pięć – odpowiedział w duchu Vicary. Martin
Kenton przyjaźnił się z Helen. Parę razy się nawet spotkali po tym, jak Helen zerwała z Alfredem. Za sprawą czystego przypadku dziesięć lat temu został prawnikiem Matyldy. Przez ostatnie kilka lat, kiedy Matylda się zestarzała i sama nie mogła prowadzić swoich spraw, często rozmawiali przez telefon, lecz dopiero dziś spotkali się twarzą w twarz. Vicary wolałby załatwić sprawy ciotki bez cienia Helen wiszącego w powietrzu.
– Podobno skierowano cię do Ministerstwa Wojny.
– Zgadza się – przytaknął Vicary i wychylił pół filiżanki herbaty. Była pyszna, o niebo lepsza niż lura, którą podawali w kantynie.
– A czym dokładniej się zajmujesz?
– Och, pracuję w bardzo nudnym wydziale, robię to to, to owo. – Vicary usiadł. – Przepraszam, Martin. Głupio mi, że cię poganiam, ale naprawdę muszę lecieć z powrotem do Londynu.
Kenton zajął miejsce naprzeciwko Vicary'ego i z czarnej skórzanej walizeczki wyciągnął plik dokumentów. Liżąc czubek palca, starannie odszukał właściwą stronę.
– A, tutaj jest. Sam spisywałem ten testament pięć lat temu – stwierdził. – Część pieniędzy i majątku rozdysponowała między twoich krewnych, ale gros przekazała tobie.
– Nie miałem pojęcia.
– Zostawiła ci dom i znaczną sumkę pieniędzy. Była gospodarna. Ostrożnie wydawała, roztropnie inwestowała. – Kenton podsunął kartki Vicary'emu, by sam mógł je przeczytać. – Oto, co na ciebie przechodzi.
Vicary był oszołomiony. Nawet mu się nie śniło… Teraz opuszczenie jej pogrzebu dla pary niemieckich szpiegów wydało mu się jeszcze bardziej obrzydliwym postępkiem. Część tych uczuć musiała się odmalować na jego twarzy, bo Kenton powiedział:
– Szkoda, że nie udało ci się przyjechać na pogrzeb, Alfredzie. To była" naprawdę cudowna uroczystość. Zebrała się połowa okolicy.
– Chciałem, ale coś mi wyskoczyło.
– Przygotowałem papiery, które musisz podpisać, żeby objąć w posiadanie dom i pieniądze. Jeśli dasz mi swój numer konta w Londynie, będę mógł przelać pieniądze i zamknąć jej rachunki.
Przez następne parę minut Vicary w milczeniu podpisywał się na różnych prawniczych dokumentach. W końcu Kenton podniósł wzrok i oznajmił:
– Załatwione.
– Czy telefon jeszcze działa?
– Tak, korzystałem z niego przed twoim przyjazdem. Aparat stał na biureczku Matyldy w salonie. Vicary podniósł słuchawkę i popatrzył na Kentona.
– Martin, daruj, ale to rozmowa służbowa. Kenton zmusił się do uśmiechu.
– Nie musisz już nic dodawać, Alfredzie. Pójdę sprzątnąć naczynia.
Coś w tej wymianie zdań ogrzało żądne zemsty kąciki serca Vicary'ego. Zgłosiła się telefonistka, podał jej numer centrali MI- 5 w Londynie. Po dłuższej chwili otrzymał połączenie. Telefonistka z wydziału przełączyła Vicary'ego do Harry'ego Daltona.
Harry odebrał telefon, przełykając jedzenie.
– Cóż to dzisiaj dają? – spytał Vicary.
– Twierdzą, jakoby gulasz jarzynowy.
– Jakieś wiadomości?
– Chyba tak.
Vicary'emu mocniej zabiło serce.
– Jeszcze raz przeglądałem ewidencję osób, które przekroczyły granicę, żeby się upewnić, czy na pewno niczego nie przeoczyliśmy.
Listy te w największym stopniu przyczyniły się do sukcesu MI- 5 w wyłapywaniu niemieckich szpiegów. We wrześniu 1939 roku, kiedy Vicary jeszcze pracował na uniwersytecie, MI- 5 skorzystała z ewidencji ludności wjeżdżającej na teren Wielkiej Brytanii, żeby urządzić potężną łapankę szpiegów i sympatyków nazistów. Obcokrajowców podzielono na trzy grupy. Przedstawicielom pierwszej, kategorii C, dano całkowitą wolność. Przedstawicielom drugiej, kategorii B, narzucono pewne ograniczenia: niektórym nie wolno było posiadać samochodów ani łodzi, nie wolno im też się było poruszać po pewnych regionach kraju. Obcokrajowców z kategorii A, którzy stanowili zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju, internowano. Każdego, kto znalazł się przed wojną w Anglii, a nie mógł dostarczyć przekonujących powodów, uznawano za szpiega i ścigano. I tak, właściwie z dnia na dzień, przechwycono i zniszczono niemiecką siatkę wywiadowczą.
– W listopadzie tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku w Dover przekroczyła granicę Holenderka, niejaka Christa Kunst – ciągnął Harry. – Rok później jej ciało znaleziono w płytkim grobie w pobliżu wioski Whitchurch.
– I co w tym niezwykłego, Harry?
– Coś mi tutaj po prostu śmierdzi. Kiedy natrafiono na ciało, było już w stanie głębokiego rozkładu. Twarz i czaszka zmiażdżone. Brakowało wszystkich zębów. Identyfikacji dokonano na podstawie paszportu. Tak się ładnie złożyło, że pochowano go wraz z ciałem. Jak dla mnie, wygląda to aż nadto poręcznie.
– Gdzie teraz jest paszport?
– W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Posłałem po niego kuriera. Zachowała się fotografia. Powiadają, że nieco podniszczona od leżenia w ziemi, ale chyba i tak warto na nią zerknąć.
– Dobrze, Harry. Nie jestem pewny, czy śmierć tej kobiety ma jakikolwiek związek ze sprawą, ale zawsze to jakiś ślad.
– Zgadza się, Alfredzie. A przy okazji, jak poszło spotkanie z prawnikiem?
– Och, musiałem podpisać parę papierów – skłamał Vicary.
Nagle zrobiło mu się niezręcznie na myśl o świeżo zdobytej niezależności finansowej. – Zaraz wyjeżdżam. Powinienem wrócić późnym popołudniem.
Odkładał słuchawkę, kiedy w pokoju zjawił się Kenton.
– Cóż, sądzę, że to załatwia sprawę. – Podał Vicary'emu dużą brązową kopertę. – Są tu wszystkie papiery i klucze. Dołączyłem nazwisko ogrodnika i jego adres. Z przyjemnością zajmie się domem pod twoją nieobecność.
Włożyli płaszcze, zamknęli dom i wyszli na dwór. Samochód Vicary'ego czekał na podjeździe.
– Podrzucić cię gdzieś, Martin?
Vicary był zadowolony, kiedy prawnik odmówił.
– Rozmawiałem parę dni temu z Helen – odezwał się nagle Kenton.
O Boże.
– Mówiła, że od czasu do czasu widuje cię w Chelsea.
Vicary zastanawiał się, czy mu opowiedziała o tamtym popołudniu, kiedy on jak głupi szczeniak zaglądał do przejeżdżającego wozu. Upokorzony otworzył drzwiczki, automatycznie szukając po kieszeniach okularów.
– Prosiła, żeby cię pozdrowić, więc to niniejszym czynię. Pozdrowienia.
– Dziękuję. – Vicary wsiadł do samochodu.
– Wspomniała też, że chętnie by się kiedyś z tobą spotkała. Poplotkowała o dawnych czasach.
– Doskonały pomysł – skłamał Vicary.
– Cóż, to wspaniale. W przyszłym tygodniu przyjeżdża do Londynu. Z przyjemnością zjadłaby z tobą lunch.
Vicary poczuł, że żołądek mu się ściska.
– O pierwszej w Connaught, od jutra za tydzień – zakończył Kenton. – Dziś wieczorem pewnie będę z nią rozmawiać. Powiedzieć, że przyjdziesz?
Tył rovera był wychłodzony niczym lodówka. Vicary rozsiadł się na wielkim skórzanym siedzeniu, nogi przykrył kocem i oglądał widoki przez okno. Rudy lis przemknął przed drogę i schował się pod żywopłotem. Senny opasły bażant grzebał w zamarzniętym rżysku kukurydzy, strosząc pióra, żeby ochronić się przed zimnem. Nagie gałęzie drzew rysowały się ostro na błękicie nieba. Wjechali w niewielką dolinkę. Wokół, niczym pomięty patchwork, rozciągały się pola. Słońce znikało za horyzontem pomalowanym na pastelowe odcienie fioletu i pomarańczy.
Vicary był zły na Helen. Jego podejrzliwa połowa wnioskowała, że to praca w brytyjskim kontrwywiadzie uczyniła go bardziej interesującym znajomym. Rozsądna połowa zaś argumentowała, że wszak rozstali się z Helen w przyjaźni i miły, spokojny lunch może się okazać bardzo przyjemny. A on w każdym razie przynajmniej na jakiś czas odpręży się i zapomni o pracy.
Czego tak się boisz? – pomyślał. Że mógłbyś sobie przypomnieć te dwa lata, kiedy to stanowiła część twego życia i byłeś zwyczajnie szczęśliwy?
Otrząsnął się z myśli o Helen. Intrygowało go odkrycie Harry'ego. Instynktownie popatrzył na ten problem, jakby rozważał jakąś zagadkę historyczną. Specjalizował się w historii dziewiętnastowiecznej Europy – krytycy ogromnie chwalili jego książkę o załamaniu równowagi władzy po Kongresie Wiedeńskim – lecz w głębi ducha pasjonowały go dzieje oraz mity starożytnej Grecji. Pociągało go to, że tyle prac na temat tej epoki opierało się na domysłach i przypuszczeniach. Na przykład dlaczego Perykles wdał się ze Spartą w wojnę peloponeską, która w końcu doprowadziła do upadku Aten? Czemu nie przystał na żądania potężniejszego przeciwnika i nie wycofał się z dekretu Megary? Czy lękał się lepszej armii spartańskiej? Czy uważał wojnę za nieuniknioną? Czy rozpoczął tę katastrofalną w skutkach wojnę, by uciec przed napięciem w domu?
Teraz Vicary zadawał sobie te same pytania, tyle że na temat swego berlińskiego rywala, Kurta Vogla.
Co przyświeca Voglowi? Zdaniem Vicary'ego, gdy zanosiło się na wojnę, Vogel postanowił umieścić w Anglii agentów, których nie uruchamiał aż do szczytowego momentu konfrontacji. Żeby jego akcja zakończyła się powodzeniem, musiano nadzwyczaj ostrożnie wprowadzić agenta do kraju. To najwyraźniej Voglowi się udało. MI- 5 aż do tej pory nie miała pojęcia o istnieniu szpiega. Vogel musiał założyć, że agentów będzie się wyłapywać między innymi na podstawie ewidencji urzędu imigracyjnego i punktów granicznych – Vicary z całą pewnością by to zrobił, gdyby znajdował się na jego miejscu. Co by się jednak stało, gdyby obcokrajowiec, który znalazł się na terenie Wielkiej Brytanii, zmarł? Nikt by go nie szukał. Genialne rozwiązanie. Tyle że pojawiał się jeden problem: potrzebne było ciało. Czy to możliwe, że posunęli się do zabicia kogoś w celu zdobycia ciała niejakiej Christy Kunst?
Zasadniczo niemieccy szpiedzy nie mordowali. Na ogół rekrutowali się spośród pazernych na pieniądze awanturników i fanatycznych faszystów, słabo wyszkolonych i nędznie finansowanych. Ale jeśli Kurt Vogel stworzył siatkę elitarnych agentów, ich motywacje na pewno były silniejsze, byliby bardziej zdyscyplinowani i prawie na pewno bardziej bezwzględni. A czy jednym z owych świetnie wyszkolonych, pozbawionych skrupułów agentów mogła zostać kobieta? Vicary miał do tej pory tylko raz do czynienia ze sprawą, w której pojawiła się kobieta: młoda Niemka, której udało się zdobyć posadę pokojówki u brytyjskiego admirała.
– Proszę się zatrzymać w najbliższej wiosce – zwrócił się do wrenki prowadzącej samochód.
Najbliższa wioska nazywała się Aston Magna – była to właściwie osada. Żadnych sklepów, kilka nędznych chałupin, między którymi biegło parę wąskich dróżek. Przy drodze stał staruszek z psem.
Vicary opuścił szybę i zagaił:
– Dzień dobry. – Dzień dobry.
Starzec miał na sobie kalosze, jego obszerny tweedowy płaszcz wyglądał, jakby liczył sobie co najmniej sto lat. Psu brakowało jednej łapy.
– Czy jest w wiosce telefon? – spytał Vicary. Mężczyzna pokręcił głową. Vicary przysiągłby, że pies też potrząsnął łbem.
– Nikomu się jeszcze nie zachciało zakładać. Mówił tak silną gwarą, że Vicary z trudem go rozumiał.
– A gdzie jest najbliższy telefon?
– Pewnikiem w Moreton.
– To znaczy gdzie?
– Jedźcie tą drogą za stodołą. Skręćcie w lewo przy domu i jedźcie tam, gdzie drzewa, do najbliższej wioski. To będzie Moreton.
– Dziękuję.
Pies obszczekał odjeżdżający samochód.
Vicary skorzystał z telefonu w piekarni. Czekając na połączenie z biurem, żuł kanapkę z serem. Chciał się podzielić swoim świeżo zdobytym bogactwem, więc zamówił dwa tuziny słodkich bułek dla maszynistek i dziewcząt z archiwum.
Zgłosił się Harry.
– Nie sądzę, żeby ta kobieta z grobu w Whitchurch była Christa Kunst.
– Więc kim była?
– Ty się tego dowiedz, Harry. Siadaj do telefonu i dzwoń do Scotland Yardu. Sprawdź, czy w tym samym czasie nie zaginęła jakaś kobieta. Najpierw w najbliższych okolicach Whitchurch, a jeśli będzie trzeba, w większym promieniu. Po powrocie do Londynu przekażę wszystko Boothby'emu.
– Co mu powiesz?
– Że szukamy nieżyjącej Holenderki. Będzie zachwycony.
Wschodni Londyn
Znaleźć Petera Jordana to żaden problem. Ale znaleźć go we właściwy sposób – to owszem, był problem.
Informacje Vogla okazały się dobre. Berlin wiedział, że Jordan pracował przy Grosvenor Square w Kwaterze Głównej Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych Koalicji, lepiej znanej jako SHAEF. Plac był pilnie strzeżony przez żandarmerię wojskową, tak że nie mógł się tam dostać nikt z zewnątrz. Berlin miał adres domu Jordana w Kensington i zgromadził ogromne ilości informacji na temat jego pochodzenia. Brakowało tylko szczegółowego planu dnia Jordana w Londynie. A bez tego Catherine mogła się tylko domyślać, jak najlepiej go podejść.
To, by osobiście śledzić Jordana, absolutnie nie wchodziło w grę, i to z wielu powodów. Po pierwsze, liczyło się jej własne bezpieczeństwo. Snuć się za amerykańskim oficerem po West Endzie to ogromne ryzyko. Wypatrzyłby ją ktoś z żandarmerii albo sam Jordan. A gdyby wzbudziła podejrzenia, wzięto by ją na przesłuchanie. I zapewne dość szybko by się doszukano, że prawdziwa Catherine Blake zmarła trzydzieści lat temu, gdy miała osiem miesięcy, a ona jest niemieckim szpiegiem.
Poza tym nie zamierzała śledzić sama Jordana z powodów czysto praktycznych. Z całą pewnością by temu nie podołała. Nawet z pomocą Neumanna byłoby to trudne. Wystarczyłoby, żeby Jordan wsiadł do wojskowego służbowego samochodu, a wszystko wzięłoby w łeb. Przecież nie wskoczy do taksówki i nie oświadczy: „Jedź za tym amerykańskim wozem wojskowym". Taksówkarze zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie zagraża amerykańskim oficerom ze strony szpiegów. Mogłaby trafić prosto na najbliższy posterunek. Potrzebowała nie rzucających się w oczy samochodów, które by jechały za Jordanem, nie rzucających się w oczy ludzi, którzy by za nim szli, nie rzucających się w oczy ludzi, którzy by pilnowali domu.
Potrzebowała pomocy.
Potrzebowała Vernona Pope'a.
Vernon Pope był jedną z najbarwniejszych i najpotężniejszych postaci londyńskiego półświatka. Razem z bratem, Robertem, prowadził nielegalne jaskinie gry, ściągał haracze, kontrolował środowiska prostytutek oraz kwitnący czarny rynek. Na początku wojny Vernon Pope przywiózł do szpitala Świętego Tomasza ciężko rannego w głowę podczas nalotu brata. Catherine szybko go zbadała, a stwierdziwszy wstrząs mózgu, podejrzewała też możliwość pęknięcia czaszki. Dopilnowała, by jak najszybciej zobaczył go lekarz. Wdzięczny Veronon Pope zostawił jej kartkę: „Jeśli mogę się pani w jakikolwiek sposób odpłacić, proszę tylko powiedzieć, w jaki sposób".
Catherine zatrzymała liścik. Spoczywał w jej torebce.
Jakimś cudem magazyn Vernona Pope'a ocalał. Stał nietknięty niczym bezczelna wyspa w ogrodzie zniszczeń. Catherine od niemal czterech lat nie zapuściła się w ulice wschodniej części Londynu. Przeraził ją ogrom spustoszeń. Trudno się było upewnić, czy nikt jej nie śledzi. Niewiele zostało bram, w których można by się schronić, brakowało budek, w których można by udawać, że się dzwoni, sklepów, do których można by wstąpić po jakiś drobiazg – wszędzie tylko zwały gruzów.
Stanęła po drugiej strony ulicy i obserwowała budynek. Siąpił zimny deszczyk. Miała na sobie spodnie, sweter i skórzany płaszcz. Drzwi magazynu się otworzyły, na ulicę wyjechały z dudnieniem trzy ciężarówki. Dwóch dobrze ubranych mężczyzn błyskawicznie zatrzasnęło wrota, ale nie na tyle szybko, by Catherine nie zdążyła zobaczyć, co się wewnątrz dzieje. W środku aż wrzało od roboty.
Minęła ją grupka robotników portowych, wracających ze zmiany. Ruszyła za nimi i skierowała się w stronę kwatery Pope'a.
Prowadził do niej niewielki wjazd, którym dostarczano towar. Nacisnęła dzwonek, ale nikt nie odpowiedział, więc spróbowała jeszcze raz. Czuła się obserwowana. W końcu drzwi się uchyliły. – Czym możemy ci służyć, kochanieńka?
Przyjemny głos z cockneyowskim akcentem nie pasował do właściciela. Mężczyzna mierzył sobie dobrze ponad metr osiemdziesiąt, miał czarne, przystrzyżone tuż przy skórze włosy i małe okularki. Ubrany był w drogi szary garnitur, białą koszulę i srebrzysty krawat. Muskuły rozsadzały rękawy marynarki.
– Chciałabym się widzieć z panem Pope'em.
Catherine podała byczkowi list. Przeczytał szybko, jakby wiele już takich widział.
– Spytam szefa, czy będzie miał dla ciebie chwilkę. Wejdź. Catherine przeszła przez bramę, zatrzasnął za nią drzwi.
– Ręce nad głowę, kochaniutka, bądź grzeczną dziewczynką. Nie trzeba się obrażać. Pan Pope od wszystkich tego wymaga.
Człowiek Pope'a obmacał ją w poszukiwaniu broni. Zrobił to szybko i niezbyt profesjonalnie. Skuliła się, gdy powiódł dłońmi po jej piersiach. Z trudem się pohamowała, żeby nie rozbić mu nosa łokciem. Otworzył jej torebkę, zerknął do środka i oddał. Catherine spodziewała się tego, nie zabrała więc pistoletu. Bez broni czuła się naga, wystawiona na cios. Następnym razem weźmie sztylet.
Poprowadził ją przez magazyn. Mężczyźni w kombinezonach ładowali skrzynie z towarem do kilku ciężarówek. W głębi, na drewnianych paletach, aż pod sufit piętrzyły się pudła: kawa, papierosy, cukier i baryłki paliwa. Zobaczyła też zgrabny rządek błyszczących motocykli. Nie ulegało wątpliwości, że Vernon Pope nie zasypia gruszek w popiele.
– Tędy, kochanieńka – odezwał się strażnik. – A przy okazji, nazywam się Dicky.
Zaprowadził ją do windy towarowej, zamknął drzwi i wcisnął guzik. Catherine wyjęła z torebki papierosa i włożyła go między wargi.
– Przykro mi, kochaniutka – powiedział Dicky, karcąco kiwając palcem. – Szef nie znosi fajek. Powiada, że pewnego dnia się okaże, że to nas zabija. Zresztą, leży tu tyle benzyny i amunicji, że wysadziłoby nas aż do Glasgow.
– To duża rzecz – powiedział Vernon Pope.
Wstał z wygodnej skórzanej kanapy i krążył po gabinecie. Właściwie był to nie tyle gabinet, co raczej mieszkanko z miejscem do wypoczynku i nowocześnie urządzoną kuchnią. Za czarnymi tekowymi drzwiami kryła się sypialnia. Drzwi na moment się uchyliły i Catherine zauważyła za nimi zaspaną blondynkę, która niecierpliwie czekała na koniec spotkania. Pope nalał sobie kolejną whisky. Był wysoki, przystojny, miał jasną cerę, brylantynowane blond włosy i szare oczy. Uszyty na miarę, doskonale skrojony garnitur bardziej pasowałby do prezesa prosperującej firmy lub kogoś z wyższych sfer.
– Dasz wiarę, Robercie? Catherine chce, żebyśmy przez trzy dni uganiali się po West Endzie za jakimś oficerem amerykańskiej marynarki.
Robert Pope trzymał się na uboczu, krążąc po pokoju niczym nerwowy wilk.
– Właściwie nie robimy takich rzeczy, droga Catherine – stwierdził Veron Pope. – Zresztą, co by było, gdyby angielscy albo amerykańscy chłopcy od bezpieczeństwa nas przyłapali? Ja mam układy z londyńską policją. MI- 5 to inna para kaloszy.
Catherine wyjęła papierosa.
– Mogę?
– Jeśli musisz. Dicky, daj jej popielniczkę. Catherine zapaliła i przez chwilę się zaciągała.
– Widziałam sprzęt, który macie na dole. Spokojnie wystarczy na przeprowadzenie takiej obserwacji, o jaką mi chodzi.
– A czemuż to wolontariuszka ze szpitala Świętego Tomasza chciałaby obserwować amerykańskiego oficera, nie wiesz przypadkiem, Robercie?
Robert Pope wiedział, że nie oczekuje się od niego odpowiedzi. Vernon Pope ze szklanką w dłoniach podszedł do okna. Grube zasłony były podniesione, mógł obserwować statki płynące w górę i w dół rzeki.
– Patrzcie, co Niemcy zrobili z tym miastem – odezwał się w końcu. – Kiedyś to był pępek świata, największy port na tej półkuli. A teraz cholerne zgliszcza. Nigdy już tu nie będzie jak dawniej. Chyba nie pracujesz dla Niemców, Catherine, co?
– Oczywiście, że nie – odparła spokojnie. – Kierują mną wyłącznie osobiste pobudki.
– To dobrze. Jestem złodziejem, ale także i patriotą. – Umilkł na chwilę. – Więc dlaczego chcesz, żebyśmy go śledzili?
– Daję panu zlecenie, panie Pope. Szczerze mówiąc, powody to moja prywatna sprawa.
Pope obrócił się twarzą do niej.
– Doskonale, Catherine. Masz odwagę. To mi się podoba. Poza tym byłabyś skończoną idiotką, gdybyś mi powiedziała.
Drzwi od sypialni się uchyliły i pojawiła się blondynka w męskim jedwabnym szlafroku, niedbale związanym w pasie, tak że odsłaniał parę zgrabnych nóg i drobnych, jędrnych piersi.
– Vivie, jeszcze nie skończyliśmy – skarcił ją Pope.
– Zachciało mi się pić. – Nalewając sobie ginu z tonikiem, blondynka zerknęła na Catherine. – Ile to jeszcze potrwa, Vernon?
– Niedługo. Interesy, kochanie. Wracaj do sypialni.
Vivie zniknęła w sypialni, kołysząc biodrami. Nim zamknęła drzwi, jeszcze raz obejrzała się na Catherine.
– Śliczna dziewczyna – powiedziała Catherine. – Szczęściarz z pana.
Vernon Pope roześmiał się cicho i pokręcił głową.
– Czasem wolałbym część tego szczęścia przelać na innego mężczyznę.
Zapadło długie milczenie. Pope krążył po pokoju.
– Jestem zamieszany w wiele podejrzanych interesów, Catherine, ale ten mi się nie podoba. Wcale a wcale.
Catherine zapaliła następnego papierosa. Może popełniła błąd, zwracając się z tą sprawą do Pope'a.
– Ale zrobię to. Pomogłaś mojemu bratu i dałem ci słowo. A ja dotrzymuję słowa. – Przerwał i zmierzył ją wzrokiem. – Poza tym jest w tobie coś, co mi się podoba. Bardzo.
– Cieszę się, że możemy ubić interes, panie Pope.
– To cię będzie sporo kosztować, kochaniutka. Mam furę roboty. Muszę płacić swoim ludziom. A tego rodzaju robota będzie wymagać zatrudnienia mnóstwa ludzi.
– Dlatego do pana przyszłam. – Catherine wyjęła z torebki kopertę. – Co by pan powiedział na dwieście funtów? Sto funtów teraz, sto po dostarczeniu informacji? Chcę, żeby przez siedemdziesiąt dwie godziny śledzono komandora Jordana. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. I oczekuję drobiazgowego, co do minuty, sprawozdania z każdego jego ruchu. Chcę wiedzieć, gdzie je, z kim się widuje, o czym rozmawia. I czy się spotyka z jakąś kobietą. Poradzi pan sobie z tym, panie Pope?
– Oczywiście.
– Świetnie. W takim razie odezwę się w sobotę.
– Jak mogę się z tobą skontaktować?
– Szczerze mówiąc, nie może pan.
Catherine położyła kopertę i wstała. Vernon Pope uśmiechnął się mile.
– Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Dicky, odprowadź Catherine do wyjścia. Przygotuj dla niej torbę zjedzeniem. Trochę kawy, cukru, może parę konserw wołowych z tego najświeższego transportu. Coś dobrego, Dicky.
– Mam złe przeczucia co do tej sprawy, Vernon – powiedział Robert Pope. – Może powinniśmy odpuścić.
Vernon Pope nie znosił, kiedy młodszy brat podawał w wątpliwość jego postanowienia. To on tutaj podejmował decyzje, a Robert zajmował się wykonaniem.
– Poradzimy sobie. Kazałeś ją śledzić?
– Dicky z chłopcami siedli jej na ogonie, kiedy wyszła.
– Dobrze. Chcę się dowiedzieć, co to za kobieta i w co się bawi.
– Może udałoby nam się to rozegrać na naszą korzyść? Zrobilibyśmy sobie przody w policji, gdybyśmy dyskretnie powiedzieli, co panienka knuje.
– Nic takiego nie zrobimy. Czy to jasne?
– Może powinieneś bardziej się skupić na interesach, a nie na swoim kutasie.
Vernon rzucił się na brata i złapał go za szyję.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy. Zresztą, moje zabawy są o niebo lepsze niż twoje igraszki z Dickym.
Robert poczerwieniał.
– Czego się tak na mnie gapisz, Robert? Myślisz, że nie wiem, co tu się dzieje?
Vernon rozluźnił uścisk.
– A teraz jazda na ulicę, gdzie twoje miejsce, i dopilnuj, żeby Dicky nie zgubił dziewczyny.
Catherine zauważyła obstawę w dwie minuty po wyjściu z magazynu. Spodziewała się jej. Tacy ludzie jak Vernon Pope nie osiągają swojej pozycji, jeśli nie cechuje ich ostrożność i podejrzliwość. Ale obstawa była niezręczna i amatorska. W końcu to Dicky ją wpuścił, przeszukał i wprowadził. Znała jego twarz. Co za głupota właśnie jego wysłać, żeby ją śledził. Łatwo będzie go zgubić.
Dała nura w stację metra, wtapiając się w wieczorny tłum. Przeszła przez tunel i pojawiła się po drugiej stronie ulicy. Stał tam autobus. Wsiadła i zajęła miejsce obok starszej pani. Przez zaparowaną szybę patrzyła, jak Dicky z przerażoną miną pędzi po schodach i wypada na ulicę.
Zrobiło jej się go trochę żal. Biedaczysko, gdzież mu do zawodowca. A Vernon Pope się wścieknie. Ona nie będzie ryzykować. Weźmie taksówkę, dwie, trzy przesiadki autobusowe, spacer po West Endzie, dopiero potem powrót do domu.
Na razie jednak umościła się wygodniej na siedzeniu i rozkoszowała przejażdżką.
W sypialni było ciemno, kiedy Vernon Pope wszedł i cicho zamknął drzwi. Vivie wyprostowała się na kolanach. Vernon podszedł do łóżka i mocno ją pocałował. Bardziej bezwzględnie niż zwykle. Vivie podejrzewała, że wie dlaczego. Przesunęła ręką po jego spodniach.
– O Boże, Vernon. Czy to dla mnie, czy dla tej suki? Vernon rozchylił poły jej szlafroka i zsunął z ramion.
– Obawiam się, że i jedno, i drugie – przyznał, znowu ją całując.
– Chciałeś jej tam, w gabinecie. Poznałam to po twojej twarzy.
– Zawsze była z ciebie spostrzegawcza dziewczynka. Jeszcze raz go pocałowała.
– Kiedy wraca?
– Pod koniec tygodnia.
– Jak się nazywa?
– Podobno Catherine.
– Catherine – powtórzyła Vivie. – Śliczne imię. Jest piękna.
– Tak – odparł Pope zamyślony.
– A jaką miała do ciebie sprawę?
Pope zrelacjonował jej spotkanie. Nie było między nimi tajemnic.
– Drażliwa sprawa. Myślę, że chyba mocno ją przyciśniemy.
– Sprytna z ciebie dziewczynka.
– Nie, tylko bardzo niegrzeczna.
– Vivie, zawsze wiem, kiedy twoja główka knuje podstępne plany.
Zaśmiała się dziko.
– Mam trzy dni na wymyślenie wszystkich cudowności, które zrobimy tej kobiecie, gdy znowu się pojawi. A teraz zdejmuj te portki, ulżę ci.
Vernon Pope zrobił, co kazała.
Po chwili rozległo się ciche pukanie. Robert Pope wszedł, nie czekając na odpowiedź. Promień światła padł na parę kochanków. Vivie spojrzała bez skrępowania na Roberta i uśmiechnęła się.
– Ile razy ci powtarzałem, żebyś nie wchodził, kiedy drzwi są zamknięte! – wybuchnął Vernon Pope.
– To ważne. Zwiała nam.
– Jak to się stało, do cholery?
– Dicky zaklina się, że w jednej chwili ją miał, a w moment później zniknęła. Po prostu się rozpłynęła.
– Na miłość boską!
– Nikt się nie zrywa Dicky'emu. Ta kobieta to bez wątpienia profesjonalistka. Powinniśmy się trzymać od niej z daleka.
Vivie ogarnęła nagła panika.
– Wynoś się i zamknij za sobą drzwi, Robert. Kiedy zniknął, Vivie żartobliwie polizała Vernona.
– Chyba nie posłuchasz rady tej małej cioty, Vernon? – Oczywiście, że nie.
– To dobrze. A teraz… na czym to myśmy stanęli?
– O Boże – jęknął Vernon.
Londyn
Wczesnym rankiem następnego dnia Robert Pope i Richard „Dicky" Dobbs z dużą niechęcią zadebiutowali w świecie wojennego wywiadu i rozpoczęli improwizowaną obserwację komandora porucznika Petera Jordana, na widok której obserwatorzy MI- 5 pozielenieliby z zazdrości.
Zaczęli, zanim wstał wilgotny, lodowaty poranek. Czarną furgonetką, z paką załadowaną jedzeniem w puszkach i z nazwą lokalnego sklepu kolonialnego z boku, podjechali we dwóch pod osiemnastowieczny dom Jordana w dzielnicy Kensington. Czekali prawie do ósmej, Pope przydrzemując, Dicky nerwowo żując gąbczastą bułkę i popijając kawę z papierowego kubka. Vernon Pope zagroził mu poważnym uszczerbkiem na ciele za wczorajszą wpadkę z tą babą. Niech go licho porwie, jeśli zgubi dziś Petera Jordana. Dicky, uważany za najlepszego kierowcę w kryminalnym światku Londynu, poprzysiągł sobie w duchu, że jak będzie trzeba, gotów przejechać w pogoni za Jordanem nawet przez środek Green Parku.
Nie musiał się jednak zdobywać na aż tak heroiczne wyczyny, gdyż o siódmej pięćdziesiąt pięć pod mieszkaniem Jordana zatrzymała się amerykańska limuzyna i zatrąbiła. Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich mężczyzna średniego wzrostu. Był w mundurze marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, białej czapce i ciemnym płaszczu. W ręku trzymał cienką skórzaną teczkę. Zniknął w samochodzie i zatrzasnął drzwiczki. Dicky tak się na nim koncentrował, że zapomniał uruchomić silnik. A gdy teraz to zrobił, silnik zarzęził i zgasł. Dicky przeklął go, zwymyślał, zagroził najstraszniejszymi konsekwencjami i dopiero potem znowu spróbował. Tym razem silnik zapalił z rykiem i rozpoczęła się ich cicha obserwacja Petera Jordana.
Pierwszy problem pojawił się na Grosvenor Square. Roiło się tam od taksówek, limuzyn generalicji i wojskowych pędzących we wszystkie strony. Wóz Jordana minął plac, wjechał w boczną uliczkę i zahamował przed niewielkim, nie oznakowanym budynkiem. Nie było mowy o zatrzymaniu się na ulicy. Po obu stronach stały zaparkowane samochody, wolne dla ruchu było tylko jedno pasmo, a amerykański żandarm wojskowy w białym hełmie patrolował okolicę, leniwie machając pałką. Pope wyskoczył z furgonetki i niecierpliwie spacerował po ulicy, podczas gdy Dicky krążył w pobliżu. Po dziesięciu minutach Jordan wynurzył się z budynku; do nadgarstka miał przykutą ciężką walizeczkę.
Dicky zgarnął Pope'a i zawrócił. Na Grosvenor Square przyjechali akurat w chwili, gdy Jordan znikał w wejściu do SHAEF. Dicky znalazł miejsce do parkowania na placu z dobrym widokiem na budynek i wyłączył silnik. Kilka minut później mignął im generał Eisenhower, który błysnął jednym ze swych słynnych uśmiechów, zanim wszedł do środka.
Nawet gdyby Pope przeszedł trening w samej MI- 5, nie mógłby lepiej rozegrać następnych ruchów. Uznał, że nie mogą obserwować budynku tylko z jednego punktu. To olbrzymi kompleks z najróżniejszymi wejściami i wyjściami. Z budki zadzwonił do Vernona i zażądał trzech ludzi. Kiedy się zjawili, ustawił jednego za kamienicą na Blackburn Street, drugiego ulokował na Upper Brook Street, trzeciego zaś na Upper Grosvenor Street. Po dwóch godzinach znowu zadzwonił do brata i zażyczył sobie trzech nowych twarzy; podejrzliwie tu spoglądano na cywili kręcących się w pobliżu amerykańskich instytucji. Gdyby Vicary i Boothby mogli słyszeć ich rozmowę, ogarnąłby ich pusty śmiech, gdyż podobnie jak każdy przyzwoity biurokrata i funkcjonariusz terenowy Vernon i Robert wykłócali się o ludzi. Ich jednak problem leżał w czym innym: Vernon potrzebował mięśni do odebrania transportu kradzionej kawy i pogonienia sklepikarza, który zalegał z haraczem.
W południe zmienili samochody. Furgonetkę sklepu kolonialnego zastąpiła identyczna, tyle że z nazwą nie istniejącej pralni. Szykowano ją w takim pośpiechu, że zamiast słowa pralnia napisano „pralnja", a białe worki wypchano nie ubraniami, lecz pomiętymi gazetami. O drugiej obserwatorzy dostali termos z herbatą i torbę kanapek. Po godzinie Pope, który już zjadł swój przydział i wypalił kilka papierosów, zaczął się niepokoić. Jordan siedział w budynku już prawie siedem godzin. Robiło się późno. Wszystkie strony gmachu mieli obstawione. Ale jeśli Jordan opuści budynek po zapadnięciu zmroku, w zaciemnionym mieście prawie na pewno go przegapią. Na szczęście o czwartej, kiedy już się ściemniało, Jordan wyszedł głównymi drzwiami.
Powtórzył tę samą trasę co rano, tyle że w odwrotnej kolejności. Przeszedł przez plac do mniejszego budynku, z tą samą ciężką walizeczką przykutą do ręki, i zniknął w środku. Po jakimś czasie ponownie się wynurzył z mniejszą teczką, tą, którą niósł rano. Deszcz ustał i Jordan najwyraźniej uznał, że spacer dobrze mu zrobi. Skierował się na zachód, potem skręcił na południe w Park Lane. Śledzenie go z ciężarówki nie wchodziło w rachubę. Pope wyskoczył i postanowił ruszyć za Jordanem, trzymając się parę ładnych metrów za nim.
Okazało się to o wiele trudniejsze niż Pope przypuszczał. Duży hotel Grosvenor House przy Park Lane przejęli Amerykanie i urządzili w nim kasyno oficerskie. Dziesiątki ludzi kręciły się po chodniku na zewnątrz. Pope zbliżył się do Jordana, upewniając się, czy nie pomylił go z innym oficerem. Na Pope'a, przemykającego w tłumie za komandorem, zerknął żandarm. Na niektórych ulicach West Endu Anglik tak samo wyróżniał się w tłumie jak w Teksasie. Pope znieruchomiał. Potem uświadomił sobie, że nie robi nic złego. Po prostu idzie ulicą w swoim własnym kraju. Odprężył się i żandarm odwrócił wzrok. Jordan minął Grosvenor House. Pope ostrożnie szedł za nim.
Zgubił go na Hyde Park Corner.
Jordan wtopił się w grupę wojskowych i cywilów czekających na przejściu. Kiedy zmieniło się światło, Pope ruszył na Grosvenor Place za oficerem amerykańskiej marynarki mniej więcej wzrostu Jordana. Dopiero kiedy zerknął w dół, zauważył, że oficer nie trzyma aktówki. Zatrzymał się, obejrzał, mając nadzieję, że Jordan jest za nim. Ale Jordan zniknął.
Pope usłyszał trąbienie samochodu i podniósł wzrok. To był Dicky.
– Poszedł na Knightsbridge – powiedział. – Wskakuj.
Dicky wykonał genialny zwrot na zatłoczonej ulicy. Po chwili Pope namierzył Jordana i westchnął z ulgą. Dicky podjechał do krawężnika i Pope wrócił na ulicę. Obiecawszy sobie w duchu, że więcej nie zgubi Amerykanina, szedł za nim w mniejszej odległości.
Vandyke Club był klubem amerykańskich oficerów z Kensington, niedostępnym dla brytyjskich cywili. Jordan wszedł do środka.
Pope ruszył za nim, ale zaraz się wycofał. Dicky zaparkował po drugiej stronie ulicy. Przemarznięty, przewiany do cna Pope wsiadł do furgonetki i zamknął drzwi.
– Następnym razem, kiedy komandor Jordan postanowi przeleźć przez pół Londynu, to ty wychodzisz i go śledzisz, Dicky – oświadczył.
Jordan wyszedł po czterdziestu pięciu minutach.
Proszę, Panie Boże, byle nie kolejny spacerek – modlił się w duchu Pope.
Jordan stanął przy krawężniku i zatrzymał taksówkę.
Dicky ostrożnie włączył się do ruchu. Jazda za taksówką była łatwiejsza. Jordan pojechał na wschód, minął Trafalgar Square, Strand, a po chwili skręcił w prawo.
– No, to już bardziej mi się podoba – oświadczył Pope. Patrzyli, jak Jordan płaci taksówkarzowi i wchodzi do hotelu Savoy.
Większość angielskich cywili przebiedowała wojnę na minimalnych racjach żywnościowych: paru uncjach mięsa i sera tygodniowo, a przy odrobinie szczęścia kilku szklankach mleka i jajku. Delikatesy w rodzaju brzoskwiń i pomidorów z puszki jadało się od wielkiego dzwonu. Nikt nie głodował, ale tylko garstka ludzi przybrała na wadze. Równocześnie jednak istniał drugi Londyn: Londyn wytwornych restauracji i luksusowych hoteli, które regularnie zaopatrywały się na czarnym rynku w mięso, ryby, warzywa, wino i kawę, a potem żądały niewiarygodnych pieniędzy za przywilej stołowania się właśnie u nich. Do takich miejsc należał hotel Savoy.
Portier był ubrany w zielony płaszcz ze srebrnymi lamówkami i cylinder. Pope minął go i wszedł do środka. Przemierzył hali i za Jordanem skierował się do sali, gdzie w wygodnych fotelach spoczywali bogaci biznesmeni i piękne kobiety w najmodniejszych strojach wieczorowych, kilkunastu amerykańskich i angielskich oficerów w mundurach oraz odziani w tweedy ziemianie, którzy wpadli na kilka dni do stolicy. Na widok tego bogactwa i dobrobytu Pope'em szarpały mieszane uczucia – bogacze z West Endu żyją tu sobie w luksusie, podczas gdy biedacy z East Endu cierpią głód, a ponieśli największe straty podczas nalotów. Z drugiej jednak strony on i Vernon zbili fortunę na czarnym rynku. Uznał te dysproporcje za jeden z niefortunnych skutków wojny.
Pope poszedł za Jordanem do baru przy restauracji Grill. Komandor stał samotnie w ciżbie, na próżno próbując zwrócić na siebie uwagę barmana i zamówić drinka. Pope zajął stanowisko o dwa metry od niego. Pochwycił spojrzenie barmana i zamówił whisky. Kiedy się obejrzał, przy Jordanie stał już wysoki mężczyzna o czerwonej twarzy i pogodnym uśmiechu, oficer amerykańskiej marynarki wojennej. Pope przysunął się o krok, żeby posłuchać ich rozmowy.
– Hitler powinien tutaj przyjechać i spróbować dostać drinka w piątkowy wieczór. Jestem przekonany, że poważnie by się zastanowił, czy naprawdę chce podbić ten kraj – mówił wysoki mężczyzna.
– Chcesz spróbować szczęścia w Grosvenor House? – spytał Jordan.
– Czyś ty zmysły postradał? Francuski kucharz dał wczoraj wymówienie. Kazali mu szykować posiłki z racji kartkowych i odmówił.
– Chyba ostatni rozsądny człowiek w Londynie.
– Święte słowa.
– Co trzeba zrobić, żeby tu dostać drinka?
– To zwykle skutkuje: dwa martini, u licha ciężkiego! Barman podniósł wzrok, uśmiechnął się szeroko i sięgnął po butelkę Beefeaters.
– Dobry wieczór, panie Ramsey.
– Dobry wieczór, Williamie.
Pope zanotował w pamięci: przyjaciel Jordana nazywa się Ramsey.
– Dobra robota, Shepherd.
Shepherd Ramsey – uzupełnił w myślach Pope.
– Czasem się przydaje być trochę wyższym od innych.
– Zarezerwowałeś stolik? Nie dostaniemy się do Grilla bez rezerwacji.
– Jasne, że tak. Gdzieżeś ty się w ogóle podziewał? Próbowałem się z tobą skontaktować w ubiegłym tygodniu. Wydzwaniałem, aż twój telefon dostał chrypki. W biurze też nic. Twierdzili, że nie możesz podejść do aparatu. Zadzwoniłem następnego dnia, to samo. Co, do cholery, porabiałeś, że przez dwa dni nie mogłeś podejść do telefonu?
– Nie twój interes.
– A, nadal harujesz nad tym swoim projektem?
– Odczep się, Shepherd, albo skopię ci tyłek, tu, w tym barze.
– Chyba w swoich snach, staruszku. Zresztą, jeśli urządzisz tu przedstawienie, to gdzie, do cholery, będziemy pić? W żadnym porządnym lokalu nie przyjmują takich typków jak ty.
– Słuszna uwaga.
– Więc kiedy mi powiesz, nad czym pracujesz?
– Kiedy się skończy wojna.
– Coś ważnego, hę?
– Taa…
– Cóż, przynajmniej jeden z nas robi coś ważnego. – Shepherd Ramsey wychylił drinka. – William, jeszcze dwie proszę.
– Zamierzasz się upić przed kolacją?
– Chciałem tylko, żebyś ty się rozluźnił.
– Już bardziej się rozluźnić nie potrafię. Co ty knujesz, Shepherd? Znam ten ton.
– Nic, Peter. Chryste, odczep się.
– Powiedz. Wiesz, że nie znoszę niespodzianek.
– Zaprosiłem jeszcze parę osób na dzisiejszą kolację.
– Osób?
– Właściwie to dziewcząt. Tak naprawdę to już są.
Pope poszedł za wzrokiem Jordana. W wejściu do baru pojawiły się dwie kobiety. Obie młode i bardzo atrakcyjne. Zauważyły obu mężczyzn i przyłączyły się do nich.
– Peter, to Barbara. Ale wszyscy mówią na nią Baby.
– To zrozumiałe. Miło cię poznać, Barbaro. Barbara spojrzała na Shepherda.
– Rany, miałeś rację! On jest słodki! – Mówiła z akcentem londyńskiego środowiska robotniczego. – Jemy w Grillu?
– Tak, a nasz stolik powinien już być gotów.
Maître d'hôtel zaprowadził ich na miejsce. Z baru Pope żadnym sposobem nie zdołałby podsłuchać ich rozmowy. Musi zdobyć miejsce przy stoliku obok. Zajrzawszy do części restauracyjnej, zauważył, że strategiczny punkt jest wolny. Na stoliku widniała tabliczka „zarezerwowany".
To nie problem – pomyślał Pope.
Szybko zawrócił i wyszedł na ulicę. Dicky czekał w szoferce. Pope przywołał go ruchem ręki. Dicky wyskoczył z samochodu i przebiegł przez ulicę.
– Co się stało?
– Idziemy na kolację. Musisz zarezerwować stolik.
Pope wysłał Dicky'ego, żeby porozmawiał z kierownikiem sali. Kiedy Dicky pierwszy raz spytał, maître d'hôtel pokręcił głową, zmarszczył brwi i rozłożywszy ręce pokazał, że nie ma wolnych stolików. Wtedy Dicky pochylił się nad nim i szepnął coś takiego, że biedak pobladł i zaczął się trząść jak osika. Po chwili Dicky z Robertem zasiedli przy stoliku obok Petera Jordana i Shepherda Ramseya.
– Co mu powiedziałeś, Dicky?
– Że jeśli nie da nam stolika, wyrwę mu jabłko Adama i rzucę na tę płonącą patelnię.
– Cóż, klient nasz pan, zawsze to powtarzam. Otworzyli jadłospisy.
– Zaczniesz od wędzonego łososia czy pâté de foie gras! - spytał Pope.
– Pewnie wezmę jedno i drugie. Konam z głodu. Chyba nie dają tu parowy z ziemniakami, co?
– Nijak. Spróbuj coq au vin. A teraz siedź cicho, żebym usłyszał, o czym gadają ci jankesi.
To Dicky ruszył za nimi po kolacji. Obserwował, jak zapakowali obie towarzyszki do taksówki, a sami poszli pieszo Strandem.
– Mogłeś przynajmniej zdobyć się na uprzejmość – skarcił Jordana Shepherd Ramsey.
– Przepraszam, Shepherd. Nie mieliśmy zbyt wielu tematów do rozmowy.
– A o czym tu rozmawiać? Wypić parę drinków, pośmiać się, zabrać ją do domu i spędzić bombowy wieczór w łóżku. Nie trzeba o nic pytać.
– Trudno mi było się przyzwyczaić, że co chwila nożem sprawdzała, czy szminka nie zeszła jej z ust.
– A wiesz, co mogłaby ci tymi ustami zrobić? A spojrzałeś, co się kryje pod tą sukienką? Wielki Boże, Peter, ta dziewczyna cieszy się chyba najgorszą reputacją w Londynie.
– Przykro mi, że cię rozczarowałem, Shepherd. Po prostu nie pociąga mnie to.
– A kiedy cię zacznie pociągać?
– O co ci chodzi?
– Pół roku temu obiecałeś, że zaczniesz się umawiać.
– Chciałbym spotkać inteligentną, ciekawą, dojrzałą kobietę. Nie musisz mi wyszukiwać dziewcząt. – Jordan zapalił papierosa i ze złością odrzucił zapałkę. – Słuchaj, Shep, przykro mi, ale naprawdę…
– Nie, masz rację. To nie mój interes. Tylko że matka zmarła, kiedy ojciec miał czterdzieści lat. Nigdy powtórnie się nie ożenił. I dlatego umarł jako samotny, zgorzkniały starzec. Nie chcę, żeby i tobie się coś takiego przytrafiło.
– Dzięki, Shepherd, ale mnie się to nie przytrafi.
– Nie znajdziesz drugiej Margaret.
– Jakbym sam o tym nie wiedział. – Jordan przywołał taksówkę i wsiadł do środka. – Podrzucić cię?
– Szczerze mówiąc, to mam jeszcze spotkanie.
– Shepherd.
– Spotykam się z nią za pół godziny w moim pokoju. Nie mogłem się oprzeć. Daruj, lecz ciało jest słabe.
– Nie tylko ciało. Baw się dobrze, Shep.
Taksówka odjechała. Dicky odsunął się na bok i rozejrzał za furgonetką. W parę sekund później Pope zatrzymał się przy krawężniku. Pojechali za taksówką do Kensington, zobaczyli, jak Peter Jordan wchodzi do domu i jeszcze pół godziny czekali, aż się pojawi nocna zmiana.
Londyn
Alfred Vicary zmiażdżył sobie kolano, ponieważ nie potrafił naprawić motocykla. Stało się to cudownego jesiennego dnia na północy Francji, a dzień ten bez wątpienia okazał się najgorszym dniem w jego życiu.
Vicary właśnie zakończył spotkanie ze szpiegiem; zakradł się on za linie wroga do sektora, który Brytyjczycy zamierzali następnego dnia o świcie zaatakować, i odkrył tam duże zgrupowanie niemieckich żołnierzy. Gdyby atak skierowano na wprost, tak jak planowano, napotkano by silny opór. Szpieg przyniósł ręcznie sporządzoną notatkę o liczbie niemieckich oddziałów i artylerii. Dał też Vicary'emu mapkę, na której dokładnie zaznaczył obozowisko. Vicary włożył obie kartki do skórzanej torby i ruszył z powrotem do kwatery.
Wiedział, że wiezie informacje o kluczowym znaczeniu, na szali leżało życie żołnierzy. Całkowicie otworzył przepustnicę i jak wiatr pędził po wąskiej ścieżce. Po obu stronach rosły duże drzewa, ich wierzchołki tworzyły baldachim, przez który wpadały promienie słońce, tak że tunel zdawał się płonąć. Vicary'ego przeszywał dreszcz podniecenia, gdy czuł, jak jego rudge przez sekundę czy dwie frunie w powietrzu.
Silnik zaczął trzeszczeć kilkanaście kilometrów przed metą. Vicary zwolnił. Teraz trzaski zamieniły się w głośne klekotanie. Kilometr później rozległ się odgłos pękającego metalu i mocne puknięcie. Silnik nagle stracił moc i zgasł.
Nagła cisza aż dźwięczała w uszach. Vicary schylił się i obejrzał motor. Gorący, pokryty smarem metal i poplątane przewody nic mu nie mówiły. Pamiętał, że kopnął motocykl i zastanawiał się, czy zostawić go przy drodze, czy też wlec aż do siedziby dowództwa. Chwycił za kierownicę i szybkim krokiem zaczął pchać pojazd.
Światło popołudnia ustępowało delikatnie zaróżowionemu zmierzchowi. Od punktu docelowego nadal dzieliły go całe kilometry. Przy odrobinie szczęścia mógł natrafić na swojaka, który by go podrzucił na miejsce. Gdyby szczęście się od niego odwróciło, mógł stanąć twarzą w twarz z patrolem niemieckich skautów.
Kiedy zgasło ostatnie światło dnia, zaczął się ostrzał. Pierwsze kule doleciały blisko, spadły na pole i nikomu nie zrobiły krzywdy. Następne przefrunęły na wysokości ludzkiej głowy i walnęły we wzgórze. Trzecia seria wylądowała na drodze tuż przed Vicarym.
Nawet nie usłyszał tej, która go zraniła.
Odzyskał przytomność wieczorem; trząsł się z zimna w rowie. Spojrzał w dół i omal nie zemdlał na widok swojego kolana: papki ze strzaskanej kości i krwi. Z wysiłkiem wygrzebał się z dołu i wrócił na drogę. Znalazł motocykl i zemdlał.
Oprzytomniał następnego ranka w szpitalu. Wiedział, że atak poszedł na wprost, gdyż napływały kolejne fale rannych. Cały dzień przeleżał w łóżku, w głowie mu szumiało od morfiny, zewsząd dobiegały jęki rannych. O zmierzchu chłopiec na sąsiednim łóżku zmarł. Vicary zamknął oczy, bezskutecznie próbując nie dopuszczać do siebie rzężenia konających.
Następnego ranka odwiedził go Brendan Evans, przyjaciel z Cambridge, który pomógł mu dostać się do wywiadu. Wojna go zmieniła. Zniknęła chłopięca uroda. Wyglądał teraz na twardego, wręcz bezwzględnego mężczyznę. Brendan przysunął sobie krzesło i usiadł przy łóżku.
– To wszystko moja wina – odezwał się Vicary. – Wiedziałem, że Niemcy czekają. Ale motocykl się zepsuł i nie potrafiłem cholerstwa naprawić. A potem zaczął się ostrzał.
– Wiem. Znaleźli papiery w twojej torbie. Nikt cię nie wini. To po prostu cholerny pech. Pewnie i tak nie mógłbyś naprawić tego motoru.
Jeszcze teraz, trzydzieści lat później, Vicary czasem słyszał we śnie krzyki konających. Ale ostatnio w jego snach pojawił się nowy element: śniło mu się, że to Basil Boothby uszkodził mu motocykl.
„A w ogóle czytał pan akta Vogla?".
„Nie".
Oszust. Skończony kłamca.
Vicary próbował się powstrzymać od narzucających się porównań wczoraj z dziś, lecz trudno było tego uniknąć. Nie wierzył w przeznaczenie, ale ktoś lub coś dał mu drugą szansę, szansę zadośćuczynienia za błąd z owego jesiennego dnia 1916 roku.
Liczył na to, że przyjęcie, które odbywało się w pubie naprzeciwko kwatery MI- 5, pomoże mu oderwać myśli od sprawy. Mylił się. Trzymał się z boku, zapatrzony w piwo wspominał Francję albo obserwował, jak koledzy flirtują z ładnymi maszynistkami. Przy fortepianie Nicholas Jago dawał całkiem niezły popis gry.
Z transu wyrwał go głos jednej z królowych archiwum, która zaczęła śpiewać „I'll Be Seeing You". Była to przystojna blondynka o krwistoczerwonych ustach, Grace Clarendon. Vicary wiedział, że na początku wojny otwarcie romansowała z Harrym. Bystra, dowcipna i inteligentna różniła się od większości dziewcząt z archiwum. Ale była mężatką i Vicary nie pochwalał tego związku. Nie powiedział o tym Harry'emu; w końcu to nie jego sprawa.
Zresztą, kim jestem, by pouczać w sprawach sercowych – pomyślał teraz.
Przypuszczał, że to Grace powiedziała Harry'emu, że Boothby miał w ręku teczkę Vogla.
Wszedł Harry opatulony w płaszcz. Puścił oko do Grace, potem ruszył w stronę Vicary'ego.
– Wracajmy do biura. Musimy pogadać.
– Nazywała się Beatrice Pymm. Mieszkała samotnie w niewielkim domku nieopodal Ipswich – zaczął Harry, kiedy szli do gabinetu Vicary'ego. Dziś rano spędził wiele godzin w Ipswich, grzebiąc w przeszłości Beatrice Pymm. – Żadnych przyjaciół, żadnej rodziny. Jej matka zmarła w trzydziestym szóstym. Zostawiła jej dom i przyzwoity dochód. Beatrice nie pracowała. Nie miała chłopaków, kochanków, nawet kota. Zajmowała się wyłącznie malowaniem.
– Malowaniem? – powtórzył Vicary.
– Tak, malowaniem. Ludzie, z którymi rozmawiałem, mówili, że malowała prawie codziennie. Wychodziła wczesnym rankiem, wybierała jakiś punkt w okolicy i cały dzień malowała. Policjant z posterunku w Ipswich pokazał mi parę jej obrazów. Krajobrazy. Całkiem niezłe.
Vicary zmarszczył brwi.
– Nie wiedziałem, że znasz się na sztuce, Harry.
– Sądzisz, że chłopcy z Battersea nie potrafią docenić sztuki? W takim razie wiedz, że moja świętej pamięci matka regularnie wlokła mnie do National Gallery.
– Przepraszam, Harry. Proszę, mów dalej.
– Beatrice nie miała samochodu. Albo jeździła rowerem, albo szła pieszo, albo łapała autobus. Często za długo malowała, zwłaszcza latem, kiedy było dobre światło, i spóźniała się na ostatni autobus. Sąsiedzi nieraz widzieli, jak przychodziła w środku nocy, dźwigając cały swój sprzęt malarski. Powiadali, że przesypiała noce w jakichś zakazanych miejscach, byleby złapać wschód słońca.
– I co, ich zdaniem, jej się stało?
– Oficjalna wersja wydarzeń: przypadkowe zatonięcie. Jej rzeczy znaleziono nad brzegiem Orwell, obok pustą butelkę po winie. Policja sądzi, że Beatrice musiała za dużo wypić, straciła równowagę, ześlizgnęła się do wody i utonęła. Ciała nie znaleziono. Przez pewien czas kontynuowali śledztwo, ale nie wpadli na żaden inny trop. Uznali, że kobieta utopiła się na skutek nieszczęśliwego wypadku i zamknięto sprawę.
– Brzmi bardzo prawdopodobnie.
– Oczywiście, mogło się stać i tak. Ale wątpię. Beatrice Pymm doskonale znała okolicę. Dlaczego akurat tego dnia wypiła odrobinę za dużo i wpadła do rzeki?
– A druga teoria?
– Druga teoria wygląda następująco: gdy zapadł zmrok, nasz szpieg zabrał ją samochodem, zasztyletował i załadował jej ciało do ciężarówki. Rzeczy zostawił nad brzegiem rzeki, żeby to wyglądało na przypadkowe zatonięcie. Tymczasem zaś ciało przewiózł przez pół kraju, zmasakrował i zakopał pod Whitchurch.
Dotarli do gabinetu Vicary'ego i usiedli. Vicary za biurkiem, Harry naprzeciwko. Harry rozparł się na krześle i wyciągnął nogi.
– Czy to wyłącznie domysły, czy też masz fakty na poparcie twojej teorii?
– Pół na pół, ale wszystkie pasują do twojego przypuszczenia, że Beatrice Pymm zabito, aby ukryć wejście szpiega na teren kraju.
– Wal.
– Zacznę od trupa. Ciało znaleziono w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku. Rozmawiałem z patologiem, który je badał. Sądząc po stopniu rozkładu, szacował, że musiało leżeć w ziemi jakieś sześć, dziewięć miesięcy. Tak na marginesie, to pokrywa się z czasem zniknięcia Beatrice Pymm. Kości twarzy niemal zupełnie strzaskane. Nie było zębów, żeby można porównać z kartoteką dentystyczną. Odcisków palców też nie można było pobrać, bo dłonie zbytnio się już rozłożyły. Lekarz nie mógł określić przyczyny zgonu. Ale znalazł jedną interesującą wskazówkę: zadraśnięcie na najniższym żebrze po lewej stronie. Zwykle towarzyszy ono dźgnięciu nożem w serce.
– Powiadasz, że morderczyni mogła skorzystać z ciężarówki. Jakie masz dowody?
– Poprosiłem tamtejszą policję, żeby sprawdzili, czy w noc zabójstwa Beatrice Pymm odnotowano jakieś przestępstwa albo coś niepokojącego. Tak się złożyło, że w okolicach wioski Alderton ktoś porzucił i umyślnie podpalił furgonetkę. Sprawdzono, co to za wóz.
– I?
– Ukradziony dwa dni wcześniej w Londynie. Vicary wstał i zaczął krążyć po pokoju.
– Więc nasza agentka wyrasta ni z tego, ni z owego w środku kraju, zostawiając za sobą płonącą furgonetkę. Gdzie teraz jedzie? Co robi?
– Załóżmy, że wraca do Londynu. Łapie okazję i jedzie ciężarówką albo samochodem. Albo idzie na najbliższą stację i wsiada w pierwszy pociąg do Londynu.
– Zbyt ryzykowne – stwierdził Vicary. – Na prowincji samotna kobieta w środku nocy to rzecz bardzo niezwykła. Nie zapominajmy, że to listopad i jest zimno. Mogłaby ją zauważyć policja. Morderstwo Beatrice Pymm precyzyjnie zaplanowano i wykonano. Zabójczyni niczego nie pozostawiła przypadkowi.
– A co byś powiedział na motocykl ukryty w skrzyni ciężarówki?
– Dobry pomysł. Sprawdź, czy w tamtym okresie nie skradziono jakiegoś motocykla.
– Wraca do Londynu i porzuca motor.
– Zgadza się – potwierdził Vicary. – A w chwili wybuchu wojny nie szukamy Holenderki Christy Kunst, ponieważ mylnie zakładamy, że nie żyje.
– Cholera, sprytne.
– Bardziej bezwzględne niż sprytne. Wyobraź sobie: zabić niewinną Angielkę, żeby ukryć obecność szpiega. To nie jest zwykła agentka, a Kurt Vogel to nie jest zwykły oficer Abwehry. Co do. tego nie mam wątpliwości. – Vicary przerwał, by zapalić papierosa. – Czy fotografia dała nam jakiś ślad?
– Żadnego.
– W takim razie nasze dochodzenie utknęło w martwym punkcie.
– Obawiam się, że tak. Zadzwonię jeszcze w parę miejsc. Vicary potrząsnął głową.
– Skończ już na dzisiaj z robotą. Idź na przyjęcie. Spędź trochę czasu z Grace – dorzucił.
Harry spojrzał na niego zaskoczony.
– Skąd wiedziałeś?
– Może nie zauważyłeś, ale roi się tu od oficerów wywiadu. Plotka się rozchodzi, ludzie gadają. Zresztą niezbyt się z tym kryłeś. Telefonistkom z nocnej zmiany zostawiałeś numer Grace, gdyby musiano się z tobą nagle skontaktować.
Harry poczerwieniał.
– Idź do niej, Harry. Ona za tobą tęskni. Ślepy by to zauważył.
– Ja też za nią tęsknię. Ale jest mężatką. Zerwałem z nią, bo czułem się jak ostatnia szuja.
– Dzięki tobie jest szczęśliwa, dzięki niej ty jesteś szczęśliwy. Kiedy jej mąż wróci z wojny, o ile wróci, sytuacja sama się rozwiąże.
– I co ja mam wtedy zrobić?
– To już ty zdecydujesz.
– Zostanę ze złamanym sercem, ot co. Mam hyzia na jej punkcie.
– W takim razie bądź z nią i ciesz się nią.
– Jest jeszcze coś.
Harry powiedział Vicary'emu, skąd się bierze jego poczucie winy: oto on siedzi bezpiecznie w Londynie, łapiąc szpiegów, podczas gdy mąż Grace i inni mężczyźni ryzykują życie na linii frontu.
– Nie wiem, jak bym się zachował podczas walki, jak bym postąpił. Czy okazałbym się bohaterem, czy tchórzem. Poza tym nie wiem, czy tutaj w ogóle robię coś przydatnego. Mogę wyliczyć stu innych detektywów równie dobrych jak ja. Czasem mam ochotę zrezygnować z tego i zaciągnąć się do wojska.
– Nie opowiadaj bzdur, Harry. Robiąc to, co do ciebie należy, ratujesz życie żołnierzom z linii frontu. Inwazję na Francję wygramy albo przegramy, jeszcze zanim pierwszy żołnierz postawi stopę na francuskiej ziemi. Od tego, co robisz, może zależeć życie tysięcy ludzi. Kiedy ogarniają cię wątpliwości, spójrz na to z tej strony. Zresztą, w tym momencie jesteś mi potrzebny. Tylko tobie mogę tutaj zaufać.
Przez chwilę siedzieli w pełnym zażenowania niezręcznym milczeniu, jak to zwykle bywa u Anglików, gdy wypowiedzą na głos swe najskrytsze myśli. W końcu Harry wstał i ruszył do drzwi. Zatrzymał się jednak i obejrzał.
– A co z tobą, Alfredzie? Dlaczego nie ma nikogo w twoim życiu? Dlaczego nie zejdziesz na dół i nie poszukasz jakiejś miłej kobiety, z którą mógłbyś spędzić czas?
Vicary zaczął się obmacywać po kieszeniach w poszukiwaniu okularów, wreszcie wsadził je sobie na nos.
– Dobranoc, Harry – oświadczył nieco za bardzo zdecydowanie, przerzucając stertę papierów na biurku. – Baw się dobrze na przyjęciu. Do zobaczenia rano.
Po wyjściu kolegi sięgnął po telefon i wykręcił numer Boothby'ego. Był zaskoczony, kiedy zwierzchnik sam odebrał. Na pytanie Vicary'ego, czy sir Basil ma chwilę czasu, spytał sucho, czy to nie może poczekać do poniedziałku. Vicary odrzekł, że to ważne. Sir Basil obiecał mu poświęcić pięć minut i kazał natychmiast przyjść na górę.
– Napisałem notatkę dla generała Eisenhowera, generała Bettsa i premiera – powiedział Vicary, zapoznawszy Boothby'ego z najnowszymi odkryciami Harry'ego.
Wręczył kartkę zwierzchnikowi, który dalej stał lekko rozkraczony, jakby dla utrzymania równowagi. Spieszył się; chciał jak najszybciej wyjechać na wieś. Sekretarka przygotowała mu już aktówkę z tajnymi dokumentami, z którymi miał się zapoznać podczas weekendu, i małą skórzaną torbę z rzeczami osobistymi. Boothby miał zarzucony na ramiona płaszcz, rękawy zwisały po obu bokach.
– Moim zdaniem dalsze utrzymywanie sprawy w tajemnicy przed nimi stanowiłoby zaniedbanie obowiązków, sir Basilu.
Boothby dalej czytał, Vicary poznawał to po ruchu warg. Sir Basil tak mocno mrużył oczy, że prawie zupełnie zniknęły pod krzaczastymi brwiami. Starał się udawać, że nadal cieszy się doskonałym wzrokiem, i nie chciał w obecności podwładnych nosić okularów do czytania.
– Wydawało mi się, że już o tym rozmawialiśmy, Alfredzie – stwierdził teraz, wymachując kartką.
Problem, raz omówiony, nigdy więcej nie powinien wracać – to była jedna z maksym sir Basila, tak na gruncie prywatnym, jak i zawodowym. Często wpadał w rozdrażnienie, jeśli podwładni na nowo poruszali kwestię raz zamkniętą. Namysł i powracanie do sprawy charakteryzowały słabsze umysły. Sir Basil nade wszystko cenił szybką decyzję. Vicary zerknął na biurko generała. Czyste, wypolerowane, bez żadnej kartki czy notatek: symbol sposobu kierowania Boothby'ego.
– Rzeczywiście, już o tym rozmawialiśmy, sir Basilu – odparł Vicary cierpliwie – ale sytuacja się zmieniła. Wygląda na to, że Niemcom udało się wprowadzić do kraju szpiega i że ten szpieg spotkał się z agentką już tu mieszkającą. Należy się spodziewać, że ich operacja, a może to być każda operacja, już się rozpoczęła. Przetrzymywać taką informację zamiast puścić ją w obieg to igranie z ogniem.
– Bzdura – warknął Boothby.
– Dlaczego bzdura?
– Ponieważ ten wydział za nic nie powiadomi Amerykanów i premiera, że nie potrafi się wywiązać ze swych obowiązków. Że nie potrafi zapanować nad zagrożeniem, jakie stanowią dla przygotowań do inwazji niemieccy szpiedzy.
– To nie jest wystarczająco mocny argument. Nie usprawiedliwia ukrywania tej informacji.
– Jest wystarczająco mocny, Alfredzie, jeśli ja tak mówię. Rozmowy z Boothbym często przypominały kota uganiającego się za własnym ogonem: niekonsekwencje, blef, odwracanie uwagi, próby, kto kogo przegada. Vicary sędziowskim gestem oparł brodę na dłoniach i udawał, że podziwia wzór na drogim dywanie Boothby'ego. W pokoju zapadła cisza, przerywana skrzypem podłogi uginającej się pod masywną postacią generała.
– Czy przekaże pan moją notatkę dyrektorowi generalnemu? – spytał Vicary, uważając, by w jego głosie nie zabrzmiała pogróżka.
– Absolutnie nie.
– W takim razie jestem gotów sam się udać do dyrektora. Boothby schylił się, tak że jego twarz znalazła się tuż przy twarzy Vicary'ego. Siedzący na głębokiej kanapie Vicary poczuł zapach dżinu i papierosów.
– A ja jestem gotów pana zmiażdżyć, Alfredzie.
– Sir Basilu…
– Pozwoli pan, że mu przypomnę, jak działa ten system. Pan melduje się u mnie, a ja u dyrektora generalnego. Złożył mi pan sprawozdanie i uznałem, że w tym momencie nie należy jeszcze kierować sprawy do najwyższych władz.
– Istnieje jeszcze inne rozwiązanie.
Boothby poderwał głowę, jakby dostał pięścią w twarz. Szybko zapanował nad sobą, gniewnie zaciskając zęby.
– Nie składam raportów premierowi i nie jestem na jego usługi. Jeśli jednak pominie pan drogę służbową i skontaktuje się bezpośrednio z Churchillem, postawię pana przed komisją kontroli wewnętrznej. A kiedy oni z panem skończą, będzie już tylko potrzebna pana kartoteka dentystyczna do identyfikacji zwłok.
– To skrajna nieuczciwość.
– Czyżby? Od kiedy przejął pan tę sprawę, klęska goni klęskę. Na Boga, Alfredzie, jeszcze paru takich niemieckich szpiegów na wolności, a będą mogli założyć drużynę rugby.
Vicary nie dał się zastraszyć.
– Jeśli nie przekaże pan mojego raportu dyrektorowi generalnemu, to chcę, by w aktach tej sprawy odnotowano, że wyszedłem z taką sugestią, a pan ją odrzucił – powiedział.
Kąciki ust Boothby'ego uniosły się w lekkim uśmieszku. Asekurowanie się – rozumiał to i doceniał.
– Już teraz zabiega pan o swoje miejsce w historii, Alfredzie?
– Jest pan skończonym łajdakiem, sir Basilu. A do tego niekompetentnym.
– Zwracacie się do starszego rangą, majorze Vicary!
– Proszę mi wierzyć, ironia tego nie umknęła mej uwagi. Boothby chwycił teczkę i torbę, po czym zmierzył Vicary'ego wzrokiem.
– Wiele się pan jeszcze musi nauczyć.
– Sądzę, że mógłbym się nauczyć od pana.
– A cóż to, na miłosierdzie boskie, ma znowu znaczyć? Vicary wstał.
– Że powinien pan zacząć się bardziej przejmować bezpieczeństwem ojczyzny, a mniej budowaniem kariery w Whitehall.
Boothby uśmiechnął się leniwie, jakby chciał uwieść dzierlatkę.
– Ależ mój drogi Alfredzie – odparł – zawsze uważałem, że obie te rzeczy ściśle się ze sobą wiążą.
Wschodni Londyn
Następnego wieczoru, szybkim krokiem zdążając do magazynu Pope'a, Catherine Blake niosła w torebce sztylet. Zażądała spotkania sam na sam z Vernonem Pope'em i teraz, zbliżając się do budynku, nie dostrzegła żadnego z jego ludzi. Zatrzymała się przy bramie i podniosła rygiel. Tak jak obiecał Pope, nie był zablokowany. Otworzyła drzwi i weszła do środka.
W magazynie panował półmrok, rozjaśniony jedynie lampą wiszącą w głębi pomieszczenia. Catherine ruszyła w stronę światła i windy towarowej. Weszła do niej, zasunęła kratę i nacisnęła guzik. Winda sieknęła, drgnęła i uniosła ją do gabinetu Pope'a.
Catherine wysiadła na niewielkim podeście przed czarnymi podwójnymi drzwiami. Zastukała i usłyszała z drugiej strony zaproszenie Pope'a. Stał przy wózku z trunkami, w jednej ręce trzymał butelkę szampana, w drugiej kieliszki. Kiedy podeszła, wyciągnął ku niej kieliszek.
– Nie, dziękuję – odparła. – Przyszłam tylko na chwilę.
– Nalegam. Rozstaliśmy się w nieco napiętej atmosferze. Chcę ci to teraz zrekompensować.
– To dlatego kazał mnie pan śledzić? – spytała, przyjmując szampana.
– Każdego każę śledzić, kochanie. Dzięki temu funkcjonuję. Moi chłopcy są w tym nieźli, o czym sama się przekonasz, czytając ten raport. – Podał Catherine kopertę, ale cofnął ją, gdy wyciągnęła rękę. – Właśnie dlatego byłem taki zaskoczony, że udało ci się uciec Dicky'emu. Sprytnie pomyślane: wejść do metra, a potem wskoczyć do autobusu.
– Po prostu zmieniłam plany.
Spróbowała szampana. Był doskonale schłodzony i pyszny.
Pope wyciągnął rękę z kopertą i tym razem pozwolił Catherine ją wziąć. Odstawiła kieliszek i zajrzała do środka.
Właśnie czegoś takiego potrzebowała. Była to rozpisana niemal co do minuty relacja z ruchów Jordana: gdzie pracował, w jakich godzinach, gdzie jadał i chodził na drinki, nawet imię jego przyjaciela.
Kiedy skończyła czytać, Pope wyjął szampana z wiaderka i nalał sobie kolejną porcję. Catherine sięgnęła do torebki i położyła pieniądze na stole.
– Proszę, oto druga połowa. Sądzę, że na tym zakończyliśmy nasze sprawy. Bardzo panu dziękuję.
Wkładała raport o Peterze Jordanie do portfela, kiedy Pope przysunął się do niej i schwycił ją za rękę.
– Właściwie, moja droga Catherine, to dopiero je zaczęliśmy.
– Jeśli chce pan więcej pieniędzy…
– Och, na pewno chcę więcej. A jeśli nie chcesz, żebym zadzwonił na policję, to mi je dasz. – Przysunął się jeszcze o krok, napierając na nią ciałem i przeciągnął ręką po jej biuście. – Ale chcę od ciebie jeszcze czegoś.
Drzwi sypialni się otworzyły i pojawiła się w nich Vivie ubrana tylko w jedną z koszul Vernona, rozpiętą do pasa.
– Vivie, poznaj Catherine – przedstawił Pope. – Czarująca Catherine zgodziła się z nami spędzić wieczór.
Berlińska szkoła dla szpiegów Abwehry nie przygotowała ją na taką sytuację. Uczyli ją, jak liczyć oddziały, jak oszacować siły wroga, korzystać z radia, rozpoznawać rodzaj wojska i twarze wyższych oficerów. Ale ani słowem nie wspomnieli, jak sobie poradzić z londyńskim gangsterem i jego zboczoną dziewczyną, którzy zamierzali dzielić się jej ciałem. Catherine miała wrażenie, że znalazła się w jakimś dziwacznym śnie erotycznym nastolatki.
To nie może się dziać naprawdę – pomyślała. Ale to się działo i Catherine nie mogła sobie przypomnieć żadnego elementu szkolenia, które pomogłoby jej wybrnąć z tej sytuacji.
Vernon Pope zaprowadził ją do sypialni. Pchnął ją na łóżko, a sam zajął miejsce w fotelu w rogu. Vivie stanęła przed Catherine, rozpinając dwa ostatnie guziki koszuli. Miała drobne, jędrne piersi i białą skórę, która jaśniała w przyciemnionym pokoju. Chwyciła Catherine za głowę i przyciągnęła ją sobie do piersi. Catherine włączyła się do perwersyjnej gry i wzięła do ust brodawkę dziewczyny, równocześnie zastanawiając się, jak najsprawniej ich oboje zabić.
Zdawała sobie sprawę, że jeśli raz ulegnie szantażowi, nigdy się nie wyzwoli. Jej zasoby finansowe nie były nieograniczone. Vernon Pope bardzo szybko by ją wydoił. Bez pieniędzy zaś stałaby się bezużyteczna. Uznała, że ryzyko jest niewielkie. Będzie tylko musiała starannie zatrzeć ślady. Żaden z braci Pope ani ich ludzi nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Wiedzieli tylko, że pracowała jako wolontariuszka w szpitalu Świętego Tomasza, a Catherine podawała tam fałszywy adres. Na policję też nie pójdą zbyt chętnie. Policja zaczęłaby zadawać pytania – a szczere odpowiedzi równałyby się przyznaniu, że za pieniądze śledzili oficera amerykańskiej marynarki wojennej.
Wszystko to przemawiało za jak najszybszym i jak najdyskretniejszym zabiciem Vernona Pope'a.
Catherine wzięła do ust drugą pierś Vivie i ssała ją, póki nie nabrzmiała. Vivie odrzuciła głowę, jęknęła. Chwyciła rękę Catherine i poprowadziła między swoje nogi. Już była rozpalona i wilgotna. Catherine wyłączyła wszelkie uczucia. Po prostu mechanicznie wykonywała czynności dające rozkosz tej kobiecie. Nie czuła strachu ani obrzydzenia, po prostu starała się zachować spokój i jasność myślenia. Vivie zaczęła, się mocniej ocierać o palce Catherine, a po chwili jej ciało przeszył spazm rozkoszy.
Pchnęła Catherine na łóżko, siadła na niej okrakiem i rozpinała guziki jej swetra. Wyswobodziła ze stanika jej piersi, pieszcząc je. Catherine dostrzegła, że Vernon wstaje z miejsca i zaczyna się rozbierać. Dopiero teraz ogarnął ją niepokój. Nie chciała go na sobie ani w sobie. Może się okazać okrutnym i sadystycznym kochankiem. Może ją skrzywdzić. Na plecach, rozkrzyżowana, będzie bezbronna wobec jego ciała i siły. Wszystkie techniki walki, których nauczyła się w szkole Abwehry, opierały się na szybkości i gibkości. Przygnieciona ciężkim ciałem Vernona Pope'a będzie bezbronna.
Musi się włączyć do ich gry. Co więcej, musi ją kontrolować.
Wyciągnęła ręce i objęła pieszczotliwie dłońmi piersi Vivie. Vernon pochłaniał je wzrokiem, rozkoszując się widokiem dwóch kochających się kobiet. Przyciągnęła do siebie Vivie, poprowadziła jej usta do swoich piersi. Pomyślała, że teraz byłoby łatwo schwycić głowę Vivie i przekręcać, aż usłyszy trzask pękającego kręgosłupa. Ale to byłby błąd. Najpierw musi zabić Pope'a. Potem bez trudu sobie poradzi z Vivie.
Nim Vernon zdążył się na niej położyć, siadła i pocałowała go. Wstała, podczas gdy jego język szalał w jej ustach. Zapanowała nad odruchem wymiotnym. Przez chwilę zastanawiała się, czyby mu nie pozwolić się z nią kochać i zabić go po wszystkim, gdy ogarnie go senność i rozleniwienie. Nie chciała jednak, by gra posunęła się o krok dalej, niż to konieczne.
Pogładziła jego członek. Jęknął i mocniej ją pocałował.
W tym momencie był bezbronny. Pchnęła go na łóżko, leżał teraz na plecach.
I w tej samej chwili bezlitośnie wbiła mu kolano w jądra.
Pope zwinął się z bólu, chwytając się za bolące miejsce i próbując schwytać powietrze. Vivie wrzasnęła.
Catherine błyskawicznie się odwróciła i wycelowała łokciem w nos Pope'a. Usłyszała trzask pękającej kości. Pope runął na podłogę, z nosa lała mu się krew. Vivie klęczała na łóżku, nie przestając piszczeć. W tym momencie nie stanowiła dla Catherine zagrożenia.
Catherine odwróciła się i błyskawicznie rzuciła do drzwi. Pope, ciągle leżący na podłodze, zamachnął się nogą.
Trafił ją w prawą kostkę, tak że sama się podcięła. Runęła na podłogę z takim impetem, że dech jej zaparło. Przez moment widziała gwiazdy i łzy napłynęły jej do oczu. Bała się, że straci przytomność.
Dźwignęła się na ręce i kolana i już miała się podnieść, kiedy Pope chwycił ją za kostkę i zaczął wlec do siebie. Szybko przetoczyła się na bok i obcasem uderzyła prosto w jego złamany nos.
Pope zawył rozpaczliwie, ale mocniej zacisnął rękę na jej kostce.
Kopnęła drugi raz, trzeci.
W końcu puścił.
Z trudem wstała, dobiegła do kanapy, gdzie Pope kazał jej zostawić torebkę. Otworzyła ją i odsunęła suwak bocznej kieszonki. Sztylet był na miejscu. Ujęła rękojeść i nacisnęła dźwignię. Ostrze wyskoczyło na miejsce.
Pope już był na nogach, wyciągnął ręce, po omacku próbując schwytać Catherine. Zawirowała i z całej siły zamierzyła się sztyletem. Czubek rozdarł skórę na prawym ramieniu Pope'a.
Lewą ręką osłonił ranę, wrzasnął z bólu, kiedy zaczęła z niej tryskać krew. Abwehra nauczyła Catherine jeszcze jednego sposobu zabijania. Na samą myśl o tym aż się kurczyła. Ale teraz będzie musiała się nim posłużyć. Nie ma innego wyjścia.
Podeszła krok bliżej, zamachnęła się i wbiła sztylet Vernonowi Pope'owi prosto w oko.
Vivie leżała zwinięta w kłębek w kącie i szlochała histerycznie. Catherine wzięła ją pod rękę, podciągnęła i pchnęła na ścianę.
– Proszę… Nie rób mi krzywdy.
– Nie zrobię ci krzywdy.
– Nie rób mi krzywdy.
– Nie zrobię ci krzywdy.
– Obiecuję, że nikomu nie powiem, nawet Robertowi. Przysięgam.
– Ani policji?
– Nie powiem policji.
– Dobrze. Wiedziałam, że mogę ci ufać.
Catherine gładziła ją po włosach, twarzy. Vivie się odprężała. Zwiotczała, i Catherine musiała ją przytrzymać, żeby nie upadła na podłogę.
– Kim jesteś? – spytała Vivie. – Jak mogłaś mu to zrobić? Catherine nie odpowiedziała. Głaskała Vivie po głowie, drugą ręką delikatnie szukając miękkiego zagłębienia pod żebrami. Vivie szeroko otworzyła oczy, kiedy sztylet przebił jej serce. Z jej ust wyrwał się okrzyk bólu, zmienił się w cichy bulgot. Umarła szybko i cicho, niewidzącymi oczami wpatrując się w Catherine.
Catherine puściła ciało. Zsunęło się po ścianie, ten ruch wypchnął sztylet z serca. Catherine popatrzyła na trupy, krew.
Dobry Boże, co oni ze mnie zrobili?
A potem osunęła się na klęczki obok martwej Vivie i zwymiotowała.
Ze zdumiewającym spokojem przygotowywała się do wyjścia. W łazience opłukała krew z rąk, twarzy i ostrza sztyletu. Nic nie mogła poradzić na plamy na swetrze – jedynie ukryć je pod skórzanym płaszczem. Przeszła przez sypialnię, omijając ciało Vivie, potem do drugiego pokoju. Stanęła przy oknie i wyjrzała na ulicę. Pope chyba dotrzymał słowa. Przed magazynem nie było nikogo. Ale jutro z pewnością znajdą ciało szefa, a wtedy ruszą na poszukiwanie. Na razie jednak nic jej nie grozi. Wzięła torebkę i zabrała ze stolika sto funtów, które wręczyła Pope'owi. Windą zjechała na dół i wtopiła się w mrok nocy.
Wschodni Londyn
W przeciwieństwie do większości przedstawicieli swej profesji inspektor Andrew Kidlington jak ognia unikał oglądania nieboszczyków. Dawno już stracił zainteresowanie dla co bardziej obrzydliwych aspektów swego zawodu, zwłaszcza od kiedy zaczął nauczać w swej parafii jako świecki kaznodzieja. Otoczył się grupą profesjonalistów i wolał im dawać wolną rękę. Krążyły legendy o tym, jak to więcej odkryje w sprawie morderstwa na podstawie dobrego raportu, niż wizyty w miejscu zbrodni i jak dba, by każdy świstek papieru z wydziału trafił na jego biurko. Nie co dzień zdarzało się jednak, by zadźgano nożem człowieka pokroju Vernona Pope'a. To inspektor musiał obejrzeć osobiście.
Umundurowany policjant, trzymający straż przed drzwiami magazynu, odsunął się, robiąc Kidlingtonowi przejście.
– Winda jest na drugim końcu magazynu, panie inspektorze. Proszę pojechać na pierwsze piętro. Na podeście stoi nasz człowiek. On wskaże panu drogę.
Kidlington wolno wszedł do środka. Był wysokim, masywnym mężczyzną, z kręconymi szpakowatymi włosami i miną człowieka, który właśnie ma przekazać złe wieści. W rezultacie jego ludzie chodzili wokół niego na paluszkach.
Młody sierżant nazwiskiem Meadows czekał na niego na podeście. Meadows był zbyt ostentacyjny jak na gust inspektora i zanadto się zadawał z kobietami. To jednak nie umniejszało jego umiejętności dochodzeniowych i chłopak szykował się do awansu.
– Niezły tu bałagan, panie inspektorze – powiedział Meadows, wpuszczając inspektora do pokoju.
Kidlington poczuł w powietrzu woń krwi. Vernon Pope leżał na orientalnym dywanie przy kanapie. Ciemna plama rozciągała się poza szare prześcieradło, którym go przykryto. Inspektor trzydzieści lat przepracował w stołecznej policji, ale w gardle wyrosła mu kula, gdy Meadows przykląkł przy ciele i odsłonił nieboszczyka.
– Dobry Boże! – rzekł stłumionym głosem. Skrzywił się i na chwilę odwrócił, by odzyskać panowanie nad sobą.
– Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego – przytaknął Meadows.
Vernon Pope leżał w kałuży czarnej, skrzepłej krwi, nagi, twarzą do góry. Kidlington na pierwszy rzut oka dostrzegł, że śmiertelną ranę zadano gangsterowi dopiero po gwałtownej walce. Duża, poszarpana rana rozcinała ramię. Nos był solidnie złamany. Krew z dziurek spłynęła do otwartych ust, jakby ułożonych do ostatniego krzyku. No i oko. Kidlington z trudem się zmusił, by na nie spojrzeć. Krew i płyn oczny spłynęły na policzek. Gałka była zniszczona, nie widział źrenicy. Dopiero sekcja wykaże, jak głęboko sięgnęło ostrze, ale to ten cios wyglądał na śmiertelny. Ktoś wbił coś w oko Vernona Pope'a, sięgając aż do mózgu.
– Przybliżona pora zgonu? – przerwał milczenie Kidlington.
– Ubiegła noc, może wczesny wieczór.
– Narzędzie zbrodni?
– Trudno powiedzieć. Z pewnością nie był to zwyczajny nóż… Niech pan spojrzy na ranę na ramieniu. Brzegi są poszarpane.
– Wniosek?
– Coś ostrego. Śrubokręt, może szczypce do lodu. Kidlington rozejrzał się po pokoju.
– Szczypce Pope'a nadal leżą na wózku z trunkami. Raczej trzeba je wykluczyć, no, chyba że morderca chodzi po mieście z własnymi. – Kidlington znowu skupił się na nieboszczyku. – Moim zdaniem to sztylet. Sztyletem się kłuje, nie siecze. W ten sposób dałoby się wytłumaczyć poszarpaną ranę barku i czyste przebicie oka.
– Zgadza się, panie inspektorze.
Kidlington dość się już napatrzył. Wstał i gestem nakazał Meadowsowi zakryć ciało.
– Kobieta?
– W sypialni. Tędy, panie inspektorze.
Blady, głęboko wstrząśnięty Robert Pope siedział na miejscu pasażera, gdy z Dickym Dobbsem mknęli w stronę szpitala Świętego Tomasza. To Robert dziś rano znalazł ciała brata i jego kochanki. Czekał na Vernona w kafejce, w której co rano jedli śniadanie, i zaniepokoił się, gdy brat się nie pojawił. Ściągnął Dicky'ego i razem poszli do magazynu. Na widok ciał wrzasnął i wdepnął w szklany stolik.
Robert i Vernon byli realistami. Zdawali sobie sprawę, że pracują w niebezpiecznej branży i obaj mogą młodo umrzeć. Jak każde rodzeństwo czasem się kłócili, ale Robert Pope kochał swojego starszego brata jak nikogo innego. Vernon zastępował mu ojca – bezrobotnego, wybuchowego pijusa, który pewnego dnia odszedł i więcej się nie pojawił. Roberta przeraziła nie tyle śmierć Vernona, co jej rodzaj: zabity ciosem w oko, zostawiony nagi na podłodze. I niewinna Vivie trafiona w samo serce.
Możliwe, że morderstwo było sprawką ich przeciwników. Interesy braci Pope w czasie wojny kwitły, więc zapuścili się na nowe terytoria. Ale gangsterzy inaczej likwidowali swoich wrogów. Robert podejrzewał, że to się wiązało z tą kobietą, Catherine, czy jak jej tam. Zadzwonił na policję, nie podając nazwiska – i tak kiedyś musiano by ją zawiadomić – ale nie liczył, że odnajdą mordercę jego brata. Tym musiał się zająć sam.
Dicky zaparkował nad brzegiem rzeki i wejściem służbowym wszedł do szpitala. Wrócił po pięciu minutach.
– Był na miejscu? – zapytał Pope.
– Taa. Sądzi, że uda mu się go zdobyć.
– Ile to potrwa?
– Dwadzieścia minut.
Po półgodzinie ze szpitala wynurzył się chudy mężczyzna w stroju sanitariusza, o zapadniętej twarzy. Przydreptał do furgonetki. Dicky opuścił szybę.
– Mam, panie Pope – odezwał się mężczyzna. – Dała mi go dziewczyna z biura. Powiedziała, że to wbrew przepisom, ale jakoś ją ugadałem. Obiecałem, że dostanie piątaka. Mam nadzieję, że się pan nie pogniewa.
Dicky wyciągnął rękę i sanitariusz podał mu kawałek papieru. Dicky wręczył go Pope'owi.
– Dobra robota, Sammy – pochwalił Pope, zerknąwszy na kartkę. – Zapłać mu, Dicky.
Sanitariusz wziął pieniądze. Na jego twarzy pojawiło się rozczarowanie.
– Co się stało, Sammy? Dycha, tak jak obiecałem.
– A co z piątakiem dla dziewczyny?
– To twoje koszta – odparł Robert.
– Ale panie Pope…
– Sammy, lepiej ze mną teraz nie zadzieraj. Dicky wrzucił bieg i ruszył z piskiem opon.
– Gdzie to jest? – spytał.
– W Islington. Jazda!
Pani Eunice Wright, właścicielka domu przy Norton Lane 23 w Islington, bardzo przypominała swoją posiadłość: wysoka, chuda, gdzieś miedzy pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, cała bardzo wiktoriańska w postawie i zachowaniu. Nie wiedziała – ani nigdy się nie dowie, nawet po zakończeniu całego nieprzyjemnego incydentu – że jej adres jako swoje miejsce zamieszkania podała agentka niemieckiego wywiadu, ukrywająca się pod nazwiskiem Catherine Blake. Od dwóch tygodni Eunice Wright czekała na fachowca, który miał naprawić pęknięty zbiornik z wodą. Przed wojną lokatorami jej dobrze prowadzonego pensjonatu byli przede wszystkim młodzi panowie, którzy chętnie pomagali, gdy coś się popsuło w rurach albo kuchni. Teraz wszyscy młodzieńcy poszli na wojnę. Jej syn – zawsze żywo obecny w jej myślach – walczył gdzieś w Afryce Północnej. Nie przepadała za swoimi teraźniejszymi lokatorami: dwóch staruszków, którzy przeważnie wspominali ostatnią wojnę, dwie dość tępe panny, które opuściły obrzydliwą wioskę we wschodnich Midlandach, by pracować w fabryce w Londynie. Jak żył Leonard, to on doglądał wszelkich napraw, ale Leonard zmarł przed dziesięciu laty.
Stała w oknie salonu, popijając herbatę. W domu było cicho. Mężczyźni na górze grali w warcaby. Kazała im cicho przesuwać pionki, żeby nie obudzili dziewcząt, które właśnie wróciły z nocnej zmiany. Znudzona włączyła radio i słuchała wiadomości w BBC. Furgonetka, która zatrzymała się przed domem, wydała jej się dziwna. Nie zauważyła na niej żadnych napisów – żadnej nazwy firmy – a dwaj mężczyźni w szoferce zgoła nie przypominali hydraulików. Ten za kierownicą był wysoki i gruby, miał króciutko przystrzyżone włosy, a kark tak masywny, że odnosiło się wrażenie, jakby mu głowę przyczepiono bezpośrednio do ramion. Drugi, drobniejszy, ciemnowłosy, toczył wściekłym spojrzeniem. I ubrania mieli jakieś dziwne. Zamiast kombinezonów garnitury – i to chyba dość drogie.
Otworzyli drzwiczki i wysiedli. Eunice zauważyła, że nie wzięli narzędzi. Może najpierw chcieli obejrzeć uszkodzenie, a dopiero potem przywlec sprzęt do domu. Przyjrzała im się baczniej, kiedy szli w stronę drzwi. Wyglądali na całkiem zdrowych. Dlaczego nie służą w wojsku? Co chwila zerkali przez ramię, jakby nie chcieli, by ktoś ich dostrzegł. Pani Wright nagle pożałowała, że nie ma tu Leonarda.
Stukanie wcale nie było uprzejme. Wyobrażała sobie, że właśnie w ten sposób walą do drzwi policjanci, gdy się spodziewają zastać po drugiej stronie kryminalistę. Kolejne łomotanie, tak mocne, że zadźwięczały szyby w salonie.
Na górze partyjka warcabów nagle przycichła.
Eunice podeszła do drzwi. Powtarzała sobie, że nie ma się czego bać, po prostu tej dwójce brak dobrego wychowania, typowego dla większości angielskich fachowców. Jest wojna. Doświadczeni rzemieślnicy służą przy naprawie sprzętu wojskowego. Słabi – tacy jak ta parka u jej drzwi – obsługują cywili.
Wolno uchyliła drzwi. Chciała poprosić, by zachowali ciszę i nie pobudzili dziewcząt. Ale nawet nie dobyła z siebie słowa. Duży – ten bez karku – ramieniem pchnął drzwi i łapą zatkał jej usta. Eunice próbowała krzyknąć, lecz głos nagle ugrzązł jej w gardle.
Drobniejszy przysunął usta do jej ucha i szepnął ze spokojem, który jeszcze bardziej ją przeraził:
– Tylko nam daj to, czego chcemy, kochaniutka, a nikomu nic się nie stanie.
A potem minął ją i popędził na górę.
Sierżant Meadows uważał się za swego rodzaju autorytet od gangu Pope'a. Wiedział, jak zarabiają – legalnie i nielegalnie – z imienia i twarzy znał większość członków grupy. Dlatego kiedy usłyszał rysopis dwóch mężczyzn, którzy właśnie najechali pensjonat w Islington, zwinął interes na miejscu zabójstwa i ruszył osobiście zbadać sprawę. Opis jednego mężczyzny pasował do Richarda „Dicky'ego" Dobbsa, pierwszego ochroniarza i faceta od mokrej roboty Pope'a. Opis drugiego zaś do samego Roberta Pope'a.
Meadows, jak to miał w zwyczaju, krążył po salonie, podczas gdy Eunice Wright, sztywno wyprostowana w krześle, cierpliwie po raz kolejny relacjonowała przebieg wydarzeń, choć robiła to już dwukrotnie. Filiżankę herbaty zastąpił kieliszeczek słabej sherry. Na twarzy kobiety został odcisk dłoni napastnika, miała też guza po pchnięciu na podłogę. Poza tym nie odniosła większych obrażeń.
– I nie powiedzieli pani, kogo albo czego szukają? – dopytywał się Meadows, zatrzymując się na moment.
– Nie.
– W rozmowie między sobą rzucali jakieś imiona?
– Nie, chyba nie.
– Może przypadkowo zauważyła pani numer rejestracyjny furgonetki?
– Nie, ale opisałam samochód jednemu z policjantów.
– To bardzo popularny model, pani Wright. Niestety, sam opis wozu nie na wiele nam się zda. Jeden z moich ludzi popyta sąsiadów.
– Przykro mi – powiedziała, masując głowę.
– Dobrze się pani czuje?
– Nabił mi wielkiego guza, bandyta!
– Może powinna pani pójść do lekarza. Każę któremuś z policjantów, by panią podwiózł, kiedy już skończymy.
– Dziękuję. To bardzo miło z pana strony. Meadows włożył płaszcz przeciwdeszczowy.
– Może przypomina sobie pani coś, co jeszcze im się wymknęło?
– Cóż, było jeszcze coś. – Eunice Wright zawahała się i pokraśniała. – Przykro mi, ale użyli dość nieprzyzwoitego języka.
– Zapewniam, że nie poczuję się urażony.
– Ten mniejszy powiedział: „Jak dopadnę…" – zawahała się, zniżając głos, zażenowana. – „Jak dopadnę tę pieprzoną sukę, osobiście ją zabiję".
Meadows zmarszczył brwi.
– Jest pani pewna?
– O tak. Człowiekowi nieprzywykłemu do takiego słownictwa trudno to zapomnieć.
– Rzeczywiście. – Podał jej wizytówkę. – Gdyby przyszło pani jeszcze coś do głowy, proszę koniecznie zadzwonić. Miłego dnia, pani Wright.
– Miłego dnia, inspektorze.
Meadows włożył czapkę. Więc szukają kobiety. Może to jednak nie ludzie Pope'a. Może po prostu dwóch typków szukających jakiejś dziewczyny. Może ta zbieżność rysopisów jest przypadkowa. Meadows nie wierzył w zbiegi okoliczności. Przejedzie się jeszcze raz do magazynu Pope'ow i popyta, czy ostatnio nie kręciła się tam jakaś kobieta.
Londyn
Catherine Blake przyjęła, że oficerom alianckim dopuszczonym do ważnych sekretów wojennych uświadomiono, jakie niebezpieczeństwo stanowią szpiedzy. Bo z jakiego innego powodu komandor porucznik Peter Jordan przykuwałby do ręki teczkę na krótki odcinek drogi dzielący go od Grosvenor Square? Założyła też, że ostrzeżono ich przed niebezpieczeństwem kontaktów z kobietami. Na początku wojny przed klubem często odwiedzanym przez brytyjskich oficerów widziała plakat. Przedstawiał on wspaniałą biuściastą blondynkę w wydekoltowanej sukni wieczorowej i oficera, który podawał jej ogień. Niżej biegł napis: „Buzia na kłódkę, ta ślicznotka ma główkę". Catherine wydawało się to strasznie głupie. Nawet jeśli istniały takie kobiety – dziwki kręcące się po klubach i na przyjęciach, polujące na plotki i tajemnice – nic o nich nie słyszała. Ale przypuszczała, że ostrzeżenia mogą wyczulić Petera Jordana na piękną kobietę, która nagle stara się przykuć jego uwagę. Poza tym był bardzo inteligentnym, przystojnym mężczyzną o znacznej pozycji. Musiał starannie sobie dobierać towarzystwo. Świadczyła o tym tamta scena w Sa- voyu. Rozgniewał się na swojego przyjaciela Shepherda Ramseya, który umówił go z młodą, głupią pannicą. Będzie musiała bardzo ostrożnie go podejść.
Właśnie dlatego stała na rogu w pobliżu Vandyke Club, trzymając w ramionach torbę z jedzeniem.
Dochodziła szósta. Londyn był spowity mrokiem zaciemnienia. Światła samochodów dawały tę odrobinę światła, dzięki której Catherine mogła zobaczyć drzwi klubu. Po kilku minutach wynurzył się z nich mężczyzna średniego wzrostu i o średniej budowie ciała. To był Peter Jordan. Zatrzymał się na chwilę, żeby zapiąć płaszcz. Jeśli będzie się trzymał ustalonego rytuału, przejdzie pieszo krótki odcinek dzielący go od domu. Jeśli od niego odstąpi i weźmie taksówkę, Catherine nie dopisze szczęście. Jutro wieczorem będzie musiała tu znowu wrócić i czekać z torbą pełną zakupów.
Jordan postawił kołnierz płaszcza i ruszył w jej stronę. Catherine Blake odczekała chwilę i nagle wyrosła tuż przed nim.
Ich zderzeniu towarzyszył trzask pękającej papierowej torby i grzechot puszek toczących się po chodniku.
– Przepraszam, nie zauważyłem pani. Proszę pozwolić sobie pomóc.
– Nie, to moja wina. Zapomniałam latarki i błąkałam się tu po omacku. Czuje się jak skończona kretynka.
– Nie, to moja wina. Próbowałem sobie udowodnić, że trafię do domu po ciemku. Proszę, tu jest latarka. Zaraz pani poświecę.
– Mógłby pan poświecić na chodnik? Zdaje się, że moje kartkowe jedzenie właśnie się toczy do Hyde Parku.
– Niech mnie pani weźmie za rękę.
– Dziękuję. A przy okazji, może już pan przestać mi świecić prosto w twarz.
– Przepraszam, ale jest pani taka…
– Jaka?
– Nic takiego. Ta torba z mąką chyba nie przeżyła.
– Nic się nie stało.
– Pomogę pani pozbierać rzeczy.
– Poradzę sobie, dziękuję.
– Nie, nalegam. I muszę pani oddać mąkę. W domu mam fury jedzenia. Problem w tym, że nie wiem, co z nim zrobić.
– To marynarka pana nie karmi?
– Skąd pani…
– Cóż, mundur i akcent pana zdradził. Zresztą, tylko amerykański oficer byłby na tyle nierozsądny, żeby specjalnie chodzić po Londynie bez latarki. Mieszkam tu od dziecka, a i tak po ciemku się gubię.
– Proszę, muszę pani oddać to, co się zniszczyło.
– Bardzo to uprzejme z pańskiej strony, ale nie musi pan. Miło było na pana wpaść.
– Tak… Tak, bardzo miło.
– Czy byłby pan tak łaskaw i wskazał, którędy do Brompton Road?
– Tędy.
Odwróciła się i ruszyła w swoją stronę.
– Chwileczkę. Mam inną propozycję. Zatrzymała się i obejrzała.
– Jaką mianowicie?
– Może zgodziłaby się pani umówić ze mną kiedyś na drinka? Zawahała się i odparła:
– Wątpię, czy mam ochotę pić z obrzydliwym Amerykaninem, który upiera się chodzić po Londynie bez latarki. Ale wygląda pan w miarę nieszkodliwie. Dlatego odpowiedź brzmi: tak.
I znowu ruszyła w swoją stronę.
– Zaraz, niech pani poczeka. Nawet nie wiem, jak się pani nazywa.
– Catherine – odparła. – Catherine Blake.
– Nie mam pani numeru telefonu! – zawołał bezradnie Jordan. Ale ona rozpłynęła się w mroku i zniknęła.
Po powrocie do domu Peter Jordan poszedł prosto do gabinetu, chwycił za słuchawkę i wykręcił numer. Przedstawił się, a miły kobiecy głos kazał mu zostać na linii. Po chwili usłyszał drugi, charakterystyczny, z angielskim akcentem. Głos mężczyzny, którego znał jako Bruma.
Kent, Anglia
Alfred Vicary żył w stanie skrajnego napięcia. Mimo olbrzymiej presji i wysiłku, który wiązał się z najnowszą sprawą, nie zaprzestał swojej podstawowej działalności – kontroli nad siatką Beckera. Brał pod uwagę prośbę o zwolnienie go z tego obowiązku do czasu, aż aresztuje szpiegów. Szybko jednak odrzucił tę myśl. Siatka Beckera od początku do końca była jego dziełem. Jej stworzenie pochłonęło niezliczone godziny pracy, a jej podtrzymanie jeszcze więcej. Będzie nadal ją kontrolować, a równocześnie będzie próbował schwycić agentów. Straszliwe obciążenie. Czuł, że prawa powieka zaczyna mu drgać tak samo jak w czasie końcowych egzaminów w Cambridge; dostrzegał u siebie pierwsze objawy wyczerpania nerwowego.
Przepiórka – pod tym pseudonimem krył się zdemoralizowany kierowca ciężarówki, którego trasa – tak się składało – często wiodła przez zastrzeżone wojskowe obszary w Suffolk, Kencie i wschodnim Sussex. Jego poglądy były zgodne z poglądami sir Oswalda Mosleya, angielskiego faszysty, a zarobione na szpiegostwie pieniądze przepuszczał na dziwki. Czasem w drogę zabierał dziewczynę, żeby go zaspokajała w trakcie podróży. Lubił Karla Beckera, gdyż Becker zawsze trzymał w zapasie jakąś młodą panienkę i chętnie się nią dzielił, nawet z kimś takim jak Przepiórka.
Ale Przepiórka istniał tylko w wyobraźni Vicary'ego, na falach radiowych oraz w umysłach niemieckich oficerów wywiadu w Hamburgu. Ostatnie zdjęcia, jakie Luftwaffe zrobiła nad południowo- wschodnią Anglią, świadczyły o jakimś ożywieniu na tym terenie, Berlin więc nakazał Beckerowi sprawdzić, co się tam dzieje, i za tydzień przekazać raport. Becker zlecił to Przepiórce – a właściwie zrobił to za niego Vicary. Właśnie na tę okazję profesor czekał – żeby Abwehra sama poprosiła o fałszywe informacje o erzacu Pierwszej Grupy Armii Stanów Zjednoczonych rozbijającej się na południowym wschodzie Anglii.
Wedle ukutego przez Vicary'ego scenariusza Przepiórka przejechał w ciągu dnia przez Kent. W rzeczywistości zrobił to tego ranka sam Vicary na tylnym siedzeniu służbowego rovera. Z zagłębienia skórzanego fotela, osłonięty derką, Vicary wyobrażał sobie, jakie świadectwa obecności wojskowej wypatrzyłby agent pokroju Przepiórki. Mógł widzieć na drogach ciężarówki wojskowe. W pubie, w którym jadł lunch, mógł zauważyć grupkę amerykańskich wojskowych. Przy stacji, gdzie się zatrzymał, żeby zatankować, mogły mu wpaść w ucho pogłoski, że w pobliżu poszerza się drogi. Okruchy informacji, szczegóły bez znaczenia, ale doskonale się pokrywające z osobowością Przepiórki. Vicary nie mógł mu pozwolić wpaść na coś wyjątkowego, na przykład kwaterę generała Pattona; mocodawcy z Abwehry nigdy by nie uwierzyli, że agent pokroju Przepiórki byłby zdolny do takich odkryć. Ale te wskazówki Przepiórki wpasowywały się w cały plan dezorientacji wroga, uzupełniały obraz, który brytyjski kontrwywiad chciał odmalować przed oczami Niemców: olbrzymie siły aliantów, szykujące się do uderzenia przez La Manche na Calais.
W drodze powrotnej do Londynu Vicary sporządzał raport Przepiórki. Raport zostanie przełożony na szyfr Abwehry, a następnie, dziś późnym wieczorem, Karl Becker nada go do Hamburga. Vicary wyobraził sobie kolejną nie dospaną albo całkiem bezsenną noc. Skończywszy sprawozdanie, przymknął oczy i oparł głowę o szybę, zamiast poduszki podkładając zrolowany płaszcz. Kolebanie samochodu i cichy pomruk silnika ukołysały go do lekkiej drzemki. Śniła mu się Francja, tyle że tym razem do jego łóżka w szpitalu polowym podszedł Boothby, a nie Brendan Evans. „Zginęło tysiące ludzi, Alfredzie, a wszystko to przez ciebie! Gdybyś złapał szpiegów, ci ludzie by dziś żyli!". Vicary zmusił się do otwarcia powiek, przed oczami mignęły mu lasy i łąki. Znowu przysnął.
Tym razem śniło mu się, że leży w łóżku w piękny wiosenny poranek sprzed dwudziestu pięciu laty, poranek, gdy po raz pierwszy kochał się z Helen. Spędza weekend w posiadłości ojca Helen. Przez okno sypialni widzi poranne słońce, rzucające ró- żowawy blask na wzgórza. Właśnie dziś zamierzają z Helen powiadomić jej ojca o swoich planach małżeńskich. Słyszy ciche stukanie do drzwi – we śnie brzmi dokładnie tak samo jak wtedy – i odwróciwszy głowę dostrzega Helen, śliczną, rozespaną, która w samej koszuli nocnej wślizguje się do jego pokoju. Kładzie się obok niego i całuje go w usta. „Ukochany, myślałam o tobie cały ranek". Sięga pod koc, rozpina mu piżamę i smukłymi, pięknymi palcami gładzi go leciutko. „Helen, myślałem, że chcesz poczekać, aż się po…". Ucisza go pocałunkiem w usta. „Nie chcę o tym więcej rozmawiać. Ale musimy się spieszyć. Jeśli tato nas nakryje, zabije nas". Ostrożnie, by nie urazić go w kolano, siada na nim. Podnosi koszulę i sama prowadzi go w głąb siebie. Alfred natyka się na przeszkodę. Helen mocniej napiera ciałem, głośno wciąga powietrze z bólu i oto kochanek już w niej jest. Przyciąga sobie do piersi jego dłonie. Już wcześniej ich dotykał, ale tylko przez ubranie i sztywną bieliznę. Teraz kołyszą się swobodnie pod koszulą, miękkie, wspaniałe. Próbuje rozpiąć koszulę Helen, ale ona mu nie pozwala. „Szybko, kochanie, szybko". Po wszystkim on chce, żeby została – chce ją obejmować, zrobić to jeszcze raz – lecz ona tylko poprawia koszulę nocną, całuje go i natychmiast wraca do siebie.
Obudził się na wschodnich obrzeżach Londynu z lekkim uśmiechem na twarzy. Pierwszy raz z Helen nie rozczarował go – tyle że okazał się inny, niż się spodziewał. W swoich młodzieńczych fantazjach zawsze kochał się z kobietami o olbrzymich piersiach, a one krzyczały i szlochały z rozkoszy. Tymczasem z Helen wszystko odbyło się powoli i spokojnie, a zamiast krzyczeć, uśmiechnęła się i ucałowała go czule. Brakowało namiętności, ale było cudownie. Dlatego cudownie, że kochał ją aż do bólu.
Tak samo to wyglądało z Alice Simpson, choć z innego powodu. Vicary ogromnie ją lubił, podejrzewał wręcz, że może być w niej zakochany – cokolwiek by to znaczyło. A przede wszystkim cenił jej towarzystwo. Była inteligentna, dowcipna, i podobnie jak Helen, odrobinę wyniosła. Wykładała literaturę w szkole dla dziewcząt i pisała nienadzwyczajne sztuki o bogaczach, którzy zawsze wiedli dogłębne spory o podstawowych problemach egzystencji przy kieliszku jasnej sherry i filiżance herbaty Earl Grey w ładnie urządzonym saloniku. Pisała też, pod pseudonimem, romanse, które Vicary, choć nie przepadał za tym gatunkiem powieści, uważał za całkiem niezłe. Kiedyś Lillian Walford, jego sekretarka na uniwersytecie, przyłapała go na lekturze jednej z książek Alice Simpson. Następnego dnia przyniosła mu stertę powieści Barbary Cartland. Vicary z trudem je zmógł. Kiedy bohaterowie z romansów Alice się kochali, słyszeli huk fal i czuli, jak otwiera się nad nimi niebo. Tymczasem prawdziwa Alice była czuła, nieśmiała, nieco purytańska i zawsze nalegała, by się kochali przy zgaszonym świetle. Niejednokrotnie Vicary przymykał oczy i pod powiekami widział Helen w białej koszuli nocnej, skąpaną w świetle poranka.
Wraz z wybuchem wojny jego związek z Alice Simpson rozluźnił się. Nadal przynajmniej raz w tygodniu rozmawiali przez telefon. W jednym z pierwszych nalotów straciła mieszkanie i na pewien czas przeniosła się do Vicary'ego. Okazjonalnie umawiali się na kolację, ale nie kochali się już od wielu miesięcy. Nagle Vicary zdał sobie sprawę, że pomyślał o Alice Simpson po raz pierwszy od dnia, kiedy Edward Kenton na podjeździe domku ciotki Matyldy wymówił imię Helen.
Ham Common, Surrey
Dużą, niezbyt zgrabną, trzypiętrową wiktoriańską rezydencję otaczała podwójna siatka i płot, chroniąc ją przed światem zewnętrznym. Na dziesięciu akrach rozstawiono hangary, w których mieszkała większość załogi. Po pierwszej wojnie teren ten znano jako Latchmere House: szpital psychiatryczny i ośrodek rehabilitacyjny dla ofiar nerwicy wojennej. Ale w 1939 roku przekształcono go w główny punkt przesłuchań oraz więzienie MI- 5, nadając wojskową nazwę Obóz 020.
W pomieszczeniu, do którego wprowadzono Vicary'ego, pachniało pleśnią, środkiem dezynfekcyjnym i jeszcze czymś, jakby gotowaną kapustą. Vicary nie miał na czym powiesić płaszcza – strażnicy wywiadu starannie dbali, by nie stworzyć więźniom okazji do samobójstwa – więc go nie zdjął. Zresztą było tu jak w średniowiecznych lochach: mokro i wilgotno, idealne środowisko dla infekcji. Cela posiadała tylko jedną rzecz, dzięki której stawała się nadzwyczaj użyteczna: wąską szparę, zastępującą okno, przez którą doprowadzono antenę. Vicary otworzył pokrywę walizkowego radia Abwehry – przyniósł je ze sobą – tego samego, które w 1940 roku odebrał Beckerowi. Podłączył antenę i przekręcił gałkę. Na podświetlonej na złoto skali szukał odpowiedniej częstotliwości.
Ziewnął, przeciągnął się. Była za piętnaście dwunasta. Becker miał nadać komunikat o północy.
Czemu ta cholerna Abwehra wybiera takie dzikie godziny na transmisję? – pomyślał.
Karl Becker był oszustem, złodziejem, dewiantem – człowiekiem bez skrupułów i poczucia lojalności. A mimo to potrafił oczarować, błyszczeć inteligencją i w ciągu tych kilku lat między nim a Vicarym zrodziło się coś bliskiego przyjaźni zawodowej. Wszedł teraz do salki skuty, ściśnięty między dwoma potężnymi strażnikami. Strażnicy zdjęli mu kajdanki i zniknęli bez słowa. Becker uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Vicary uścisnął ją: była zimna jak piwniczny kamień.
W celi stał kiepsko wyheblowany stół i dwa stare, podniszczone krzesła. Vicary i Becker usiedli naprzeciwko siebie, jakby szykowali się do partii szachowej. Brzegi stołu były poprzypalane zapomnianymi papierosami. Vicary podał Beckerowi paczkę, a on, jak dziecko, natychmiast ją otworzył. Wewnątrz był karton papierosów i pudełko szwajcarskich czekoladek.
Becker spojrzał na zawartość, potem na Vicary'ego.
– Papierosy i czekolada. Chyba nie zamierzasz mnie uwieść, Alfredzie?
Zachichotał lekko, ale życie więzienne go zmieniło. Szykowny francuski garnitur został zastąpiony burym, starannie wyprasowanym kombinezonem, który zdumiewająco dobrze na nim leżał. Oficjalnie Becker znajdował się na liście potencjalnych samobójców – co Vicary uważał za absurdalne – i dlatego nosił rozczłapane klapki bez sznurówek. Cera – niegdyś opalona – pobladła do ziemistego, więziennego koloru. Drobna figurka nagle nabrała dyscypliny, którą narzuca pobyt w ciasnych miejscach: zniknęło gdzieś wymachiwanie ramionami i szaleńczy uśmiech, które Vicary znał z dawnych fotografii. Teraz Becker tkwił sztywno wyprostowany, jakby ktoś przykładał mu broń do pleców, i układał czekoladę, papierosy i zapałki, jakby ustanawiał granicę, za którą Vicary miał się nie zapuszczać.
Becker otworzył paczkę papierosów i wysunął dwa, jednym częstując Vicary'ego, drugiego zachowując dla siebie. Potarł zapałkę i podał ogień Vicary'emu, dopiero potem sobie. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, każdy ze wzrokiem wbitym w swój ulubiony punkt celi, niczym starzy druhowie, którzy już opowiedzieli sobie wszystkie dykteryjki, a teraz po prostu cieszą się swoim towarzystwem. Becker rozkoszował się papierosem, zatrzymując dym na języku, jakby kosztował doskonałego bordeaux; dopiero po chwili wypuszczał delikatny obłoczek i wydmuchiwał go ku niskiemu kamiennemu sufitowi. W maleńkim pomieszczeniu dym zbierał im się nad głowami jak burzowe chmury.
– Proszę, uściskaj ode mnie Harry'ego – przemówił w końcu
Becker.
– Obiecuję.
– Poczciwy z niego człowiek. Może trochę zawzięty, jak każdy policjant. Ale nie jest zły.
– Zginąłbym bez niego.
– Co słychać u braciszka Boothby'ego? Vicary westchnął przeciągle.
– Bez zmian.
– Wszyscy mamy swoich nazistów, Alfredzie.
– Zastanawiamy się nad wysłaniem go na drugą stronę. Becker ze śmiechem przypalił drugiego papierosa od niedopałka. – Widzę, że przyniosłeś moje radio. Jakichż to heroicznych czynów dokonałem teraz dla Trzeciej Rzeszy?
– Włamałeś się do siedziby premiera i wykradłeś wszystkie jego notatki.
Becker odrzucił głowę i roześmiał się krótko, ostro.
– Mam nadzieję, że żądam większej forsy od tych tanich drani! I nie fałszywek, które ostatnio wpakowały mnie w takie tarapaty.
– Oczywiście.
Becker zerknął na radio, potem na Vicary'ego.
– Za dawnych dobrych czasów położyłbyś rewolwer na stole i pozwolił samemu zakończyć sprawę. Teraz przynosisz mi radio, wyprodukowane przez jakąś świetną niemiecką firmę i muszę się zabijać kropkami i kreskami.
– Żyjemy w okropnym świecie, Karl. Ale nikt cię nie zmuszał, żebyś został szpiegiem.
– Lepsze to niż Wehrmacht – odparł Becker. – Jestem już stary, tak samo jak ty, Alfredzie. Zaciągnięto by mnie i wysłano gdzieś na wschód, żebym walczył z pieprzonymi Iwanami. Wielkie dzięki. Przeczekam wojnę tutaj, w moim miłym, przytulnym, angielskim wariatkowie.
Vicary sprawdził godzinę – dziesięć minut do rozpoczęcia transmisji. Wyjął z kieszeni zaszyfrowaną wiadomość, którą miał przesłać Becker. Następnie pokazał mu zdjęcie z paszportu Holenderki, Christy Kunst. Na twarzy Beckera coś błysnęło, potem zgasło.
– Wiesz, kto to jest, prawda, Karl?
– Znaleźliście Annę – powiedział z uśmiechem. – Dobra robota, Alfredzie. Naprawdę świetna robota. Brawo!
Vicary siedział jak człowiek nasłuchujący odległej melodii, dłonie oparł na stole, niczego nie notował. Wiedział, że najlepiej zadawać jak najmniej pytań, niech Becker sam go prowadzi. Tkwił nieruchomo, niby myśliwy, trzymając się wiatru. Nietknięty papieros wypalił się na metalowej popielniczce przy jego łokciu. Przez szczelinę w ścianie słyszał ulewę, siekącą w plac ćwiczeń. Becker jak zwykle zaczął opowieść od środka i od siebie. Przez pewien czas zachowywał wojskową postawę, ale w miarę jak rozwijała się opowieść, zaczął gestykulować, tkać ją przed oczami Vicary'ego. Jak we wszystkich monologach Beckera pojawiły się ślepe uliczki, powracające przechwałki o odwadze, zarobkach i podbojach seksualnych. Czasem popadał w dłuższe, pełne zadumy milczenie; kiedy indziej mówił tak szybko, że chwytał go kaszel.
– Ta cholerna wilgoć w mojej celi – wyjaśnił. – To jedno wy, Anglicy, potraficie robić doskonale.
– Ludzie tacy jak ja – podjął – właściwie nie przechodzili szkolenia. Jasne, mieliśmy parę wykładów, prowadzonych przez jakichś kretynów z Berlina, którzy Anglię znali wyłącznie z mapy. „Tak macie oszacować wielkość armii, mówią ci, tak korzystać z radia, a tak rozgryzać swoją kapsułkę z trucizną w razie, co mało prawdopodobne, gdyby do waszych drzwi zastukało MI- 5". Po czym statkiem albo samolotem ekspediują cię do Anglii, żebyś wygrał wojnę dla führera. Umilkł, zapalił kolejnego papierosa i otworzył bombonierkę.
– Mnie dopisało szczęście. Przekroczyłem granicę legalnie, samolotem, ze szwajcarskim paszportem. Wiesz, co zrobili z jednym kumplem? Wysadzili go w Sussex na gumowym pontonie. Ale U- boot wypłynął z Francji bez specjalnych, pozbawionych oznaczeń pontonów Abwehry. Musieli więc skorzystać ze swoich tratw ratunkowych z emblematem Kriegsmarine. Dałbyś wiarę?
Vicary dałby wiarę. Abwehra odwalała straszną tandetę podczas przygotowań i umieszczania agentów w Anglii. Pamiętał chłopaka, który we wrześniu czterdziestego roku wylądował na kornwalijskiej plaży. Ludzie z Wydziału Specjalnego znaleźli przy nim zapałki z popularnego berlińskiego nocnego klubu. Albo sprawa Gösty Caroli, szwedzkiego obywatela, który wylądował na spadochronie w hrabstwie Northampton, w pobliżu wioski Denton. Nakrył go irlandzki wieśniak, Paddy Daly: agent spał pod żywopłotem. Był ubrany w porządny garnitur z szarej flaneli, miał elegancko zawiązany krawat. Caroli przyznał, że został zrzucony do Anglii i oddał swój pistolet automatyczny oraz trzysta funtów w gotówce.
Władze lokalne przekazały go MI- 5, ta zaś błyskawicznie umieściła go w Obozie 020.
Becker włożył do ust czekoladkę i podsunął Vicary'emu bombonierkę.
– Wy, Brytyjczycy, znacznie poważniej podchodzicie do szpiegowania niż my. Musicie, bo jesteście słabi. Musicie podpierać się intrygą i podstępem, aby ukryć słabość. Teraz jednak złapaliście Abwehre za same jaja.
– Ale byli też tacy, którzy poważniej podchodzili do sprawy – wtrącił Vicary.
– Tak, byli.
– Agenci innego rodzaju.
– Święta prawda – przytaknął Becker, sięgając po kolejną czekoladkę. – Są pyszne, Alfredzie. Na pewno się nie poczęstujesz?
Becker był zdumiewająco dobrym radiotelegrafistą – dokładnym i bardzo szybkim. Vicary przypisywał to faktowi, że zanim Karl wszedł na drogę, która zaprowadziła go do angielskiego więzienia, grał zawodowo na skrzypcach. Dzięki drugiej parze słuchawek Vicary kontrolował, jak Becker się przedstawia i czeka na sygnał potwierdzający z Hamburga. Jak zwykle poczuł przelotny dreszczyk. To, że oszukuje wroga, że tak błyskotliwie go okłamuje, sprawiało mu ogromną satysfakcję. Podobał mu się ten bezpośredni kontakt: słuchanie głosu wroga, nawet jeśli przybierał on postać elektronicznych sygnałów wśród trzasków i zakłóceń. Wyobrażał sobie, jak strasznie by się czuł, gdyby to jego oszukano. Z niewiadomych powodów przyszła mu na myśl Helen.
Radiotelegrafista z Hamburga kazał Beckerowi nadawać. Becker spojrzał na notatkę Vicary'ego i szybko ją wystukał. Skończywszy, poczekał na potwierdzenie odbioru z Hamburga i rozłączył się. Vicary zdjął słuchawki i wyłączył radio. Becker przez jakiś czas będzie nadęty, zawsze się chmurzył po wysłaniu kolejnego fałszywego raportu. Jak mężczyzna, którego zalewa gorąca fala poczucia winy po spółkowaniu z kochanką i który chce na chwilę zostać sam ze swoimi niespokojnymi myślami. Vicary podejrzewał, że Becker wstydzi się przeniewierstwa – wyrzekając na partactwo Abwehry, próbuje ukryć gorycz, że się nie sprawdził i okazał tchórzem. Co prawda nie pozostawiono mu większego wyboru: jeśliby odmówił nadania komunikatu Vicary'ego, natychmiast poprowadzono by go do więzienia Wandsworth na spotkanie z katem.
Vicary obawiał się, że przegrał. Becker palił, zjadł jeszcze parę czekoladek, żadną nie częstując rozmówcy. Vicary powoli zapakował radiostację.
– Widziałem ją kiedyś w Berlinie – odezwał się nagle Niemiec. – Natychmiast oddzielono ją od nas, zwykłych śmiertelników. Nie polegaj zbytnio na tym, co ci powiem, Alfredzie, powtórzę ci tylko, co słyszałem. Plotki, pogłoski. W razie gdyby coś się nie zgadzało, nie chcę, żeby zjawił się tu Stephens i zaczął mną ciskać po ścianach.
Vicary potaknął współczująco. Stephens był to pułkownik R. W. G. Stephens, komendant Obozu 020, powszechniej znany jako Cynowe Oko. Były oficer indyjski, nosił monokl, maniakalnie dbał o ład, zawsze w nieskazitelnej furażerce i mundurze Strzelb Peszawaru. Był pół- Niemcem i płynnie posługiwał się językiem niemieckim. Był również w jednakowym stopniu znienawidzony tak przez więźniów jak i funkcjonariuszy MI- 5. Kiedyś publicznie złajał Vicary'ego za to, że o pięć minut spóźnił się na przesłuchanie. Nawet wyżsi oficerowie, jak Boothby, lękali się jego tyrad i napadów wściekłości.
– Masz moje słowo, Karl – zapewnił Vicary, ponownie siadając za stołem.
– Podobno nazywała się Anna Steiner, a jej ojciec pochodził z arystokracji. Prusak, bogaty drań ze szramą po pojedynku na policzku, bawił się w dyplomację. Znasz ten typ człowieka, prawda, Alfredzie? – Becker nie czekał na odpowiedź. – Chryste, była śliczna. A wysoka jak choroba. Mówiła po angielsku jak rodowita Brytyjka. Ponoć matka była Angielką. Tamtego lata, w trzydziestym szóstym, mieszkała w Hiszpanii, jebiąc hiszpańskiego faszystę, łajdusa, niejakiego Romero. Okazało się, że senor Romero pracował dla Abwehry jako łowca głów. Dzwoni do Berlina, bierze kasę i przekazuje panienkę. Abwehra przyciska ją do muru. Tłumaczy Annie, że ojczyzna jej potrzebuje, a jeśli nie zgodzi się współpracować, papcio von Steiner wyląduje w obozie koncentracyjnym.
– Kto był jej bezpośrednim zwierzchnikiem?
– Nie znałem jego nazwiska. Ponurak. Tak samo inteligentny jak ty, tyle że bezwzględny.
– Nazywał się Vogel? – Nie wiem, możliwe.
– Nigdy więcej jej nie widziałeś?
– Nie, tylko raz.
– I co się z nią stało?
Beckera chwycił kolejny atak kaszlu, który najwyraźniej mógł być uleczony tylko przez kolejnego papierosa. – Mówię ci, co słyszałem, a nie co wiem. Czujesz różnicę?
– Czuję różnicę, Karl.
– Słyszeliśmy, że gdzieś w górach, na południe od Monachium, jest obóz. Zupełnie odizolowany od świata, wszystkie drogi dojazdowe zamknięte. Dla autochtonów istne piekło. Wieść niosła, że wysyłają tam wyjątkowych agentów. Tych, których zamierzają głęboko zakopać.
– I ona była jednym z tych agentów?
– Tak, Alfredzie. To już przerobiliśmy. Bądź łaskaw nadążać. – Becker znowu grzebał w czekoladkach. – To tak, jakby z nieba spadła angielska wioska i wylądowała w samym środku Bawarii. Był tam pub, hotelik, typowo-.brytyjska zabudowa, nawet kościół anglikański. Każdy agent mieszkał tam co najmniej pół roku. Rano, przy herbacie i bułeczkach, czytali angielską prasę. Robili zakupy'po angielsku, słuchali popularnych audycji radiowych w BBC. Ja dopiero w Londynie usłyszałem „It's That Man Again".
– Mów dalej, Karl.
– Mieli specjalne szyfry i specjalne procedury spotkań. Staranniej ich przeszkolono w korzystaniu z broni. Nauczono zabijać. A chłopcom przysyłano nawet angielskojęzyczne dziwki, żeby pieprzyli po angielsku.
– A ta kobieta?
– Podobno jebała swojego zwierzchnika. Jak, mówiłeś, się nazywał? Vogel? Ale to też tylko pogłoski, Alfredzie.
– Czy spotkałeś ją w Anglii?
– Nie.
– Mów prawdę, Karl! – ryknął Vicary tak głośno, że jeden ze strażników zajrzał do środka, by się upewnić, czy nic się nie stało.
– Mówię prawdę. Jezu Chryste, rozmawia sobie człowiek z normalnym Alfredem Vicarym, a tu nagle wydziera się na niego Heinrich Himmler. Nigdy więcej jej nie widziałem.
Vicary przeszedł na niemiecki. Nie chciał, żeby strażnicy podsłuchali rozmowę.
– Wiesz, pod jakim nazwiskiem występowała?
– Nie – odparł Becker w tym samym języku.
– Znasz jej adres?
– Nie.
– Wiesz, czy działa w Londynie?
– Nie mam pojęcia, równie dobrze może działać i na Księżycu, Alfredzie.
Vicary głośno westchnął, zgnębiony. Wszystko to interesujące wiadomości, ale – podobnie jak odkrycie morderstwa Beatrice Pymm – donikąd nie prowadzi.
– Powiedziałeś wszystko, co o niej wiesz, Karl? Becker się uśmiechnął.
– Ponoć jest genialna w łóżku. – Zauważył zaczerwienione policzki Vicary'ego. – Przepraszam, Alfredzie. Chryste Panie, ależ z ciebie czasem świętoszek.
– Dlaczego wcześniej nam o nich nie wspomniałeś? O tych specjalnych agentach? – spytał Vicary, nadal posługując się niemieckim.
– Powiedziałem, a jakże, drogi staruszku.
– Komu? Mnie nie.
– Boothby'emu.
Vicary poczuł napływającą do policzków krew, serce dudniło mu jak młotem. Boothby? Czemu, na Boga, Boothby miałby przesłuchiwać Karla Beckera? I dlaczego nie zrobił tego w jego obecności? On go aresztował. To on go namówił do współpracy. On nim kierował.
– Kiedy rozmawiałeś z Boothbym? – spytał Vicary ze spokojną twarzą.
– Nie wiem. Trudno tu o rachubę czasu. Parę miesięcy temu. Może we wrześniu. Nie, to chyba był październik. Tak, raczej październik.
– A co właściwie mu powiedziałeś?
– O agentach. I o obozie.
– Powiedziałeś mu o tej kobiecie?
– Tak, Alfredzie, powiedziałem mu o wszystkim. To kawał drania. Nie lubię go. Na twoim miejscu uważałbym na niego.
– Był z nim ktoś?
– Tak, wysoki jegomość. Przystojny jak aktor filmowy. Blondyn, niebieskie oczy. Uosobienie niemieckiego typu urody. Ale chudy jak patyk.
– Czy ten patyk jakoś się nazywał?
Becker odchylił głowę i udawał głęboki namysł.
– Rany, jakoś tak śmiesznie. Coś związanego z samochodem. – Karl skubał się po nosie. – Nie, jakby odgłos. Pyrkosz?
Charkot? Nie, Brum! Tak! Brum. Wyobrażasz sobie, elegancik jak z żurnala i do tego ten Brum. Wy, Anglicy, miewacie czasem niesamowite poczucie humoru. Vicary już zabrał radio i stukał do drzwi.
– Dlaczego mi nie zostawisz radia, Alfredzie? Człowiekowi czasem doskwiera tu samotność.
– Przykro mi, Karl.
Drzwi się otworzyły i Vicary wyszedł.
– Słuchaj, Alfredzie, papierosy i czekoladki, wszystko świetnie, ale następnym razem przyprowadź dziewczynę, dobra?
Vicary udał się do biura szefa strażników i poprosił o rejestr gości z października oraz listopada. Trochę to potrwało, ale znalazł wpis, którego szukał.
5- 10- 43, WIĘZIEŃ: BECKER K.
LICZBA GOŚCI: 2
NAZWISKO/WYDZIAŁ: NIE, DZIĘKUJĘ.
Berlin
– Boże, ależ zimny ranek – powiedział brłgadenführer Walter Schellenberg.
– Przynajmniej masz dach nad głową – odparł kontradmirał Wilhelm Canaris. – Wczorajszej nocy halifaksy i lancastery nieźle się nauwijały. Setki zabitych, tysiące bezdomnych. Oto przykład na niezniszczalność naszej cudownej tysiącletniej Rzeszy.
Zerknął na Schellenberga, ciekaw jego reakcji. I jak zwykle uderzyła młodość brigadenführera. Zaledwie trzydzieści trzy lata, a już dowodzi szóstą sekcją Sicherheitsdienst - lepiej znanej jako SD – służby wywiadowczej i bezpieczeństwa SS. Sekcja VI odpowiadała za gromadzenie informacji o wrogach Rzeszy w innych państwach, czyli miała zadanie podobne do Abwehry. W rezultacie ci dwaj mężczyźni zostali skazani na nieustanną konkurencję.
Stanowili dziwaczną parę: niski, lakoniczny, siwowłosy generał, który odrobinę seplenił, i przystojny, energiczny, bezwzględny młody brigadenführer. Tego syna producenta fortepianów z Saary osobiście wciągnął do hitlerowskiego aparatu bezpieczeństwa Reinhard Heydrich, szef SD, zamordowany w maju czterdziestego drugiego roku przez czechosłowacki ruch oporu. Schellenberg, jeden z najbardziej wybitnych członków partii nazistowskiej, rozkwitał w tej niebezpiecznej, paranoidalnej atmosferze. W swoim olbrzymim gabinecie kazał zamontować mnóstwo podsłuchów, a dzięki wbudowanym w biurko karabinom maszynowym za naciśnięciem guzika mógł zabić niebezpiecznego gościa. Rzadkie chwile odprężenia Schellenberg spędzał wśród eksponatów swej wyrafinowanej kolekcji pornograficznej. Kiedyś nawet pokazał fotografie Canarisowi i z dumą ojca chwalącego się zdjęciami rodzinnymi zwracał uwagę na ujęcia, które sam zaaranżował dla zaspokojenia swych dziwacznych gustów seksualnych. Na palcu nosił sygnet z siarczanem miedzi, pod którym ukrywała się kapsułka z cyjankiem. Wstawiono mu również sztuczny ząb ze śmiertelną dawką trucizny.
W tym momencie Schellenbergowi przyświecały dwa cele: zniszczyć Canarisa i Abwehre oraz dostarczyć Adolfowi Hitlerowi najważniejszą tajemnicę wojny: czas i miejsce angielsko- amerykańskiej inwazji na Francję. Schellenberg miał w głębokiej pogardzie Abwehre i garstkę starych oficerów otaczających Canarisa, których obraźliwie nazywał świętymi Mikołajami. Canaris doskonale zdawał sobie sprawę, że Schellenberg na niego poluje, a mimo to między obu mężczyznami istniało niezręczne zawieszenie broni. Schellenberg odnosił się do starego admirała z szacunkiem i poważaniem; Canaris zaś szczerze podziwiał ostrego, błyskotliwego młodego oficera i chętnie bywał w jego towarzystwie.
Właśnie dlatego większość poranków spędzali w ten sam sposób: na wspólnej przejażdżce konnej w Tiergarten. Dzięki temu każdy z nich mógł sprawdzić, co drugi robi, mogli wysondować się wzajemnie i zapolować na słabe punkty. Canaris lubił te przejażdżki jeszcze z innego powodu. Dzięki nim miał pewność, że przynajmniej jedną godzinę dziennie młody generał nie spiskuje przeciwko niemu.
– I znowu pańska typowa postawa, panie admirale – odparł Schellenberg. – Zawsze widzi pan wszystko w ciemnych barwach. Przypuszczam, że właśnie dlatego jest pan cynikiem, prawda?
– Nie jestem cynikiem, Herr Brigadenführer. Tylko sceptykiem. A to znaczna różnica.
Schellenberg parsknął śmiechem.
– Taka sama jak między nami, ludźmi z SD, a wami, starą szkołą z Abwehry. My widzimy przed sobą wyłącznie nieskończone możliwości. Wy tylko niebezpieczeństwo. My jesteśmy otwarci, nie lękamy się ryzyka. Wy wolicie chować głowę w piasek. Bez urazy, panie admirale.
– Nie czuję się dotknięty, młody przyjacielu. Ma pan prawo do swojego zdania, nawet jeśli oparł je pan na niewłaściwych przesłankach.
Koń Canarisa szarpnął się i parsknął. Obłoczek dymu zmienił się w chmurkę i odpłynął, porwany przez lekki wietrzyk. Canaris rozejrzał się wokoło po zniszczonym parku. Większość lip i kasztanowców zniknęła w płomieniach alianckich bomb. Przed nimi na środku drogi pojawił się olbrzymi lej. A były tu jeszcze tysiące innych. Canaris szarpnął cugle i przeprowadził konia obok dołu. Za nimi bezszelestnie sunęło dwóch ochroniarzy Schellenberga. A tuż przed dowódcami szedł jeden, uważnie rozglądając się na boki. Canaris wiedział, że człowiek, nawet najlepiej wyszkolony, więcej przegapi niż dostrzeże.
– Wczoraj na moim biurku wylądowało coś nader interesującego – odezwał się Schellenberg.
– Doprawdy? Jak się nazywała?
Schellenberg ze śmiechem dźgnął konia i przeszli w lekki trucht.
– Mam swojego człowieka w Londynie. Dawno temu pracował trochę dla NKWD, między innym rekrutując studenta Oksfordu, który teraz pracuje w MI- 5. Nadal od czasu do czasu się spotykają i mój człowiek dowiaduje się pewnych rzeczy. A potem przekazuje je mnie. Ten oficer z MI- 5 to rosyjski agent, ale mnie przy okazji też skapuje co nieco.
– Godne podziwu – stwierdził sucho Canaris.
– Churchill i Roosevelt nie ufają Stalinowi. Trzymają go w niewiedzy. Nie chcieli mu podać ani czasu, ani miejsca inwazji. Boją się, że Stalin mógłby nam to przekazać i alianci ponieśliby we Francji klęskę. A podczas gdy Brytyjczycy i Amerykanie będą zajęci walką, Stalin spróbowałby sam nas wykończyć i zagarnąć dla siebie całą Europę.
– Słyszałem o tej teorii. Nie jestem przekonany, czy kryje się za nią wiele prawdy.
– W każdym razie mój informator powiada, że w MI- 5 rozpętało się piekło. Twierdzi, że pański człowiek, Vogel, zorganizował operację, przez którą wszyscy tam teraz trzęsą portkami ze strachu. Dochodzenie prowadzi niejaki Vicary. Słyszał pan o nim?
– Alfred Vicary – odparł Canaris. – Były wykładowca Uniwersytetu Londyńskiego.
– Imponujące – przyznał szczerze Schellenberg.
– Częścią sukcesu oficera wywiadu jest znajomość przeciwnika, Herr Brigadenführer. - Canaris zawiesił głos, żeby rozmówca zdążył poczuć ukłucie. – Cieszę się, że Kurt narobił tam zamieszania.
– Sytuacja jest tak napięta, że Vicary osobiście rozmawiał z Churchillem, żeby go powiadomić o przebiegu sprawy.
– Nic w tym dziwnego, Herr Brigadenführer. Vicary i Churchill to starzy przyjaciele. – Canaris kątem oka zerknął na Schellenberga, by sprawdzić, czy na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Ich rozmowy często przybierały postać słownych utarczek; każdy chciał zaskoczyć drugiego nieznanymi tamtemu informacjami. – Vicary jest cenionym historykiem. Czytałem jego książki. Dziwne, że panu one nie wpadły do ręki. To człowiek o przenikliwym umyśle. Ma poglądy zbliżone do Churchilla. Jeszcze nim ktokolwiek zwrócił na was uwagę, ostrzegał świat przed panem i jego przyjaciółmi.
– Co takiego knuje Vogel? Może potrzebujecie pomocy ze strony SD?
Canaris pozwolił sobie na rzadki u niego, ale też i krótki wybuch śmiechu.
– Proszę, Herr Brigadenführer Schellenberg. Jeśli porzuci pan resztki dyplomacji, nasze poranne przejażdżki bardzo szybko stracą swój urok. Poza tym jeśli chce pan wiedzieć, co robi Vogel, wystarczy spytać hodowcę drobiu. Wiem, że ma na podsłuchu wszystkie nasze telefony i umieścił swoich szpiegów na Tirpitz Ufer.
– Ciekawe, co pan powiada. Właśnie o to samo spytałem reichsführera Himmlera wczoraj przy kolacji. Wygląda na to, że Vogel jest wyjątkowo ostrożny. I tajemniczy. Ponoć nawet nie trzyma swoich akt w archiwum Abwehry.
– Vogel to istny paranoik, strasznie czujny. Wszystko trzyma w swoim gabinecie. I nie radziłbym z nim zaczynać. Jego asystent, Werner Ulbricht, widział wszystko, co w wojnie najgorsze. Nieustannie czyści swoje lugery. Nawet ja nie zbliżam się do gabinetu Vogla.
Schellenberg ściągnął cugle i zatrzymał konia. Ranek nadal był cichy i spokojny. Z oddali dobiegał warkot pierwszych samochodów jadących po Wilhelmstrasse.
– Vogel reprezentuje typ człowieka, który my, w SD, cenimy: inteligentny, pełen zapału.
– Jest tylko jeden problem – odparował Canaris. – Vogel to istota ludzka. Ma serce i sumienie. Coś mi mówi, że nie pasowałby do waszej ekipy.
– Dlaczego nie pozwala pan, żebym się z nim spotkał? Może udałoby się nam połączyć nasze źródła dla dobra Rzeszy? Nie ma powodów, by SD i Abwehra nieustannie rzucały się sobie do gardeł.
– Rzucamy się sobie do gardeł, Herr Brigadenführer Schellenberg – uśmiechnął się Canaris – ponieważ pan uważa mnie za zdrajcę Rzeszy i próbował mnie pan aresztować.
Tak rzeczywiście było. Schellenberg zebrał dokumentację z mnóstwem dowodów na zdradę, której jakoby miał się dopuścić Canaris. W 1942 roku przekazał akta Heinrichowi Himmlerowi, ale ten nie wszczął żadnych kroków. Canaris również przechowywał różne teczki i Schellenberg podejrzewał, że w dossier Himmlera znajdującym się w dyspozycji Abwehry są rzeczy, których ujawnienia reichsführer sobie nie życzył.
– To dawna sprawa, panie admirale. Przeszłość.
Canaris dźgnął konia obcasem i znowu ruszyli. W oddali zamajaczyły stajnie.
– Czy mogę wyłożyć karty na stół i pozwolić sobie na interpretację pańskiej oferty pomocy ze strony SD, Herr Brigadenführer?
– Oczywiście.
– Chciałby pan uczestniczyć w tej operacji z jednego z dwóch powodów. Albo żeby zniszczyć ją i pognębić opinię Abwehry, albo też przechwyciłby pan odkrycia Vogla i całą zasługę przypisał sobie, za nas zbierając laury.
Schellenberg wolno pokręcił głową.
– Ten brak zaufania między nami! Jaka szkoda. Jakież to bolesne.
– Istotnie, prawda?
Dojechali do stajni, zsiedli z koni. Podskoczyło dwóch stajennych, odprowadzili wierzchowce.
– Jak zwykle było mi ogromnie miło – odezwał się Canaris. – Zjemy razem śniadanie?
– Z prawdziwą rozkoszą przyjąłby m zaproszenie, ale niestety, obowiązek wzywa.
– O?
– Spotkanie z Himmlerem i Hitlerem, punkt o ósmej.
– Szczęściarz z pana. Na jaki temat?
Walter Schellenberg uśmiechnął się i położył dłoń w rękawiczce na ramieniu towarzysza.
– Chciałoby się wiedzieć.
– Jak się miewa dziś rano Szczwany Lis? – spytał Adolf Hitler, kiedy punktualnie o ósmej pojawił się w drzwiach Walter Schellenberg.
Himmler już czekał, siedział na miękkiej kanapie i popijał kawę. Właśnie taki wizerunek Schellenberg chętnie prezentował swoim zwierzchnikom: człowieka zbyt zajętego, by pojawić się choć chwilę przed czasem i zajmować towarzyską pogawędką, a równocześnie na tyle zdyscyplinowanego, by stawić się punktualnie.
– Jak zwykle czujny – odparł Schellenberg, nalewając sobie gorącej kawy. Obok stał dzbanuszek z prawdziwym mlekiem. Nawet szefostwu SD ostatnio z trudem przychodziło zapewnienie sobie stałych dostaw żywności.
– Może to i lepiej – stwierdził Himmler. Z jego twarzy niczego nie można było wyczytać. – Im mniej nasz dobry admirał wie, tym mniej zdradzi nieprzyjacielowi.
– Zrobiłem sam drobne dochodzenie – podjął Schellenberg. – Wiem, że Vogel wysłał do Anglii przynajmniej jednego nowego agenta. Musiał skorzystać z samolotu Luftwaffe do zrzutu i pilot, który z nim leciał, okazał się nadzwyczaj chętny do współpracy. – Schellenberg otworzył teczkę i wyjąwszy dwie kopie tego samego dokumentu, jedną podał Hitlerowi, drugą Himmlerowi. – Agent nazywa się Horst Neumann. Reichsführer może pamięta incydent z Paryża. W paryskim barze zginął esesman. Neumann to człowiek, który się do tego przyczynił.
Himmler upuścił kartkę na niski stolik, wokół którego wszyscy trzej siedzieli.
– Wykorzystanie przez Abwehre tego człowieka to policzek wymierzony w SS i pamięć oficera, którego zabił! Świadczy o pogardzie Vogla wobec partii i führera.
Hitler nadal czytał dokument i najwyraźniej go on zaciekawił.
– A może Neumann to po prostu idealny kandydat do tej akcji. Proszę spojrzeć na jego dossier: urodzony w Anglii, odznaczony spadochroniarz, krzyż rycerski, liście dębu. Sądząc z tego, co tu napisano, wyjątkowy żołnierz.
Schellenberg od dawna nie widział u Hitlera tak spokojnego i rozsądnego zachowania.
– Zgadzam się – przytaknął Schellenberg. – Z wyjątkiem tego jednego przykrego epizodu, Neumann wydaje się wzorowym żołnierzem.
Himmler ponuro łypnął na Schellenberga. Nie lubił, gdy mu się sprzeciwiano w obecności führera, nawet jeśli to robił ktoś tak błyskotliwy jak Schellenberg.
– Może nadeszła pora, by zaatakować Canari sa – podsunął Himmler. – Zdjąć go, przekazać władzę brigadenführerowi Schellenbergowi i łącząc Abwehre z SD, stworzyć jedną potężną agencję wywiadowczą. W ten sposób brigadenführer Schellenberg będzie mógł osobiście nadzorować operację Vogla. Tam, gdzie pojawia się admirał Canaris, sprawy dziwnie się wymykają z rąk.
I znowu Hitler nie zgodził się ze swoim najbardziej zaufanym poplecznikiem.
– Jeśli rosyjski informator Schellenberga ma rację, ten cały Vogel najwyraźniej dał się Anglikom we znaki. Wkroczenie teraz byłoby błędem. Nie, Herr Reichsführer, Canaris na razie utrzyma stanowisko. Może choć raz, dla odmiany, robi coś dobrego.
Hitler wstał.
– A teraz darujcie panowie, ale mam inne sprawy, którym muszę poświęcić uwagę.
Dwa służbowe mercedesy z warkotem silników czekały w zatoczce. Nastąpił niezręczny moment, kiedy trzeba było wybrać pojazd, ale Schellenberg ustąpił i wsiadł do wozu reichsführera. Źle się czuł, kiedy nie towarzyszyli mu jego ludzie, nawet jeśli był z Himmlerem. Podczas krótkiej jazdy kuloodporny mercedes Schellenberga ani na chwilę nie odstąpił tylnego zderzaka limuzyny Himmlera.
– Jak zwykle wspaniałe przedstawienie, Herr Brigadenführer - odezwał się Himmler.
Schellenberg na tyle dobrze poznał zwierzchnika, by wiedzieć, że to nie był komplement. Himmler, drugi najpotężniejszy człowiek w Niemczech, gotował się ze złości, gdy ktoś w obecności Hitlera wyraził przeciwną niż jego opinię.
– Dziękuję, Herr Reichsführer.
– Führer tak gorączkowo pragnie poznać tajemnicę inwazji, że to zaciemnia jego osąd – oświadczył spokojnie Himmler. – Naszym zadaniem jest go chronić. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Całkowicie.
– Chcę wiedzieć, jaką grę prowadzi Vogel. Skoro führer nie pozwoli nam tego zrobić od środka, będziemy musieli to zrobić od zewnątrz. Zorganizuj Voglowi i jego asystentowi Ulbrichtowi dwudziestoczterogodzinną obstawę. Wykorzystaj wszystkie środki, jakimi dysponujesz, do przeniknięcia na Tirpitz Ufer. I znajdź sposób dotarcia do ośrodka radiowego w Hamburgu. Vogel musi się kontaktować z agentami. Niech ktoś słucha, co tam się mówi.
– Tak jest, Herr Reichsführer.
– I nie miej takiej ponurej miny, Walterze. Już niedługo dorwiemy się do Abwehry. Nie przejmuj się. Będzie nasza.
– Dziękuję, Herr'Reichsführer.
– No, chyba że znowu będziesz mi się sprzeciwiał przy führerze.
Himmler leciutko, prawie niedosłyszalnie zastukał w szybkę dzielącą ich od szofera. Samochód zjechał na bok, a tuż za nim wóz Schellenberga. Młody generał czekał bez ruchu, póki przy drzwiczkach nie pojawił się jeden z jego ludzi, by osłaniać go przez te kilka kroków, które dzieliły go od własnego mercedesa.
Londyn
Catherine Blake serdecznie żałowała swej decyzji o zwróceniu się do Pope'ow o pomoc. Owszem, dali jej skrupulatny opis życia Petera Jordana w Londynie. Ale przyszło jej za to zapłacić ogromną cenę. Grożono jej wydaniem, wciągnięto w dziwaczną grę seksualną, zmuszono do zabicia dwojga ludzi. Teraz w sprawę wplątała się policja. Zabójstwo króla czarnego rynku i półświatka, człowieka takiego jak Vernon Pope, znalazło się na pierwszych stronach londyńskich gazet. Ale policja oszukała dziennikarzy: twierdziła, że ofiary znaleziono z poderżniętymi gardłami. Ani słowa o ranie w oko i w serce. Najwyraźniej nie chciano ujawniać prawdy. A może już wmieszała się do tego MI- 5? Wedle informacji prasowych policja chciała przesłuchać Roberta Pope'a, lecz nie mogła go znaleźć. Catherine mogłaby im służyć pomocą. Pope siedział dwadzieścia stóp od niej w barze hotelu Savoy, ze wściekłą miną popijając whisky.
Co Pope tutaj robił? Catherine podejrzewała, że zna odpowiedź. Pope siedział tu, ponieważ sądził, że Catherine ma związek z morderstwem jego brata. Znalezienie jej nie było trudne. Wiedział, że szukała Petera Jordana. Wystarczyło, żeby zajrzał do miejsc uczęszczanych przez Amerykanina. Istniało duże prawdopodobieństwo, że ona się tam pojawi.
Odwróciła się do niego plecami. Nie bała się Roberta Pope'a – bardziej ją drażnił niż stanowił realne zagrożenie. Dopóki będzie wśród ludzi, nie odważy się jej zaatakować. Spodziewała się tego. Na wszelki wypadek nie rozstawała się z mauzerem. Było to niezbędne, acz denerwujące. Musiała nosić większe torebki, ciężki pistolet obijał jej się o udo. A poza tym, jak na ironię, było to niebezpieczne dla niej. Spróbuj wyjaśnić londyńskiemu policjantowi, po co ci w torebce niemiecki mauzer z tłumikiem.
Decyzja, czy zabić Roberta Pope'a, nie była największym zmartwieniem Catherine Blake, gdyż w tym momencie do baru w Savoyu wszedł Peter Jordan z Shepherdem Ramseyem.
Catherine zastanawiała się, który mężczyzna wykona pierwszy krok. Robiło się ciekawie.
– Jeden jest pożytek z tej wojny – stwierdził Shepherd Ramsey, gdy z Peterem Jordanem siadali przy stoliku w kącie sali.
– Dlaczego nie powiesz ojcu, żeby się wypchał?
– Beze mnie by zginął.
Shepherd przywołał kelnera i zamówił martini. Jordan wybrał podwójną szkocką.
– Ciężki dzień w robocie, co?
– Morderczy.
– Wieść gminna niesie, że pracujecie nad jakąś nową, szatańską bronią.
– Jestem inżynierem, Shep. Stawiam mosty i drogi.
– To każdy głupek potrafi. Nie przyjechałeś tu budować jakiejś zasmarkanej autostrady.
– Nie, nie po to.
– To kiedy mi wreszcie powiesz, nad czym pracujesz?
– Nie mogę. Wiesz, że nie mogę.
– Przecież to ja. Stary, poczciwy Shep. Mnie możesz wszystko powiedzieć.
– Bardzo bym chciał, ale gdybym ci powiedział, musiałbym cię zabić, a wtedy Sally by owdowiała, a Kippy nie miałby ojca.
– Kippy znowu wpadł w tarapaty w Buckley. Ten okropny dzieciak rozrabia bardziej niż ja.
– To rzeczywiście coś.
– Dyrektor grozi, że go wyleje. Sally musiała tam pojechać i wysłuchać kazania o tym, że Kippy potrzebuje silnej, męskiej ręki.
– A kiedyś w ogóle ją miał?
– Strasznie zabawne, dupku. Sally ma problemy z wozem. Mówi, że trzeba by zmienić opony, ale nie może ich kupić, bo są racjonowane. A świąt nie mogli obchodzić w domu w Oyster Bay, bo brakowało mazutu, żeby ogrzać to cholerstwo.
Shepherd zauważył, że przyjaciel wpatruje się w swój trunek.
– Przepraszam, Peter, nudzę cię?
– Nie bardziej niż zwykle.
– Pomyślałem sobie, że wiadomości z domu podniosą cię na duchu.
– A kto mówił, że potrzebuję podniesienia na duchu?
– Peterze Jordanie, od bardzo dawna nie widziałem u ciebie takiego wyrazu twarzy. Kim ona jest?
– Nie mam pojęcia.
– Mógłbyś to wyjaśnić?
– Wpadłem na nią wieczorem na ulicy. Dosłownie. Wytraciłem jej z rąk zakupy. Strasznie głupio się czułem. Ale ta kobieta coś w sobie miała.
– Wyciągnąłeś z niej numer telefonu?
– Nie.
– A nazwisko?
– Tak, nazwisko znam.
– No, to już coś. Chryste Panie! Rzeczywiście wyszedłeś z wprawy. Powiedz, jak wyglądała.
Peter Jordan ją opisał: wysoka, ciemne włosy opadające na ramiona, pełne wargi, cudowne kości policzkowe i najwspanialsze oczy, jakie kiedykolwiek widział.
– To interesujące – oświadczył Shepherd.
– Dlaczego?
– Bo właśnie ta kobieta tam stoi, o, tam.
Zwykle na widok umundurowanego mężczyzny Catherine Blake czuła się niezręcznie. Ale kiedy Peter Jordan ruszył w jej stronę, pomyślała, że nigdy jeszcze nie widziała nikogo tak wspaniale się prezentującego w granatowym mundurze amerykańskiej marynarki wojennej. Peter Jordan był niesamowicie przystojny – wczorajszego wieczoru nie zauważyła, że aż tak. Mundur idealnie na nim leżał, podkreślając proste ramiona i tors. Szczupły w pasie, poruszał się z wdziękiem i pewnością siebie charakterystyczną dla mężczyzn, którzy osiągnęli w życiu sukces. Ciemne, niemal czarne włosy kontrastowały z jasną cerą. Oczy miał w niezwykłym odcieniu zieleni – jasnozielone, niemal kocie – wargi pełne i zmysłowe. Rozciągnęły się w uśmiechu, gdy spostrzegł, że na niego patrzy. – Zdaje się, że wpadłem na panią wczoraj w nocy – odezwał się, wyciągając rękę. – Nazywam się Peter Jordan.
Ujęła jego dłoń i niby to nieumyślnie pociągnęła palcami po jej wnętrzu, gdy cofała rękę.
– Tak, pamiętam. Wygląda pani, jakby na kogoś czekała.
– W takim razie jest skończonym idiotą.
– Właściwie to mój stary przyjaciel.
– Czy w takim razie mogę teraz postawić pani drinka? – spytał Jordan.
Popatrzyła na niego z uśmiechem i zerknęła w stronę Roberta Pope'a, który z napięciem ich obserwował.
– Szczerze mówiąc, wolałabym pójść w jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie można by porozmawiać. Nadal ma pan w domu te fury jedzenia?
– Parę jajek, trochę sera, może puszkę pomidorów. I całe mnóstwo wina.
– To mi brzmi jak przepis na cudowny omlet.
– Pozwoli pani, że wezmę jej płaszcz.
Robert Pope patrzył z baru, jak wtapiają się w tłum i znikają w szatni. Spokojnie dopił drinka, odczekał parę sekund, nim wyszedł z baru i powoli ruszył ich śladem. Przed hotelem portier zaprowadził ich do taksówki. Pope szybko przeszedł przez ulicę i odprowadził wzrokiem odjeżdżającą taksówkę. Dicky Dobbs siedział za kierownicą furgonetki. Uruchomił silnik, kiedy Pope wskakiwał do środka. Samochód włączył się do ruchu. Nie ma pośpiechu, uspokoił Pope Dicky'ego. Wiedział, dokąd tamci jadą. Odchylił głowę i przymknął oczy, podczas gdy Dicky zdążał na zachód w stronę domu Jordana w Kensington.
W drodze do mieszkania Petera Jordana Catherine Blake, zaskoczona, nagle zdała sobie sprawę, że ogarnął ją niepokój. Bynajmniej nie dlatego, że obok niej siedział mężczyzna znający największą tajemnicę wojny. Po prostu kiepsko się czuła w tej roli – nie nadawała się do zalotów ani randek. Pierwszy raz od bardzo dawna pomyślała o swoim wyglądzie. Nie ulegało wątpliwości, że jest kobietą pociągającą – piękną kobietą. Wiedziała, że większość mężczyzn jej pożąda. Ale od kiedy zamieszkała w Londynie, robiła co było w jej mocy, by ukryć swą urodę, wtopić się w tło. Narzuciła sobie styl wojennej wdowy: grube ciemne pończochy, ukrywające kształt nóg, nie dopasowane spódnice, maskujące zaokrąglenie bioder, luźne, męskie swetry zasłaniające pełny biust. Dziś ubrała się we wspaniałą kreację, kupioną jeszcze przed wojną, która idealnie się nadawała na drinka w Savoyu. A mimo to pierwszy raz w życiu ogarniał ją niepokój, czy okaże się wystarczająco ładna.
Coś jeszcze nękało Catherine. Dlaczego dopiero w takich okolicznościach los wreszcie zetknął ją z człowiekiem typu Petera Jordana? Inteligentnym, przystojnym, zamożnym i… cóż, najwyraźniej normalnym. Większość mężczyzn, z którymi do tej pory miała do czynienia, w tej chwili zachowywałaby się zgoła inaczej. Przypomniała sobie pierwszy raz z ojcem Marii Romero, Emiliem. Nie zawracał sobie głowy kwiatami ani umizgami. Nawet jej nie pocałował. Po prostu pchnął ją na łóżko i przeleciał. I Catherine to nie przeszkadzało. Szczerze powiedziawszy, właściwie wręcz odpowiadało. Seksu nie uprawia się z miłości czy szacunku. Nawet podbój jej nie interesował. Dla niej stanowił wyłącznie akt zaspokojenia fizycznych potrzeb. Emilio Romero to wyczuł; niestety, Emilio wyczuwał zbyt wiele rzeczy, których sobie nie życzyła.
Już dawno porzuciła myśl o tym, że mogłaby się zakochać, wyjść za mąż, urodzić dzieci. Obsesyjne dążenie do niezależności i wszczepiona nieufność nigdy by jej nie pozwoliły na głębokie zaangażowanie emocjonalne, niezbędne w małżeństwie. Egoizm i dogadzanie własnym zachciankom wykluczały opiekuńcze macierzyństwo. Catherine nigdy nie czuła się bezpieczna z mężczyzną, o ile całkowicie – tak emocjonalnie jak i fizycznie – nie panowała nad sytuacją. Przejawiało się to także w samym akcie miłosnym. Catherine już dawno się przekonała, że nie osiąga orgazmu, jeśli nie jest na górze.
W wyobraźni stworzyła sobie obraz życia, jakie pragnęłaby wieść. Po zakończeniu wojny wyjedzie gdzieś, gdzie jest ciepło: na Costa del Sol, południe Francji albo do Włoch. I kupi sobie niewielką willę z widokiem na morze. Będzie mieszkać sama, obetnie włosy i będzie się wylegiwać na plaży tak długo, aż jej skóra stanie się ciemnobrązowa, a jeśli zapragnie mężczyzny, sprowadzi go do siebie i będzie wykorzystywać, póki jej nie zadowoli. Wtedy wyrzuci go na zbity pysk i będzie siedziała samotnie przy ogniu, a za całe towarzystwo wystarczy jej szum morza. Może od czasu do czasu zaprosi do siebie Marię. Tylko Maria ja rozumiała. Dlatego tak bardzo Catherine zabolało, gdy ją zdradziła.
Catherine nie nienawidziła siebie ani też szczególnie siebie nie kochała. Przy tych rzadkich okazjach, kiedy zastanawiała się nad swoją psyche, dochodziła do wniosku, że stanowi dość interesującą osobowość. Uświadomiła sobie również, że doskonale nadaje się na szpiega – tak pod względem emocjonalnym, jak fizycznym i intelektualnym. Vogel to dostrzegł, podobnie jak Emilio. Nie znosiła obu tych mężczyzn, lecz nie mogła ich winić za wnioski, które wyciągnęli. Teraz, gdy spoglądała w lusterko, tylko jedno słowo przychodziło jej na myśl: szpieg.
Taksówka zatrzymała się przed domem Jordana. Peter pomógł Catherine wysiąść z samochodu i zapłacił kierowcy. Otworzył drzwi frontowe i wprowadził gościa do środka. Zanim zapalił światło, zamknął drzwi – reguły zaciemnienia. Przez moment Catherine czuła się zdezorientowana i wystawiona na niebezpieczeństwo. Nie lubiła się znajdować w mroku, w obcym miejscu, z nieznajomym mężczyzną. Jordan szybko włączył lampę i światło zalało pomieszczenie.
– Wielkie nieba – powiedziała Catherine. – Jakim cudem zdobyłeś taką kwaterę? Sądziłam, że wszyscy amerykańscy oficerowie gnieżdżą się w hotelach i pensjonatach.
Oczywiście, znała odpowiedź. Ale musiała spytać. Rzadko się spotykało amerykańskiego wojskowego, który mieszkałby sam w takim luksusie.
– Mój teść kupił ten dom wieki temu. Bardzo często przyjeżdżał do Londynu i w interesach, i dla przyjemności, więc uznał, że warto tu mieć własny kąt. Szczerze mówiąc, cieszę się, że go kupił. Niezbyt mi się uśmiechała perspektywa spędzenia wojny ściśniętym jak sardynka w Grosvenor House. Pozwól, że zdejmę ci płaszcz.
Pomógł jej zdjąć płaszcz i poszedł odwiesić go w szafie. Catherine oglądała salon. Przyjemne wnętrze, umeblowane wygodnymi skórzanymi fotelami i kanapami z rodzaju tych, jakie się spotyka w londyńskich klubach. Boazeria, drewniana podłoga bejcowana na ciemny brąz i wypolerowana na błysk. Porozrzucane tu i ówdzie dywany były doskonałej jakości. Jedno nadawało temu pokojowi oryginalny rys: na wszystkich ścianach wisiały zdjęcia mostów.
– Czyli jesteś żonaty – powiedziała Catherine, starając się, żeby w jej głosie zabrzmiała nutka rozczarowania.
– Słucham? – spytał, wracając do salonu.
– Mówiłeś, że to dom twojego teścia.
– Chyba powinienem był powiedzieć: byłego teścia. Moja żona zginęła w wypadku samochodowym tuż przed wojną.
– Przepraszam, Peter, nie chciałam…
– Daj spokój, nic się nie stało. Było, minęło. Ruchem głowy wskazała zdjęcia.
– Lubisz mosty.
– Można tak powiedzieć. Buduję je.
Catherine podeszła do ściany i z bliska przyjrzała się jednej z fotografii. Przedstawiała most na rzece Hudson, za który Jordan otrzymał w 1938 tytuł inżyniera roku.
– Projektujesz mosty?
– Nie, projekty wykonują architekci. Ja jestem inżynierem. Rysują swój pomysł, a ja mówię, czy to ustoi czy nie. Czasem każę im zmienić projekt. Czasem, jeśli jest genialny jak ten, staram się znaleźć sposób, by móc go zrealizować.
– Czyli stawiasz czoło olbrzymim wyzwaniom.
– Bywa i tak. Ale czasem to strasznie żmudne i pracochłonne zajęcie, wymagające nudnych rozmów na przyjęciach.
– Nie wiedziałam, że marynarka potrzebuje mostów.
– Bo nie potrzebuje. – Jordan się zawahał. – Przykro mi, ale nie mogę rozmawiać o mojej…
– Oczywiście. Wierz mi, rozumiem zasady.
– Mógłbym się zająć gotowaniem, ale nie ręczę, czy jedzenie nadawałoby się do spożycia.
– Po prostu pokaż mi, gdzie jest kuchnia.
– Za tamtymi drzwiami. Przebiorę się, jeśli się nie obrazisz. Ciągle nie mogę się przyzwyczaić to tego diabelnego munduru.
– Proszę bardzo.
Czujnie obserwowała jego następne ruchy. Wyjął klucze z kieszeni spodni i otworzył drzwi. Czyli tam ma gabinet. Zapalił światło i zniknął w środku na niecałą minutę. Gdy wrócił, już nie trzymał teczki. Pewnie schował ją w sejfie. Poszedł na górę. Sypialnia mieści się na piętrze. Idealnie. Kiedy on będzie spał na górze, ona się włamie do sejfu i sfotografuje zawartość teczki. Neumann dopilnuje, żeby zdjęcia dotarły do Berlina, a spece z Abwehry przeanalizują je i zorientują się, na czym polega zadanie Petera Jordana.
Ruszyła do kuchni i nagle ogarnęła ją panika. Dlaczego Jordan raptem postanowił się przebrać? Czyżby popełniła jakiś błąd? Zrobiła fałszywy krok? Czy Jordan właśnie dzwoni do MI- 5?
A MI- 5 wzywa wydział specjalny? Czy zejdzie na dół, żeby ją zagadać, aż tamci wyłamią drzwi i ja. aresztują?
Zmusiła się do zachowania spokoju. Toż to idiotyczne.
Otworzywszy drzwiczki lodówki, uprzytomniła sobie nagle, że nie ma bladego pojęcia, jak zrobić omlet. Maria smażyła pyszne omlety – po prostu powtórzy każdy jej ruch, jak papuga. Wyjęła trzy jajka, osełkę masła i kawałek cheddara. W małej spiżarce natknęła się na puszkę pomidorów i butelkę wina. Otworzyła wino, znalazła kieliszki i nalała dla dwojga. Nie czekała na powrót Jordana ze skosztowaniem trunku: był pyszny. Czuła w nim dzikie kwiaty, lawendę i morele, przywodził jej na myśl wymarzoną willę. Najpierw podsmaż pomidory – tak robiła Maria w Paryżu, tyle że wtedy kupowało się świeże jarzyny, a nie to paskudztwo z puszki.
Otworzyła puszkę, odsączyła i pokroiła pomidory i wrzuciła je na rozgrzaną patelnię. W kuchni natychmiast rozniosła się ich woń. Catherine łyknęła odrobinę wina, zanim rozbiła jajka i rozbełtała je w misce wraz ze startym serem. Aż się uśmiechnęła pod nosem, tak dziwne jej się wydawało to typowo kobiece zadanie – szykowanie kolacji dla mężczyzny.
Może Kurt Vogel powinien dodać do treningu kurs gotowania – pomyślała sobie.
Podczas gdy Catherine szykowała omlet, Jordan nakrył do stołu w jadalni. Przebrał się w bawełniane szare spodnie i sweter. Catherine po raz kolejny uderzyła jego uroda. Miała ochotę rozpuścić włosy – zrobić coś, by jeszcze bardziej mu się spodobać – lecz pozostała przy typie osobowości, jaki wcześniej obrała. Omlet okazał się zdumiewająco dobry i oboje błyskawicznie się z nim uporali, popijając danie winem, przedwojennym Bordeaux, które Jordan przywiózł z Nowego Jorku. Pod koniec posiłku Catherine siedziała zadowolona, odprężona. Wyglądało na to, że Jordan czuje się podobnie. Chyba niczego nie podejrzewał i chyba uznał ich spotkanie wyłącznie za dzieło przypadku.
– Byłaś kiedyś w Stanach? – spytał, gdy sprzątali po kolacji i przenieśli się do kuchni.
– Cóż, jako dziecko dwa lata mieszkałam w Waszyngtonie.
– Naprawdę?
– Tak, ojciec był dyplomatą. Na początku lat dwudziestych, po wojnie, mianowano go na stanowisko w Waszyngtonie. Ogromnie mi się tam podobało. Oczywiście, z wyjątkiem upałów. Wielkie nieba, nie sposób tam wytrzymać latem! Ojciec na wakacje wynajmował dla nas domek w Chesapeake Bay. Bardzo mile wspominam tamte lata.
Wszystko to prawda, tyle że jej ojciec pracował dla niemieckiego, nie angielskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Catherine uznała, że najlepiej podać jak najwięcej szczegółów ze swego życia.
– Ojciec nadal służy w dyplomacji?
– Nie, umarł przed wojną.
– A matka?
– Matka zmarła, kiedy byłam dzieckiem. – Catherine wstawiła brudne naczynia do zlewu. – Ja pozmywam, ty powycieraj.
– Daj sobie spokój. Parę razy w tygodniu przychodzi tu sprzątaczka. Będzie jutro. Co byś powiedziała na kieliszek koniaku?
– Bardzo chętnie.
Nad kominkiem wisiały zdjęcia w srebrnych ramkach. Oglądała je, kiedy Jordan zajął się koniakiem. Stanął przy niej i podał jej kieliszek.
– Twoja żona była bardzo piękna.
– Tak, to prawda. Ciężko przeżyłem jej śmierć.
– A syn? Kto się nim teraz opiekuje?
– Siostra Margaret, Jane. Spróbowała koniaku i uśmiechnęła się.
– Nie wyglądasz na szczególnie tym zachwyconego.
– Dobry Boże, to aż tak się rzuca w oczy?
– Owszem.
– Nigdy z Jane szczególnie za sobą nie przepadaliśmy. Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby kto inny zajmował się Billym. Jane jest samolubna, leniwa i rozpuszczona jak dziadowski bicz, i boję się, że ulepi Billy'ego na swój obraz i podobieństwo. Ale cóż, nie miałem wyboru. W dzień po tym, jak wstąpiłem do marynarki, wysłano mnie do Waszyngtonu, a po dwóch tygodniach poleciałem do Londynu.
– Billy to wykapany ojciec – uspokoiła go Catherine. – Jestem pewna, że nie musisz się obawiać.
Jordan się uśmiechnął.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. Proszę, usiądź.
– Jesteś pewny? Nie chciałabym ci zajmować…
– Od bardzo dawna nie spędziłem równie miłego wieczoru. Proszę, zostań jeszcze trochę.
Usiedli obok siebie na dużej kanapie.
– A teraz wytłumacz mi, jak to się stało, że tak piękna kobieta jak ty nie wyszła za mąż.
Twarz Catherine pokryła się rumieńcem.
– Wielkie nieba, ty się czerwienisz. Nie mów, że nikt nigdy nie nazwał cię piękną.
– Nie, ale to było tak dawno temu – odparła z uśmiechem.
– Cóż, w takim razie możemy założyć klub. Ja też od bardzo dawna nie nazwałem żadnej kobiety piękną. Nawet pamiętam ostatni raz. To było w dniu śmierci Margaret, kiedy po przebudzeniu zobaczyłem jej twarz. Nie sądziłem, że spotkam jeszcze kobietę, która wyda mi się piękna. Dopóki nie zrobiłem z siebie idioty, wpadając na ciebie na ulicy. Catherine, byłaś tak piękna, że aż zaparło mi dech w piersi.
– Dziękuję. Zapewniam, że nie tylko ty byłeś pod wrażeniem.
– I dlatego nie dałaś mi numeru telefonu?
– Nie chciałam, żebyś mnie uznał za rozwiązłą.
– Do licha, miałem nadzieję, że jesteś rozwiązła.
– Peter – skarciła go, szturchając palcem w nogę.
– Odpowiesz mi wreszcie na pytanie? Dlaczego nie wyszłaś za mąż?
Catherine zapatrzyła się w ogień.
– Wyszłam za mąż. Mój mąż, Michael, został zestrzelony nad La Manche w pierwszym tygodniu bitwy o Anglię. Jego ciała nie odnaleziono. Spodziewałam się wtedy dziecka i poroniłam. Lekarze powiedzieli, że to na skutek wstrząsu. – Catherine odwróciła wzrok od ognia i spojrzała na Jordana. – Był przystojny, odważny, poza nim nie widziałam świata. Po jego śmierci bardzo, bardzo długo nawet nie spojrzałam na mężczyznę. Jakiś czas temu zaczęłam się z różnymi umawiać, ale nic poważnego z tego nie wynikło. Aż do dnia, kiedy jakiś niemądry Amerykanin, chodzący bez latarki, wpadł na mnie na chodniku w Kensington i…
Zapadło długie, trochę niezręczne milczenie. Ogień przygasał. Catherine usłyszała dudnienie deszczu na chodniku pod oknem. Uświadomiła sobie, że chętnie by tak dłużej posiedziała: przy ogniu, z kieliszkiem koniaku, w towarzystwie tego dobrego, czułego mężczyzny.
Na Boga, Catherine, co cię opętało?
Przez chwilę zmuszała się, by go znienawidzić, ale nie mogła. Miała nadzieję, że Peter nigdy nie zrobi nic, co mogłoby jej zagrozić, nic, co by ją zmusiło do zabicia go.
Ostentacyjnie spojrzała na zegarek.
– Wielkie nieba, jak późno! Dochodzi jedenasta. Za długo ci się narzucałam, naprawdę powinnam już iść…
– O czym teraz myślałaś? – spytał Jordan, jakby nie słyszał jej ostatnich słów.
O czym myślała? Bardzo trafne pytanie.
– Zdaję sobie sprawę, że nie możesz mówić o swojej pracy, ale zadam ci jedno pytanie i chcę, żebyś szczerze odpowiedział.
– Z ręką na sercu.
– Nigdzie nie wyjedziesz i nie dasz się zabić, prawda?
– Nie, nie dam się zabić, obiecuję.
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Nie zareagował. Cofnęła się. Czyżbym popełniła błąd? Może jeszcze nie dojrzał?
– Przepraszam. Po prostu bardzo dawno tego nie robiłem.
– Ani ja.
– Może powinniśmy jeszcze raz spróbować. Uśmiechnęła się i znowu go pocałowała. Tym razem jego usta odpowiedziały. Przyciągnął ją do siebie. Podobał jej się nacisk jego ciała na jej piersiach. Po chwili się odsunęła.
– Jeśli teraz nie wyjdę, to już pewnie nigdy.
– Nie wiem, czy chcę cię puścić. Pocałowała go po raz ostatni i spytała:
– Kiedy znowu się spotkamy?
– Mogę cię zaprosić jutro na kolację? W jakimś porządnym miejscu? Gdzie moglibyśmy potańczyć?
– Z rozkoszą.
– Co powiesz na Savoy, koło ósmej?
– Doskonale.
Przywróciły ją do rzeczywistości strugi lodowatego deszczu i widok Pope'a z Dickym tkwiących w zaparkowanej furgonetce. Przynajmniej się nie wtrącali. Może na razie wystarczała im obserwacja z daleka.
O tej porze nie jeździło już wiele samochodów. Szybko złapała taksówkę na Brompton Road. Wsiadła i kazała się zawieźć na dworzec Victoria. Obejrzawszy się, dostrzegła za sobą wóz Pope'a i Dicky'ego.
Przy dworcu zapłaciła taksówkarzowi i weszła na stację, wtapiając się w tłum pasażerów, którzy wysiadali z nocnego pociągu do Londynu. Zerknęła za siebie i kątem oka zauważyła Dicky'ego Dobbsa, jak wpada na peron i rozgląda się na wszystkie strony.
Wyszła innymi drzwiami i rozpłynęła się w mroku.
Bawaria, Niemcy; marzec 1938
Jej dom w sekretnej wiosce Vogla ma kruche ściany, hulają w nim przeciągi, nigdzie tak nie marzła jak tu. Na szczęście jest w nim kominek i po południu, kiedy uczy się szyfrów i połączeń radiowych, przychodzi pracownik Abwehry, który układa szczapy i świerkowe bale na noc. Teraz ogień się wypalił, chłód wkrada się do środka, więc ona wstaje i dorzuca do popiołu duże polano. Vogel leży cicho na podłodze za nią. Jako kochanek zupełnie się nie sprawdził: nudny, egoistyczny, składa się wyłącznie z łokci i kolan. A nawet kiedy próbuje ją zaspokoić, okazuje się niezręczny, twardy i zbyt sobą zajęty. Istny cud, że w ogóle udało jej się go uwieść. Ma swoje powody. Jeśli Vogel się w niej zakocha albo popadnie w obsesję na jej punkcie, nie wyśle jej do Anglii. Na razie jej metoda się sprawdza. Przed chwilą, poruszając się w niej, wyznał jej miłość. Teraz zaś, leżąc na dywanie, wpatrzony w sufit, najwyraźniej żałuje swoich słów.
– Czasem wolałbym, żebyś nie jechała – powiada.
– Nie jechała gdzie?
– Do Anglii.
Podchodzi, kładzie się obok niego na dywanie i całuje go. Z ust cuchnie mu papierosami, kawą i zepsutymi zębami.
– Biedny Vogel. Doszczętnie złamałam ci serce, prawda?
– Tak, chyba tak. Czasem się zastanawiam, czyby cię nie zabrać ze sobą do Berlina. Mógłbym ci kupić mieszkanie.
– Jakiż czarujący pomysł – mówi, a równocześnie myśli, że chyba wolałaby wpaść w ręce MI- 5, niż spędzić wojnę w charakterze metresy Kurta Vogla w jakiejś nędznej norze w Berlinie.
– Niestety, jesteś zbyt cenna dla Niemiec, żeby cię zatrzymać w Berlinie. Musisz się znaleźć poza linią wroga, w Anglii. -
Zawiesza głos i zapala papierosa. – I pozostaje jeszcze coś. Zadaję sobie pytanie: czemu taka piękna kobieta miałaby się zakochać w kimś takim jak ja? Po czym sam udzielam sobie odpowiedzi. Sądzi, że jeśli ją pokocha, nie wyśle jej do Anglii.
– Nie jestem na tyle sprytna ani podstępna, żeby na coś takiego wpaść.
– Oczywiście, że jesteś. Dlatego cię wybrałem. Narasta w niej złość.
– Ale przyjemnie spędziłem ten czas z tobą. Emilio mówił, że jesteś świetna w łóżku. Najlepsza dupa w całej mojej pieprzonej karierze – tak to ujął. Ale cóż, Emilio bywa dość wulgarny. Twierdził, że przewyższasz nawet najdroższe dziwki. Chciał cię zatrzymać w Hiszpanii jako metresę. Musiałem mu zapłacić podwójną stawkę. Ale wierz mi, okazałaś się warta tych pieniędzy.
Ona zrywa się na nogi.
– Wynoś się stąd, ale już! Rano wyjeżdżam! Mam dość tego zadupia!
– O, tak, wyjeżdżasz rano. Ale nie tam, gdzie sądzisz. Pozostaje tylko jeden problem. Twoi szkoleniowcy wspominali, że nadal masz opory przed zabiciem nożem. Mówią, że doskonale strzelasz – lepiej od chłopców. Ale sztyletem jeszcze słabo się posługujesz.
Nie odpowiada, tylko mierzy wzrokiem mężczyznę rozciągniętego na dywanie.
– Coś ci zaproponuję. Jeśli będziesz musiała skorzystać ze sztyletu, pomyśl o tym mężczyźnie, który skrzywdził cię w dzieciństwie.
Przerażona szeroko otwiera usta. Tylko jednej, jedynej osobie się z tego zwierzyła. Marii. Ale Maria musiała powtórzyć ojcu, a on, łajdak, przekazał to Voglowi.
– Nie wiem, o czym mówisz – zaprzecza, ale bez przekonania.
– Oczywiście, że wiesz. Właśnie dlatego stałaś się taką pozbawioną serca, pieprzoną suką.
Reaguje instynktownie. Podchodzi bliżej i wymierza mu złośliwego kopniaka w brodę. Vogel uderza głową o podłogę. Leży bez ruchu, możliwe że stracił przytomność. Jej sztylet jest na podłodze, przy kominku – nauczono ją trzymać go przy sobie bez przerwy. Podnosi go, otwiera lśniące ostrze. W blasku ognia wydaje się czerwone jak krew. Przysuwa się do Vogla. Chce go zabić, zanurzyć sztylet w śmiertelne miejsca, których ją nauczono: serce, nerki, ucho lub oko. Ale Vogel już się podparł na łokciu, mierzy z pistoletu prosto w jej głowę.
– Doskonale – chwali. Krew spływa mu z wargi. – Sądzę, że już jesteś gotowa. Odłóż sztylet i siadaj. Musimy porozmawiać. I bardzo proszę, ubierz się. Dziwacznie wyglądasz.
Wkłada szlafrok i poprawia ogień, podczas gdy Vogel ubiera się i opatruje skaleczenie.
– Jesteś skończonym draniem, Vogel. Musiałabym postradać zmysły, żeby dla ciebie pracować.
– Nawet nie próbuj myśleć, żeby się teraz wycofać. Dostarczyłbym gestapo bardzo przekonujących dowodów, że twój ojciec zdradził führera. A jeśli choć raz mi podpadniesz w czasie pobytu w Wielkiej Brytanii, dam cię Anglikom na srebrnej tacy. Sądzisz, że tamten typek cię zranił? To sobie wyobraź, że raz za razem będzie cię gwałcić banda angielskich strażników. Zapewniam cię, byłabyś ich ulubioną więźniarką. Pewnie by sobie nie zawracali głowy wieszaniem cię.
Nieruchomieje w mroku. Zastanawia się, jak by mu rozbić czaszkę żelaznym pogrzebaczem, ale Vogel nadal trzyma broń. Uświadamia sobie, że to on nią manipulował. Sądziła, że udało jej się go przechytrzyć, że panuje nad sytuacją, a to Vogel wszystkim kierował. Chciał zaszczepić w niej chęć zabijania. I przyznaje, że doskonale się spisał.
– A przy okazji – odzywa się znowu Vogel – kiedy dawałaś mi się jebać, uśmierciłem cię. Anna Katerina von Steiner, lat dwadzieścia siedem, zginęła godzinę temu w nieszczęśliwym wypadku samochodowym na obrzeżach Berlina. Straszna szkoda. Taki talent zmarnowany.
Vogel już się ubrał, przykłada do wargi wilgotną szmatkę. Zostają na niej ślady krwi.
– Rano, tak jak zaplanowaliśmy, jedziesz do Holandii. Zostajesz tam przez pół roku, mocno ustalasz swoją tożsamość. Następnie ruszasz do Anglii. To twoje dokumenty na Holandię, pieniądze, bilet kolejowy. Mam w Amsterdamie ludzi, którzy się z tobą skontaktują i cię poprowadzą.
Zbliża się i staje tuż przy niej.
– Anna zmarnowała sobie życie. Ale Catherine Blake może zdziałać coś naprawdę wielkiego.
Słyszy zamykające się za nim drzwi, skrzypienie butów na śniegu. W głuchej ciszy rozlega się jedynie trzask ognia i zawodzenie wiatru szarpiącego świerkami. Przez chwilę stoi nieruchomo; potem zaczyna się trząść. Nogi się pod nią uginają. Pada na kolana przy ogniu i wybucha niepohamowanym płaczem.
Berlin
Kurt Vogel spał w gabinecie na polowym łóżku, kiedy usłyszał jakiś hałas. Poderwał się na nogi.
– Kto tam?
– To tylko ja, panie kapitanie.
– Werner, na miłość boską! Śmiertelnie mnie przeraziłeś tym szuraniem drewnianej nogi. Myślałem, że to Frankenstein chce mnie zamordować.
– Przepraszam, panie kapitanie. Pomyślałem tylko, że chciałby pan to od razu zobaczyć. – Ulbricht podał mu wydruk sygnału. – Właśnie przyszło z Hamburga. Wiadomość od Catherine Blake z Londynu.
Vogel przeczytał jednym tchem. Serce biło mu jak młotem.
– Spotkała się z Jordanem. Chce, żeby Neumann jak najszybciej zaczął regularnie od niej odbierać przesyłki. Na Boga, Werner, więc udało jej się!
– Nie ulega wątpliwości, że to wyjątkowa agentka. I wyjątkowa kobieta.
– Tak – odparł automatycznie Vogel. – Jak najszybciej skontaktuj się z Neumannem w Hampton Sands. Każ mu rozpocząć ustaloną wcześniej procedurę przekazywania filmów.
– Tak jest.
– I zostaw wiadomość w biurze admirała Canarisa. Jutro z samego rana chcę go poinformować o przebiegu wydarzeń.
– Tak jest, panie kapitanie.
Ulbricht wyszedł, a Vogel został sam w ciemnościach. Zastanawiał się, jak Catherine to osiągnęła. Miał nadzieję, że pewnego dnia wróci i będzie mógł ją spytać.
Przestań się oszukiwać, stary.
Chciał, żeby przyjechała, bo mógłby się z nią. jeszcze raz spotkać i wyjaśnić, dlaczego tak strasznie się z nią obszedł tamtej ostatniej nocy. Wyłącznie dla jej dobra. Wtedy tego nie rozumiała, ale może teraz, po tak długim czasie, to dostrzegła. Myślał o niej.
Czy się boi? Czy grozi jej niebezpieczeństwo?
Oczywiście, że grozi. W końcu próbowała z samego serca Londynu wykraść tajemnicę Amerykanów. Jeden nieostrożny ruch, a wpadnie prosto w ręce MI- 5. Ale jeśli już komuś miałoby się powieść, to tylko jej. Na dowód Vogel mógł przedstawić swe złamane serce i szczękę.
Heinrich Himmler przeglądał dokumenty leżące na jego biurku w gabinecie przy Prinz Albrechtstrasse, gdy połączono go z Walterem Schellenbergiem.
– Dobry wieczór, Herr Brigadenführer. A może raczej: dzień dobry.
– Jest druga nad ranem. Nie sądziłem, że będzie pan jeszcze w biurze.
– Nie masz dla mnie spoczynku. W czym mogę ci pomóc?
– Chodzi o sprawę Vogla. Udało mi się przekonać jednego z radiotelegrafistów Abwehry, że współpraca z nami wyjdzie mu tylko na dobre.
– Doskonale, generale.
Schellenberg powiedział Himmlerowi o wiadomości od agenta Vogla w Londynie.
– Czyli twój przyjaciel, Horst Neumann, wkrótce przyłączy się do gry – stwierdził Himmler.
– Na to wygląda, Herr Reichsführer.
– Rano poinformuję führera o najnowszych wydarzeniach. Z pewnością będzie bardzo zadowolony. Ten cały Vogel okazuje się doskonałym oficerem. Jeśli wykradnie najważniejszą tajemnicę wojny, to wcale bym się nie zdziwił, gdyby führer mianował go następcą Canarisa.
– Mnie przychodzą na myśl bardziej godni kandydaci na to stanowisko, Herr Reichsführer - odparł Schellenberg.
– Lepiej znajdź jakiś sposób zapanowania nad sytuacją. Inaczej wypadniesz z gry.
– Tak jest, Herr Reichsführer.
– Wybierasz się na poranną przejażdżkę konną po Tiergarten z admirałem Canarisem?
– Jak zwykle.
– To może dla odmiany uda ci się zdobyć jakąś pożyteczną informację. I przekaż Szczwanemu Lisowi pozdrowienia. Dobranoc, Herr Brigadenführer.
Himmler delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i wrócił do papierkowej roboty.
Hampton Sands, Norfolk
Szary świt przedzierał się przez grubą powłokę chmur, kiedy Horst Neumann przebiegł przez sosnowy zagajnik i wspiął się na wydmy. Przed nim rozciągało się morze – szare i nieruchome w ten bezwietrzny ranek. Niewielkie fale uderzały o brzeg plaży, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Neumann miał na sobie szary dres, pod nim golf, żeby nie zmarznąć, i parę miękkich czarnych butów do biegania. Głęboko wdychał chłodne, rześkie powietrze, potem zszedł z wydm i spacerował po miękkim piasku. Trwał odpływ i pojawiła się połać twardego, równego piachu, idealnego do biegania. Rozprostował nogi, zrobił kilka wymachów i ruszył lekkim truchtem. Mewy i rybitwy zaskrzeczały obrażone, po czym odfrunęły.
Dziś rano otrzymał wiadomość z Hamburga: nakazano mu odbieranie materiałów od Catherine Blake. Miało się to odbywać wedle procedury, której Vogel nauczył go na farmie pod Berlinem. Materiał należało wsuwać do szpary w drzwiach budynku przy Cavendish Square, skąd miał go zabierać człowiek z ambasady portugalskiej i pocztą dyplomatyczną przesyłać do Lizbony. Niby proste. Ale Neumann zdawał sobie sprawę, że przez taką kurierską robotę na ulicach Londynu może wpaść prosto w szpony angielskich sił bezpieczeństwa. Będzie nosił informacje, które w razie wpadki zapewniały mu natychmiastowy bilet na szubienicę. Walcząc, zawsze wiedział, gdzie kryje się nieprzyjaciel. Ale przy tego typu zadaniach wróg mógł być wszędzie. Mógł siedzieć obok niego w kawiarni czy w autobusie, a on nawet by się tego nie domyślał.
Dopiero po kilkunastu minutach rozgrzał się i na czole pojawiły mu się kropelki potu. Bieganie zaczęło swe czary – te same, które czyniło, gdy był jeszcze chłopcem. Czuł się lekko, swobodnie, niemal frunął w powietrzu. Oddychał równo, bez wysiłku, wszelkie napięcie się ulatniało. Wyznaczył sobie wyimaginowaną linię mety kilometr dalej i przyspieszył kroku.
Pierwsze kilkaset metrów przebiegł dobrze. Sunął po plaży, długimi susami pokonując dystans, ręce i ramiona pracowały swobodnie. Końcowy odcinek okazał się trudniejszy. Oddech Neumanna stał się chrapliwy, nierówny. Zimny powiew rozdzierał mu gardło. Miał wrażenie, że na barki ktoś mu wrzucił ołowiane ciężarki. Wymyślona linia mety widniała dwieście metrów przed nim. Ścięgna ud nagle się mu naprężyły, musiał skrócić krok. Wyobraził sobie, że to końcówka finału na tysiąc pięćset metrów Igrzysk Olimpijskich – olimpiady, która go minęła, bo wysłano go zabijać Polaków, Rosjan, Greków i Francuzów! Wyobraził sobie, że przed nim biegnie jeszcze jeden zawodnik, a on ze straszliwym trudem wyrównuje dystans. Od linii mety dzieliło go pięćdziesiąt metrów. Była to kupka wodorostów, wyrzucona przez przypływ, lecz on widział prawdziwą taśmę, mężczyzn w białych marynarkach, ze stoperami, i flagę olimpijską łopoczącą nad stadionem. Zadudnił nogami o twardy piach, minął wodorosty, wyhamował i ciężko dyszał.
Głupia gra – a bawił się w nią ze sobą od dziecka – lecz spełniła swój cel. Udowodnił sobie, że znowu odzyskał siły. Wiele miesięcy upłynęło, nim doszedł do siebie po laniu esesmanów, ale wreszcie mu się udało. Czuł, że jego ciało jest gotowe do wszystkich zadań, jakie przed nim staną. Neumann szedł przez chwilę, nim znowu ruszył truchcikiem. I w tej chwili zauważył Jenny Colville, która obserwowała go z wydmy.
Neumann uśmiechnął się do nadchodzącej dziewczyny. Okazała się ładniejsza, niż zapamiętał – pełne, ruchliwe wargi, oczy duże, niebieskie, jasna cera zaróżowiona od porannego chłodu. Miała na sobie gruby wełniany sweter, wełnianą czapkę, sztormiak, nogawki spodni wepchnięte byle jak w kalosze. Za nią, nad wydmami, Neumann dostrzegł biały dym z ogniska, unoszący się znad sosen. Jenny podeszła bliżej. Wyglądała na zmęczoną, jej odzież była wymięta, jakby w niej spała. A mimo to, stając przed nim, uśmiechnęła się wdzięcznie i bacznie mu się przyjrzała.
– Imponujące, panie Porter
Gdybym pana nie znała, powiedziałabym, że pan trenuje przed wyścigiem.
– Trudno zerwać ze starymi nawykami. Zresztą, bieg służy ciału i duszy. Powinnaś sama czasem pobiegać. Straciłabyś te parę zbędnych funtów.
– Ach! – odepchnęła go żartobliwie. – I tak już jestem zbyt koścista. Wszyscy chłopcy w wiosce tak powiadają. Lubią Eleanor Carrick, bo ma duże… no, sam pan wie. Chodzi z nimi na plażę i płacą jej, żeby rozpięła bluzkę.
– Widziałem ją wczoraj w wiosce – odparł Neumann. – Spasiona bela. Jesteś dwa razy ładniejsza od Eleanor Carrick.
– Tak pan sądzi?
– A i owszem. – Neumann rozmasował ramiona i tupnął. – Muszę się przejść. Inaczej zesztywnieję.
– Ma pan ochotę na towarzystwo?
Skinął głową. To nie była prawda, ale nie widział w tym nic groźnego. Jenny Colville zadurzyła się w nim po uszy, to nie ulegało wątpliwości. Codziennie wyszukiwała preteksty, żeby wpaść do Doghertych i nigdy nie odmówiła zaproszeniu Mary na podwieczorek albo kolację. Neumann starał się okazywać dziewczynie właściwą dozę zainteresowania i zawsze starannie unikał zostania z nią sam na sam. Aż do dziś. Postara się wykorzystać rozmowę do swoich celów – przekonać się, czy wioska kupiła historyjkę o jego pobycie u Doghertych. Szli w milczeniu, Jenny wpatrywała się w morze. Neumann wziął garść kamieni i puszczał kaczki.
– Czy mogę pana spytać o wojnę? – odezwała się dziewczyna.
– Oczywiście.
– Czy te pańskie rany były bardzo ciężkie?
– Na tyle ciężkie, żeby skrócić moje dni w armii i zapewnić bilet do domu.
– Gdzie był pan ranny?
– W głowę. Kiedyś, jak już cię lepiej poznam, odsłonię włosy i pokażę ci blizny.
Popatrzyła na niego z uśmiechem.
– Pana głowa wygląda zupełnie dobrze.
– Co chciałaś przez to powiedzieć, Jenny Colville?
– Że jest pan przystojny. I inteligentny. Ja to widzę. Wiatr zarzucił jej na twarz kosmyk włosów. Wsunęła go z powrotem pod czapkę.
– Po prostu nie rozumiem, co pan robi w takiej dziurze jak Hampton Sands.
Czyli jego historyjka wzbudziła podejrzenia w wiosce!
– Potrzebowałem miejsca, w którym mógłbym odpocząć i wydobrzeć. Dogherty z żoną mnie zaprosili, a ja skorzystałem z okazji.
– A dlaczego ja w to nie wierzę?
– Powinnaś wierzyć, Jenny. To prawda.
– Ojciec powiada, że jest pan kryminalistą albo członkiem IRA. Mówił, że Sean też kiedyś był w IRA.
Twarz dziewczyny pociemniała. Zatrzymała się i popatrzyła na niego.
– A to co ma znaczyć?
Neumann wystraszył się, że się posunął za daleko. Może powinien zbagatelizować sprawę, znaleźć wykręt, zmienić temat. Ale coś mu kazało skończyć, skoro już zaczął.
Czemu nie potrafię trzymać języka za zębami i wynieść się z tej plaży? – pomyślał. Oczywiście znał odpowiedź. Jego ojczym był starym łajdakiem, który za byle co walił go na odlew w twarz i raczył bezlitosnymi uwagami, które wywoływały łzy. Neumann nie miał wątpliwości, że Jenny Colville znacznie więcej wycierpiała od swego ojca. Chciał jej powiedzieć coś, co by jej uświadomiło, że nie zawsze tak musi być. Chciał jej powiedzieć, że nie jest sama. Chciał jej pomóc.
– To ma znaczyć, że za dużo pije. – Neumann łagodnie musnął jej twarz. – I że źle traktuje śliczną, inteligentną pannę, która niczym sobie na to nie zasłużyła.
– Naprawdę pan tak uważa?
– Uważam, że co?
– Że jestem piękna i inteligentna. Nikt nigdy mi tego nie powiedział.
– Oczywiście, że tak uważam. Wzięła go za rękę i ruszyli dalej.
– Ma pan dziewczynę? – zapytała.
– Nie.
– Dlaczego?
Właśnie, dlaczego? Wojna. To prosta odpowiedź. Ale właściwie nigdy nie miał czasu na dziewczynę. Jego życie było pasmem ciągłych obsesji: obsesji wyparcia się swej angielskości i stania się dobrym Niemcem, obsesji zdobycia medalu olimpijskiego, obsesji posiadania największej liczby odznaczeń w Fallschirmjäger.
Jego ostatnią kochanką była gruba francuska wieśniaczka z wioski niedaleko miejsca, gdzie stacjonowali. Okazywała mu czułość, a on rozpaczliwie potrzebował czułości. Przez miesiąc noc w noc wpuszczała go tylnymi drzwiami do domu i potajemnie brała do łóżka. Teraz wystarczyło zamknąć oczy, a znowu widział jej ciało wyciągające się ku niemu w migotliwym blasku świeczki. Poprzysięgła sobie, że co noc będzie całować jego głowę, póki ostatecznie nie wydobrzeje. W końcu Neumanna ogarnęły wyrzuty sumienia okupanta i zerwał związek. Teraz bał się, co będzie z dziewczyną, gdy wojna się skończy.
– Posmutniał pan – odezwała się Jenny.
– Myślałem o czymś.
– A ja bym powiedziała, że o kimś. A sądząc po wyrazie pańskiej twarzy, to była kobieta.
– Spostrzegawcza z ciebie dziewczyna.
– Ładna była?
– Była Francuzką i była bardzo ładna.
– Czy złamała panu serce?
– Można tak powiedzieć.
– Ale zostawił ją pan.
– Tak, chyba tak.
– Dlaczego?
– Bo za bardzo ją kochałem.
– Jak to?
– Kiedyś pojmiesz.
– Co pan przez to rozumie?
– Że jesteś o wiele za młoda, żeby przestawać z takimi jak ja. Pobiegam jeszcze trochę. A ty lepiej wróć do domu i przebierz się w czyste ubrania. Wyglądasz, jakbyś spędziła noc na plaży.
Popatrzyli na siebie. Oboje wiedzieli, że tak było. Jenny już się odwróciła, by odejść, ale zawahała się.
– Nigdy mnie nie skrzywdzisz, prawda, James?
– Oczywiście że nie.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Podeszła, szybko pocałowała go w usta, odwróciła się i pobiegła po piasku. Neumann potrząsnął głową i ruszył z powrotem plażą.
Londyn
Alfred Vicary miał wrażenie, że pogrąża się w piachu. Im bardziej z nim walczył, tym bardziej piach go zasypywał. Na jakikolwiek trafiał ślad, w jakimkolwiek podążał kierunku – zawsze wydawało mu się, że zostaje w tyle. Zaczynał wątpić, czy w ogóle uda mu się schwytać szpiegów.
Źródłem jego desperacji stały się dwa rozszyfrowane niemieckie komunikaty, które dziś rano przyjechały z Bletchley Park. Pierwszy pochodził od niemieckiego agenta w Anglii – prosił Berlin, by zaczął regularnie odbierać materiały. W drugim Hamburg właśnie to nakazywał swojemu agentowi w Wielkiej Brytanii. Skoro wywiadowca potrzebuje kuriera, nasuwa się logiczny wniosek, że coś ukradł. Vicary'ego ogarnęło przerażenie, że nawet jeśli kiedyś dopadnie szpiegów, może już być za późno.
Nad drzwiami Boothby'ego paliło się czerwone światło. Vicary nacisnął dzwonek i czekał. Upłynęła minuta, a światło nadal było czerwone. Dokładnie w stylu Boothby'ego: żądać natychmiastowego stawienia się, a potem przetrzymywać ofiarę.
„Dlaczego wcześniej nam o nich nie wspomniałeś?".
„Ależ powiedziałem, drogi staruszku… Boothby'emu".
Vicary ponownie nacisnął guzik. Czy to możliwe, żeby Boothby naprawdę wiedział o istnieniu siatki Vogla i zataił ten fakt przed nim? Przecież to nonsens. Nasuwało się tylko jedno wytłumaczenie. Boothby gwałtownie się sprzeciwiał przekazaniu jemu tej sprawy i od samego początku jasno dał mu to do zrozumienia. Ale czy niechęć Boothby'ego sięgałaby tak daleko, by utrudniać z premedytacją pracę podwładnemu? Niewykluczone. Gdyby Vicary nie poradził sobie z problemem, Boothby miałby podstawy do zwolnienia go i mógłby powierzyć sprawę jakiemuś zaufanemu koledze sprzed wojny, a nie jednemu z nowych, których tak serdecznie nie znosił.
Wreszcie zapłonęło zielone światło. Wślizgując się przez olbrzymie podwójne drzwi, Vicary poprzysiągł sobie, że nie ruszy się stąd, dopóki nie oczyści atmosfery.
Boothby siedział za biurkiem.
– Wal, Alfredzie.
Vicary przekazał mu treść obu wiadomości oraz swoje podejrzenia co do ich znaczenia. Boothby słuchał, bawiąc się palcami i wiercąc w fotelu.
– Na miłość boską! – wybuchnął. – Wiadomości robią się z dnia na dzień gorsze.
Kolejna budująca uwaga, sir Basilu – pomyślał Vicary.
– Poczyniliśmy pewne postępy w rozpracowywaniu kobiety. Karl Becker zidentyfikował ją jako Annę von Steiner. Urodziła się w Londynie w dzień Bożego Narodzenia tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Jej ojciec, Peter von Steiner, był dyplomatą i bogatym arystokratą z Prus. Matka była Angielką, nazywała się Daphne Harrison. Rodzina aż do wybuchu wojny mieszkała w Londynie, potem przenieśli się do Niemiec. Ze względu na pozycję Steinera Daphne Harrison nie internowano, jak to uczyniono z wieloma brytyjskimi obywatelami. W dziewięćset osiemnastym roku zmarła na gruźlicę w majątku Steinera w zachodnich Prusach. Następnie von Steiner wraz z córką przenosił się z jednej placówki na drugą, między innymi przez krótki czas na początku lat dwudziestych przebywał w Londynie. Steiner pracował również w Rzymie i Waszyngtonie.
– Wygląda mi na szpiega – skomentował Boothby. – Ale mów dalej, Alfredzie.
– W trzydziestym siódmym roku Anna Steiner zniknęła. Od tego momentu możemy wyłącznie snuć spekulacje. Przechodzi szkolenie w Abwehrze, jest wysłana do Niderlandów, gdzie występuje jako Christa Kunst, następnie przekracza granicę Wielkiej Brytanii. A przy okazji: oficjalnie Anna Steiner zginęła w wypadku samochodowym w marcu trzydziestego ósmego roku. Niewątpliwie sfabrykował to Vogel.
Boothby wstał i zaczął krążyć po gabinecie.
– Wszystko to bardzo ciekawe, Alfredzie, ale ma jedną wielką wadę. Opiera się na informacjach Karla Beckera. A on zrobiłby wszystko, byle się wkupić w nasze łaski.
– Becker nie miał powodów kłamać w tej sprawie, sir Basilu.
A jego opowieść doskonale się zgadza z tymi szczegółami, które udało nam się ustalić.
– Powiadam tylko, Alfredzie, że bardzo wątpię w prawdziwość słów tego człowieka.
– W takim razie dlaczego poświęcił mu pan tak wiele czasu w październiku? – odparował Vicary.
Sir Basil stał w oknie, spoglądając na ostatnie promienie dnia. Poderwał głowę, ale zapanował nad sobą i wolno odwrócił się do Vicary'ego.
– To, dlaczego rozmawiałem z Beckerem, pana w ogóle nie dotyczy.
– Becker jest moim agentem. – Do głosu Vicary'ego zaczął się wkradać gniew. – Ja go aresztowałem, ja go przeciągnąłem na naszą stronę. Ja nim kieruję. Przekazał panu informacje, które mogły się okazać użyteczne w tej sprawie, a mimo to zataił je pan przede mną. Chciałbym wiedzieć, dlaczego.
Boothby już całkowicie się uspokoił.
– Becker powiedział mi to samo, co panu: specjalni agenci, sekretny obóz w Bawarii, specjalne szyfry, procedury. I jeśli mam być z panem szczery, Alfredzie, nie uwierzyłem mu. Żadne dowody nie potwierdzały jego zeznań. Teraz już wierzymy.
Całkiem logiczne wyjaśnienie, przynajmniej z pozoru.
– Dlaczego mi pan o tym nie powiedział?
– To było dawno temu.
– Kto to jest Brum?
– Przykro mi, Alfredzie.
– Chcę wiedzieć, kim jest Brum.
– A ja staram się bardzo kurtuazyjnie dać panu do zrozumienia, że nie upoważniono mnie do poinformowania pana, kim jest Brum. – Boothby pokręcił głową. – Na Boga! Wszak to nie klub dyskusyjny, gdzie sobie siedzimy i wymieniamy poglądy. Pracuje pan w kontrwywiadzie. A tu wszystko się opiera na jednej, bardzo prostej zasadzie: wiesz tylko to, co musisz wiedzieć. Nie musi pan wiedzieć, kim jest Brum, ponieważ to w żaden sposób nie dotyczy żadnej z prowadzonych przez pana spraw. Dlatego też to nie pana interes.
– Czy w regule: „Wiesz tylko to, co musisz wiedzieć" mieści się też zwodzenie współpracowników?
– Nie użyłbym tu słowa „zwodzenie". – Boothby wymówił ten wyraz tak, jakby był wulgaryzmem. – Po prostu oznacza to, że ze względów bezpieczeństwa pracownik musi wiedzieć wyłącznie to, co mu pomoże w wykonaniu zadania.
– A co pan powie na wyraz „kłamstwo"? Czy tego słowa już by pan użył?
Rozmowa zdawała się sprawiać Boothby'emu fizyczny ból.
– Moim zdaniem czasem trzeba być nie do końca szczerym ze swym podwładnym i w ten sposób osłaniać akcję, którą prowadzi ktoś inny. To pana chyba nie dziwi, prawda?
– Oczywiście, że nie, sir Basilu. – Vicary zawahał się, zastanawiając się, czy utrzymać ten ton rozmowy czy też go zmienić. – Po prostu ciekawiło mnie, dlaczego pan mnie oszukał, twierdząc, że nie czytał akt Kurta Vogla.
Krew odpłynęła Boothby'emu z twarzy. Vicary widział, jak generał zaciska i otwiera w kieszeniach pięści. Cóż, obrał ryzykowną taktykę, ryzykował, że poleci głowa Grace Clarendon. Po jego wyjściu Boothby może zadzwonić do Nicholasa Jago z archiwum i zażądać wyjaśnień. Jago z pewnością się domyśli, że źródłem przecieku była Grace Clarendon. To poważne oskarżenie, kobieta może stracić pracę. Ale Vicary założyłby się, że nie tkną Grace, bo w ten sposób by potwierdzili prawdziwość jej informacji. Modlił się w duchu, by się nie okazało, że się pomylił.
– Szuka pan kozła ofiarnego, co, Alfredzie? Kogoś, na kogo pan zrzuciłby winę za swoją nieudolność w rozwiązaniu sprawy? Kto jak kto, ale pan powinien zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiej postawy. W historii aż się roi od słabeuszy, którzy musieli koniecznie znaleźć sobie kozła ofiarnego.
A ty nie odpowiadasz na moje pytanie – pomyślał Vicary. Wstał.
– Dobranoc, sir Basilu.
Boothby milczał. Vicary ruszył do drzwi.
– Jeszcze jedno – odezwał się w końcu generał. – Nie wydaje mi się, żebym musiał panu przypominać, ale na wszelki wypadek to zrobię. Nie dysponujemy nieograniczonym czasem. Wkrótce, jeśli nadal nie będzie postępów w poszukiwaniach, będziemy zmuszeni… no, do zmian. Zdaje pan sobie z tego sprawę, prawda, Alfredzie?
Londyn
Kiedy weszli do restauracji Grill w Savoyu, orkiestra zaczęła grać „And a Nightingale Sang on Berkeley Square". Była to dość kiepska wersja – za mało płynna, trochę za szybka – ale melodia i tak się obroniła. Jordan bez słowa wziął Catherine za rękę i ruszyli na parkiet. Okazał się doskonałym tancerzem – wyrobionym, pewnym – i mocno ją tulił do siebie. Jako że zjawił się prosto z pracy, miał na sobie mundur. Przyniósł również teczkę, ale widać nie było w niej nic ważnego, bo zostawił ją przy stoliku. Mimo to nie spuszczał jej prawie z oka.
Po pewnym czasie Catherine coś zauważyła: wszyscy w sali im się przyglądali. Fatalnie to na nią działało. Od sześciu lat robiła, co było w jej mocy, by nikt nie zwracał na nią uwagi. A teraz tańczy z oszałamiająco przystojnym amerykańskim oficerem w najlepszym londyńskim hotelu. Miała wrażenie, że jest naga, wystawiona na cios, a jednocześnie czerpała dziwną satysfakcję z tego, że wreszcie robi coś zupełnie normalnego.
Niewątpliwie jej wygląd miał pewien związek z uwagą, jaką na siebie zwracali. Zobaczyła to przed kilku minutami w oczach Jordana, gdy weszli do baru. Dziś wieczorem wyglądała olśniewająco. Ubrała się w sukienkę z czarnej krepy, z głębokim wycięciem na plecach i dekoltem odsłaniającym linię biustu. Rozpuszczone włosy spięła z tyłu elegancką cenną klamerką, na szyi zawiesiła dwa sznury pereł. Starannie się umalowała. Jakość wojennych kosmetyków pozostawiała wiele do życzenia, ale ona nie potrzebowała dużo: odrobina szminki do podkreślenia pełnych warg, nieco różu do zaakcentowania wyrazistych kości policzkowych, troszeczkę tuszu na oczy. Nie czerpała szczególnej satysfakcji ze swego wyglądu. O swojej urodzie zawsze myślała beznamiętnie, tak jak się myśli o ulubionej porcelanowej zastawie i starym, cennym kobiercu. Ale istotnie od bardzo dawna nie weszła do lokalu z poczuciem, że wszyscy się za nią oglądają. Bo zauważali ją i mężczyźni, i kobiety. Mężczyźni z trudem nad sobą panowali, by nie rozdziawić ust, kobiety powściągały gniewny grymas.
– Zauważyłaś, że wszyscy w tej sali się na nas gapią? – odezwał się Jordan.
– Owszem, zauważyłam. Przeszkadza ci to?
– Skądże. – Przyciągnął ją jeszcze bliżej, by móc jej spojrzeć w oczy. – Od bardzo dawna tak się nie czułem, Catherine. I pomyśleć, że musiałem przyjechać aż do Londynu, by cię znaleźć.
– Cieszę się, że przyjechałeś.
– Mogę się do czegoś przyznać?
– Jak najbardziej.
– Wczoraj po twoim odejściu prawie nie zmrużyłem oka. Uśmiechnęła się i przytuliła do niego, tak że jej usta znalazły się tuż przy jego uchu.
– Ja też się do czegoś przyznam. Wcale wczoraj nie spałam.
– O czym myślałaś?
– Ty najpierw powiedz.
– Myślałem, jak bardzo żałuję, że sobie poszłaś.
– Mnie nękały podobne myśli.
– Myślałem, że chciałbym cię pocałować.
– Wydawało mi się, że cię pocałowałam.
– Nie odchodź dziś w nocy.
– Musiałbyś mnie chyba siłą wyrzucić, sarna nie wyjdę.
– Tego nie musisz się obawiać.
– Wiesz, chciałabym, żebyś mnie pocałował. Tu, teraz, Peterze.
– A co z tymi ludźmi, którzy się na nas patrzą. Co sobie pomyślą?
– Nie jestem pewna. Ale to Londyn, czterdziesty czwarty rok. Wszystko się może zdarzyć.
– Z gratulacjami od dżentelmena przy barze – powiedział kelner, otwierając butelkę szampana, ledwo siedli przy stoliku.
– Czy ten dżentelmen się jakoś przedstawił? – spytał Jordan. – Nie był łaskaw, proszę pana.
– A jak wyglądał?
– Jak opalony rugbista, proszę pana.
– Oficer amerykańskiej marynarki wojennej?
– Zgadza się.
– Shepherd Ramsey.
– Ów dżentelmen pragnie się do państwa przyłączyć na kieliszeczek.
– Proszę mu powiedzieć, że dziękujemy za szampana, a resztę niech sobie wybije z głowy.
– Oczywiście, proszę pana.
– Co to za Shepherd Ramsey? – spytała Catherine po odejściu kelnera.
– Shepherd Ramsey to mój najstarszy, najukochańszy przyjaciel na świecie. Kocham go jak brata.
– To dlaczego nie chcesz, żeby się do nas przyłączył?
– Bo po raz pierwszy w dorosłym życiu chciałbym zrobić coś bez niego. Zresztą, nie chcę się tobą dzielić.
– To dobrze, bo ja nie chcę się dzielić tobą. – Catherine uniosła kieliszek. – Za nieobecność Shepherda.
Jordan się roześmiał.
– Za nieobecność Shepherda. Stuknęli się kieliszkami.
– I za zaciemnienie, bez którego bym na ciebie nie wpadła – dodała Catherine.
– Za zaciemnienie. – Jordan się zawahał. – Wiem, że to prawdopodobnie zabrzmi jak frazes, ale nie mogę od ciebie oderwać wzroku.
Catherine uśmiechnęła się i pochyliła nad stolikiem.
– Nie chcę, żebyś ode mnie odrywał wzrok, Peterze. Jak sądzisz, dlaczego włożyłam tę sukienkę?
– Mam lekką tremę.
– Ja też, Peterze.
– Wyglądasz tak pięknie, leżąc w blasku księżyca.
– Ty też wyglądasz pięknie.
– Nie. Moja żona…
– Przepraszam. Ale po prostu nigdy nie widziałam mężczyzny równie pięknego jak ty. Postaraj się na chwilę zapomnieć o swojej żonie.
– To bardzo trudne, ale dzięki tobie staje się odrobinę łatwiejsze.
– Wyglądasz jak posąg, klęcząc tak przy mnie.
– Bardzo stary, rozpadający się posąg.
– Cudowny posąg.
– Nie mogę przestać cię dotykać… ich dotykać. Są takie piękne. Marzyłem, żeby ich dotknąć, od kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem.
– Możesz je pieścić mocniej. To nie boli.
– Tak?
– O, Boże! Tak, Peterze, właśnie tak. Ale ja też chcę cię pieścić.
– Co za wspaniałe uczucie, gdy tak robisz.
– Naprawdę?
– Aaach, tak, naprawdę.
– Jest taki twardy. Cudownie się go dotyka. I chcę z nim zrobić jeszcze coś.
– Co?
– Nie mogę powiedzieć na głos. Tylko się przybliż.
– Catherine…
– Po prostu zrób to, kochanie. Obiecuję, że nie pożałujesz.
– O, Boże, toż to niewiarygodne.
– Więc nie przerywać?
– Wyglądasz przy tym tak pięknie.
– Chcę, żeby ci było dobrze.
– Chcę, żeby tobie było dobrze.
– Pokażę ci jak.
– Chyba sam wiem.
– Aaach, Peterze, twój język czyni cuda. Och, proszę, pieść równocześnie moje piersi.
– Chcę wejść w ciebie.
– Pospiesz się, Peterze.
– Oooch, jak tam cudownie, jak miękko. Och, Boże, Catherine, zaraz…
– Poczekaj! Jeszcze nie teraz, kochanie. Bądź taki dobry i połóż się na plecach. Resztę zostaw mnie.
Zrobił, co kazała. Objęła ręką jego członek i wprowadziła go w głąb siebie. Mogłaby po prostu leżeć i dać mu skończyć, ale chciała, żeby to się odbyło właśnie tak. Od początku wiedziała, że Vogel jej to zrobi. Bo po cóż innego chciałby mieć agentkę, jak nie po to, by uwodziła oficerów alianckich i wykradała im sekrety? Zawsze sobie wyobrażała, że jej ofiara będzie tłustym, owłosionym obleśnym starcem, nie kimś takim jak Peter. Skoro została kurwą Kurta Vogla, to przynajmniej niech coś z tego ma.
Boże, Catherine, nie powinnaś tego robić. Nie powinnaś tracić panowania nad sytuacją.
Ale nic na to nie mogła poradzić. To jej sprawiało przyjemność. I traciła panowanie nad sytuacją. Kręciła głową, ręce same się podniosły do piersi, palcami gładziła brodawki, a po chwili poczuła w sobie ciepłe nasienie Petera i zalała ją fala cudownej rozkoszy.
Było późno, nie wcześniej niż czwarta nad ranem, choć Catherine nie mogła tego wiedzieć na pewno, gdyż gęsty mrok uniemożliwiał sprawdzenie godziny na zegarku przy łóżku. Nieważne. Najważniejsze, że Peter Jordan leżał głęboko uśpiony u jej boku. Oddychał spokojnie, regularnie. Zjedli sutą kolację, sporo wypili i dwa razy się kochali. Zapewne przespałby teraz i nalot Luftwaffe, no, chyba że ma wyjątkowo lekki sen. Catherine wysunęła się spod kołdry, włożyła jedwabny szlafrok, który dał jej Jordan, i cicho przeszła przez sypialnię. Drzwi były uchylone. Otworzyła je szerzej, wyślizgnęła się z pokoju i zamknęła za sobą.
Cisza dźwięczała jej w uszach. Słyszała dudnienie swego serca. Zmusiła się do spokoju. Zbyt ciężko pracowała, zbyt wiele zaryzykowała, by dotrzeć do tego właśnie punktu. Jeden głupi błąd zrujnowałby cały jej wysiłek. Szybko ruszyła w dół po wąskich schodach. Zaskrzypiał jeden stopień. Znieruchomiała, nasłuchując, czy Jordan się nie obudził. Na dworze jakiś samochód przejechał po kałuży. Gdzieś ujadał pies. Z oddali dobiegło trąbienie ciężarówki. Uświadomiła sobie, że to po prostu zwykłe odgłosy nocy, na które śpiący w ogóle nie reagują. Szybko zbiegła po schodach, do holu. Na stoliku, obok swojej torebki, znalazła klucze Jordana. Wzięła jedno i drugie, po czym zabrała się do pracy.
Na dziś wyznaczyła sobie skromne zadanie. Chciała sobie zapewnić regularny dostęp do gabinetu Jordana i jego osobistych dokumentów. A więc musiała mieć własny komplet kluczy do drzwi wejściowych, gabinetu i walizki Petera. Na kółku Jordana wisiało ich sporo. Nie miała problemów z wyborem klucza do drzwi wejściowych – to ten największy. Z torebki wyjęła blok miękkiej brązowej masy plastycznej. Wybrała klucz, odcisnęła go w masie. Kluczyk do walizki też błyskawicznie rozpoznała – to ten najmniejszy. Gorzej z gabinetem; tu już niemal każdy się nadawał. Tylko w jeden sposób mogła to sprawdzić. Wzięła torebkę, teczkę Jordana i przeniosła się z tym wszystkim pod zamknięty gabinet. Tam zaczęła wypróbowywać wszystkie klucze. Trafiła za czwartym razem. Zdjęła go z kółka i odcisnęła w masie.
Mogła na tym poprzestać. I tak bardzo dużo dziś osiągnęła. Zrobi duplikaty kluczy i wróci, kiedy Jordana nie będzie. Wtedy spokojnie sfotografuje to, co znajdzie w gabinecie. Mogłaby tak zrobić. Ale ona chciała więcej. Udowodni Voglowi, że jest utalentowaną agentką. Wedle swoich szacunków wyślizgnęła się z łóżka przed niecałymi dwoma minutami. Stać ją na jeszcze dwie.
Otworzyła drzwi gabinetu, weszła do środka i zapaliła światło. Pokój był ładny, umeblowany podobnie jak salon, po męsku. Stało w nim duże biurko, skórzany fotel, deska kreślarska, a przy niej wysoki drewniany stołek. Catherine sięgnęła do torebki i wyjęła dwie rzeczy: aparat fotograficzny i swojego mauzera z tłumikiem. Położyła broń na biurku. Przysunęła aparat do oka i pstryknęła dwa zdjęcia pokoju. Potem otworzyła aktówkę Jordana. Niewiele tam znalazła: portfel, etui na okulary i mały kalendarz w skórkowej okładce.
Zawsze to coś – pomyślała. Może są w nim nazwiska ważnych osobistości, z którymi spotyka się Jordan. Jeśli Abwehra będzie wiedziała, z kim się widuje, może się domyśli, nad czym pracuje.
Ile razy robiła to w czasie szkolenia? Boże, sama już nie zliczy; ze sto razy na pewno. I ten Vogel, który wiecznie wisiał nad nią z cholernym stoperem. „Za długo! Za głośno! Za dużo światła! Za mało! Zaraz cię dopadną! Już cię mają! I co teraz zrobisz?". Położyła kalendarzyk na biurku i zapaliła lampkę. Wygięła ją, żeby światło padało wprost na kartki – idealne warunki do fotografowania dokumentów.
Trzy minuty. Bierz się ostro do roboty, Catherine.
Otworzyła notatnik, poprawiła lampkę. Jeśli światło będzie padać pod złym kątem albo ze zbyt bliska, zniszczą się negatywy. Zrobiła dokładnie tak, jak uczył ją Vogel, i zaczęła robić zdjęcia. Nazwiska, daty, krótkie, nabazgrane notatki. Po kilku stronach natknęła się na coś bardzo interesującego: szkic czegoś w rodzaju pudełka. Z boku widniały liczby, zapewne wymiary. Fotografując tę kartkę, dbała, by zachował się rysunek.
Cztery minuty.
Jeszcze jedna rzecz. Sejf. Stał na podłodze, obok biurka. Vogel przekazał Catherine kombinację, która miała go otwierać. Przyklęknęła i obróciła gałkę. Sześć cyfr. Po ostatniej usłyszała, jak zamek się otwiera. Pchnęła rygiel. Odskoczył. Czyli podali jej dobrą kombinację. Pociągnęła drzwiczki i zajrzała do środka: dwie teczki papierzysk, sporo notatników z pojedynczymi kartkami. Sfotografowanie tego zajmie jej godziny. Poczeka. Skierowała obiektyw na wnętrze sejfu i zrobiła zdjęcie. pięć minut.
Pora odłożyć wszystko na miejsce. Zamknęła sejf, zatrzasnęła zamek i obróciła gałkę. Ostrożnie włożyła do torebki masę, żeby nie zniszczyć odcisków. Potem wrzuciła do niej aparat i mauzera. Odłożyła kalendarzyk Jordana z powrotem do teczki i zamknęła ją. Zgasiła światło i wyszła z gabinetu. Przekręciła klucz w zamku.
Sześć minut. Za długo.
Odniosła klucze, walizkę i torebkę z powrotem na miejsce. Gotowe! Potrzebuje wymówki. Chciało jej się pić. To była prawda: w ustach jej zaschło z napięcia. Poszła do kuchni, wyjęła z szafki szklankę i napełniła zimną wodą z kranu. Wychyliła ją jednym haustem, znowu nalała i wróciła ze szklanką do sypialni.
Ogarnęła ją ulga, a równocześnie rozsadzało zdumiewające poczucie władzy i triumfu. Wreszcie, po miesiącach treningu i latach wyczekiwania, coś zrobiła. Nagle zdała sobie sprawę, że odpowiada jej szpiegostwo – satysfakcja, jaką daje drobiazgowe opracowanie planu, wykonanie zadania, dziecinna radość odkrycia sekretu, poznanie czegoś, czego ktoś nie chce zdradzić. Oczywiście, Vogel od samego początku miał rację. Pod każdym względem nadawała się do tego zawodu.
Otworzyła drzwi i wsunęła się do pokoju.
Peter Jordan siedział na łóżku.
– Gdzie się podziewałaś? Martwiłem się o ciebie. – Konałam z pragnienia.
Nie wierzyła, że ten spokojny, opanowany głos rzeczywiście należy do niej.
– Mam nadzieję, że i dla mnie trochę przyniosłaś. Och, dzięki Bogu. Znowu mogła oddychać normalnie.
– Oczywiście.
Dała mu szklankę, wypił.
– Która godzina? – spytała Catherine.
– Piąta. Muszę za godzinę wstać, żeby zdążyć na spotkanie o ósmej.
Pocałowała go.
– Więc została nam jeszcze godzina.
– Catherine, przecież nie dam…
– Och, założę się, że dasz.
Zsunęła z ramion jedwabny szlafrok i przyciągnęła Jordana do swoich piersi.
Kiedy później tego samego dnia Catherine Blake szła Chelsea Embankment, nad rzeką siąpiła zimna mżawka. W trakcie przygotowań Vogel przekazał jej kombinację dwudziestu różnych spotkań, każde w innym punkcie centrum Londynu, każde o nieco innej porze. Kazał wbić je sobie do głowy i zakładała, że to samo zrobił z Horstem Neumannem, zanim go wysłał do Anglii. Ustalono, że to Catherine zdecyduje, czy ma dojść do spotkania. Jeśli zauważy coś, co jej się nie spodoba – podejrzaną twarz, mężczyzn w zaparkowanym samochodzie – nie nawiąże kontaktu, i wtedy mają spróbować w kolejnym miejscu z listy, o określonej porze.
Catherine nie zauważyła niczego niezwykłego. Zerknęła na zegarek. Przyszła o dwie minuty za wcześnie. Spacerowała i, co zrozumiałe, wróciła myślami do wydarzeń ubiegłej nocy. Bała się, czy nie posunęła się za daleko, czy to się nie stało za szybko. Miała nadzieję, że Jordana nie szokowały jej pieszczoty ani pieszczoty, których zażądała. Może angielska mieszczka tak by się nie zachowała.
Teraz już za późno na wątpliwości, Catherine.
Ranek upłynął jak we śnie. Czuła się, jakby w tajemniczy sposób zmieniono ją w kogoś innego i wrzucono do innego świata. Ubrała się i przygotowała kawę, podczas gdy Jordan się golił i brał prysznic; zwyczajna domowa scenka wydawała jej się dziwaczna. Strach ją ogarnął, kiedy Jordan otworzył drzwi gabinetu i wszedł do środka.
Czy nie zostawiłam jakichś śladów? Czy domyśla się, że tam wczoraj byłam?
Razem jechali taksówką. W czasie krótkiej przejażdżki do Grosvenor Square uderzyła ją kolejna obawa: a jeśli nie będzie chciał się z nią więcej spotkać? Aż do tej chwili nawet jej to nie przeszło przez myśl. Wszystko by poszło na marne. Chyba że naprawdę ją pokochał. Jej niepokój okazał się bezpodstawny. Kiedy samochód zatrzymał się przy Grosvenor Square, Jordan zaprosił Catherine na wieczór na kolację we włoskiej restauracji przy Charlotte Street.
Zawróciła i znów ruszyła wzdłuż rzeki. Neumann już tam był, szedł w jej stronę, z rękami w kieszeniach płaszcza, z kołnierzem postawionym dla ochrony przed deszczem i kapeluszem nasuniętym na oczy. Nadawał się na agenta terenowego: drobny, nie rzucający się w oczy, a równocześnie emanujący czymś groźnym. Ubrać go w garnitur, a mógłby się pokazać w najlepszym towarzystwie. W tym stroju, który teraz miał na sobie, mógłby przejść po najgorszych dzielnicach doków i nikt nie odważyłby się dwa razy na niego spojrzeć. Ciekawe, czy studiował aktorstwo, tak jak ja? – pomyślała przelotnie Catherine.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebowała filiżanki kawy – odezwał się Neumann. – Tu w pobliżu jest przyjemna kafejka.
Podał jej ramię. Przyjęła je i ruszyli brzegiem Tamizy. Panował przenikliwy chłód. Dała Horstowi negatyw, beztrosko wrzucił go do kieszeni, jakby to były drobniaki. Vogel dobrze go wyszkolił.
– Rozumiem, że wiesz, gdzie to dostarczyć? – spytała Catherine.
– Na Cavendish Square. Pracownik ambasady portugalskiej, niejaki Hernandez, odbierze to dziś o trzeciej i dołączy do poczty dyplomatycznej. Dziś wieczorem przesyłka pojedzie do Lizbony, a w Berlinie wyląduje rano.
– Doskonale.
– A propos, co tam jest?
– Jego kalendarzyk, zdjęcia gabinetu. Niewiele, ale to dopiero początek.
– Imponujące – powiedział Neumann. – Jak je zdobyłaś?
– Dałam się zaprosić na kolację, a potem wziąć do łóżka. Wstałam w środku nocy i wślizgnęłam do jego gabinetu. A przy okazji, kombinacja okazała się właściwa. Obejrzałam też wnętrze sejfu.
Neumann pokręcił głową.
– Ryzykowne jak cholera. Jeśli zejdzie na dół, będziesz w kłopotach.
– Wiem. Dlatego potrzebuję tego. – Z torebki wyjęła odciski kluczy. – Znajdź kogoś, kto mi zrobi klucze i dostarcz dzisiaj do mojego mieszkania. Jutro, jak pójdzie do pracy, zakradnę się do jego domu i sfotografuję wszystko, co tam trzyma.
Neumann schował masę do kieszeni.
– Dobrze. Coś jeszcze?
– Tak. Od tej pory koniec takich pogawędek. Wpadamy na siebie, daję ci film, ty idziesz swoją drogą, dostarczasz go Portugalczykowi. Jeśli będziesz miał dla mnie jakąś wiadomość, napisz i wsuń mi do ręki. Jasne?
– Jasne.
Zatrzymali się.
– Cóż, czeka pana ciężki dzień, panie Porter. – Pocałowała go w policzek i szepnęła: – Nadstawiałam karku dla tych rzeczy. Nie spieprz teraz sprawy.
Po czym odwróciła się i odeszła w swoją stronę.
Pierwszym problemem, jaki stanął przed Horstem Neumannem tego ranka, było znalezienie kogoś, kto zrobi kopie kluczy Petera Jordana. Żaden porządny ślusarz z West Endu nie wykonałby duplikatu na podstawie formy odciśniętej w masie. Co więcej, pewnie ściągnąłby policję i aresztował Neumanna. Trzeba udać się w okolicę, gdzie łatwiej o rzemieślnika gotowego wykonać tę usługę za odpowiednią sumkę. Neumann szedł dalej nad Tamizą, przekroczył ją na moście Battersea i skierował się do południowych dzielnic Londynu.
Dość szybko znalazł to, czego szukał. Szyby w oknie warsztatu były wybite, otwór zasłaniała dykta. Neumann wszedł do środka. Nie było klientów, za kontuarem siedział tylko starszy mężczyzna w grubej granatowej koszuli i przybrudzonym fartuchu.
– Dorabiacie klucze, człowieku? – spytał Neumann. Rzemieślnik ruchem głowy wskazał maszynę. Neumann wyjął z kieszeni masę.
– Umielibyście dorobić na podstawie czegoś takiego?
– Jasne, tylko że to będzie kosztować.
– Co byście powiedzieli na dziesięć szylingów? Mężczyzna się uśmiechnął. Brakowało mu połowy zębów.
– Że to brzmi jak anielska muzyka. – Wziął masę. – Zrobi się na jutro w południe.
– Ja muszę je mieć zaraz.
Tamten jeszcze bardziej wyszczerzył resztki uzębienia.
– W takim razie to będzie kosztować dychę więcej. Neumann położył pieniądze na ladzie.
– Jeśli to
– Proszę bardzo.
Po południu deszcz ustał. Neumann chodził do upadłego. Jeśli nie chodził, to wskakiwał i wyskakiwał z autobusów, znikał i pojawiał się w metrze. Z dziecinnych lat zachował bardzo mgliste wspomnienia o Londynie i teraz z dużą przyjemnością krążył po mieście. Cóż za odprężenie po nudzie Hampton Sands, gdzie mógł tylko biegać po plaży czytać albo pomagać Seanowi przy owcach. Gdy wyszedł z warsztatu, wrzucił dorobione klucze do kieszeni, na moście Battersea wyjął masę Catherine, zgniótł ją., żeby usunąć ślady, i wrzucił do rzeki. Wpadła do wody z głośnym chlupnięciem i zniknęła w wirach.
Neumann błąkał się po Chelsea, Kensingtonie, w końcu dotarł na Earl's Court. Włożył klucze do koperty, a kopertę wsunął do skrzynki na listy Catherine. Następnie zjadł w zatłoczonej kawiarni lunch przy stoliku obok okna. Jakaś kobieta, siedząca dwa stoliki dalej, puszczała do niego oko, ale on wcześniej zaopatrzył się w gazetę i tylko od czasu do czasu podnosił wzrok, uśmiechając się do niej. To było kuszące. Kobieta wyglądała całkiem nieźle i to mógł być całkiem niezły sposób na zabicie popołudnia; w dodatku mógłby wreszcie przestać krążyć po mieście. Ale równocześnie było ryzykowne. Zapłacił rachunek, mrugnął do kobiety i wyszedł.
Piętnaście minut później zatrzymał się w budce telefonicznej, podniósł słuchawkę i wykręcił londyński numer. Odebrał mężczyzna mówiący z silnym obcym akcentem. Neumann uprzejmie poprosił pana Smythe'a. Jegomość z drugiej strony odrobinę zbyt gorliwie odrzekł, że nie mieszka tu nikt o nazwisku Smythe i cisnął słuchawką. Neumann się uśmiechnął i odłożył słuchawkę. Rozmowa stanowiła szyfr. Mężczyzna był Portugalczykiem, kurierem, nazywał się Carlos Hernandez. Miał, ilekroć Neumann zadzwoni i poprosi kogoś o nazwisku zaczynającym się na „S", udać się na Cavendish Square i odebrać przesyłkę.
Musiał jakoś zabić czas przez godzinę. Spacerował po Kensingtonie, przeciął Hyde Park i wylądował przy Marble Arch. Chmury pogęstniały, zaczęło padać – najpierw parę zimnych, grubych kropli, potem rzęsisty deszcz. Schował się w księgarni przy małej uliczce odchodzącej od Portman Square. Poszperał w książkach, odrzucając propozycję pomocy ciemnowłosej dziewczyny, która stała na drabinie, układając książki na najwyższych półkach. Wybrał tomik T. S. Eliota i ostatnią powieść Grahama Greene'a „Ministerstwo strachu". Kiedy płacił, dziewczyna oświadczyła, że przepada za Eliotem i zaprosiła go na kawę w przerwie o czwartej. Odmówił, ale powiedział, że często bywa w tych okolicach i jeszcze zajrzy. Dziewczyna się uśmiechnęła, włożyła książki do papierowej torby i oświadczyła, że byłoby jej miło. Neumann wyszedł, został po nim tylko dźwięk dzwoneczka zaczepionego nad drzwiami.
Dotarł na Cavendish Square. Deszcz przeszedł w lodowatą mżawkę. Było za zimno, by czekać na ławce, więc kręcił się po placu, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z drzwi budynku w południowo- zachodnim rogu placu.
Po dwudziestu minutach wyczekiwania zjawił się grubas.
Był ubrany w szary garnitur, szary płaszcz i kapelusz, a zachowywał się jak człowiek, który lada chwila ma napaść na bank. Wsunął klucz do zamka, jakby wchodził na terytorium wroga, i zniknął w środku. Ledwo drzwi się zamknęły, Neumann przeciął plac, wyjął z kieszeni film i wrzucił go przez szparę na listy. Zza drzwi dobiegło sieknięcie, kiedy grubas się schylił po przesyłkę. Neumann odszedł i krążył po placu, nadal nie odrywając wzroku od budynku. Po pięciu minutach portugalski dyplomata wynurzył się zza drzwi, szybko złapał taksówkę i odjechał.
Neumann spojrzał na zegarek. Bita godzina do pociągu. Zastanowił się, czyby nie wrócić do księgarni i nie spotkać się z dziewczyną. Miło by było wypić kawę i porozmawiać z kimś inteligentnym. Ale nawet niewinna pogawędka stanowiła istne pole minowe. Posługiwanie się językiem a znajomość kultury to dwie różne sprawy. Mógłby popełnić jakiś głupi błąd, wzbudzić podejrzliwość. Nie warto ryzykować.
Z książkami pod pachą opuścił Cavendish Square, wsiadł do kolejki metra jadącej na wschód, do Liverpool Street, gdzie złapał popołudniowy pociąg do Hunstanton.
<a l:href="#_ftnref1">*</a> Psalm 23, 3-4, wg Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).