174956.fb2
Gabinet Joela Glaziera znajdował się na trzecim piętrze wieży. Był to duży, przestronny pokój z oknami na wszystkich czterech ścianach. Nie było w nich zasłon, ale zauważyłam żaluzje podciągnięte do góry, by do środka wpadało jak najwięcej światła. Widok zapierał dech w piersiach: ocean, wybrzeże, góry i zachodnia granica Horton Ravine. Gruba warstwa chmur zalewała okolicę szarością, podkreślając jednocześnie błękit gór i ciemnozieloną roślinność.
Zamiast biurka w pokoju stał duży stół. Pozostałe meble były bez wątpienia cennymi antykami z wyjątkiem dużej sofy obitej aksamitem w kolorze rdzy, z białymi wypustkami na szwach. Podobnie jak w pokojach na dole, także i tutaj na podłodze leżał duży wschodni dywan o wymiarach jakieś pięć na siedem metrów. Z powodu braku miejsca na ścianach nie wisiały żadne obrazy. Półki na książki i szafki wbudowano pod parapetami dużych okien. W pokoju panował wzorowy porządek. Papiery i dokumenty ułożono równiutko na biurku, a ołówki i długopisy leżały rzędem obok bibularza.
Joel Glazier wstał, by się ze mną przywitać. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Byłam zaskoczona jego wyglądem. Uroda Dany Jaffe wywierała na mnie tak wielkie wrażenie, że spodziewałam się poznać równie przystojnego mężczyznę. Tymczasem moja reakcja na jego widok przypominała zaskoczenie, gdy zobaczyłam pierwsze zdjęcia Jackie Kennedy i Arystotelesa Onassisa – księżniczka i żaba. Joel był po sześćdziesiątce, jego mocno przerzedzone włosy siwiały na skroniach. Oczy patrzące na mnie zza szkieł bez oprawek były brązowe, otoczone siateczką zmarszczek. Kiedy wstał, uświadomiłam sobie, że jest niższy ode mnie; miał może metr sześćdziesiąt wzrostu. Był dość korpulentny, a na widok jego przygarbionych ramion od razu postanowiłam sprawdzić, ile wapnia zawiera moja codzienna dieta. Uśmiech Joela odsłaniał szparę między pożółkłymi, lekko krzywymi przednimi zębami. Miał na sobie nieskazitelnie białą koszulę i rzucające się w oczy eleganckie spinki. Marynarka wisiała swobodnie na oparciu fotela. Wyczułam delikatny cytrynowy zapach jego płynu po goleniu.
– Miło mi panią poznać. Proszę siadać. Słyszałem, że znała pani wcześniej moją żonę.
Usadowiłam się w wygodnym fotelu z brązowej skóry, która pasowała doskonale do kremowo-rdzawo-beżowego dywanu.
– Poznałyśmy się bardzo dawno temu – odparłam. Nie wiedziałam, ile Dana opowiedziała mu o swoim poprzednim życiu, a jej historia była zbyt skomplikowana, by poruszać ją w przypadkowej rozmowie.
Usiadł w swoim fotelu, opierając prawą rękę o blat stołu. Na środkowym palcu zalśnił złoty sygnet.
– Nieważne. Spotkaliśmy się przecież, żeby porozmawiać o Dowanie. Fiona powiedziała nam, że postanowiła skorzystać z pani usług. Powiem pani wszystko, co wiem, ale obawiam się, że to niewiele pomoże.
– Rozumiem. Czy możemy zacząć od Pacific Meadows? Wiem, że zaistniały tam pewne problemy z rachunkami i do akcji wkroczyło Medicare.
– To wyłącznie moja wina. Nie mogę sobie tego darować. Powinienem osobiście kontrolować działalność ośrodka. Razem z Harveyem Broadusem… nie wiem, czy pani go poznała… to mój wspólnik…
Potrząsnęłam przecząco głową, pozwalając mu mówić dalej.
– Przez ostatnie sześć miesięcy prowadziliśmy wiele różnych projektów. Jesteśmy wspólnikami od lat. Ja zajmuję się przede wszystkim finansami i prowadzę interesy, a jego domeną są nieruchomości i budownictwo. To idealne połączenie. Poznaliśmy się piętnaście lat temu na polu golfowym i postanowiliśmy zawiązać spółkę, budującą domy spokojnej jesieni i domy opieki. Nasi rodzice już wtedy nie żyli, ale wcześniej bezskutecznie szukaliśmy odpowiedniego miejsca, gdzie otoczono by ich fachową opieką. Ale żeby nie przeciągać… udało nam się w końcu stworzyć całą sieć takich instytucji. Pacific Meadows nabyliśmy w 1980 roku. W tym czasie mocno podupadł i był fatalnie prowadzony. Miał w sobie ogromny potencjał, ale tracił pieniądze w zastraszającym tempie. Remont i wprowadzenie najnowszych udogodnień kosztowało nas blisko milion dolarów. Dobudowaliśmy też nowe skrzydło. Jakiś czas później podpisaliśmy umowę najmu z Genesis Financial Management Services. Ktoś, zapomniałem już kto, podsunął Genesis pomysł zatrudnienia Dowa na stanowisku administratora. Znałem go wcześniej towarzysko i wiedziałem, że cieszy się dużym szacunkiem w środowisku medycznym. Zamknął właśnie prywatną praktykę i szukał jakiegoś zajęcia, by wypełnić sobie czas. Wyglądało więc na to, że znaleźliśmy idealne rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych.
– I co się stało?
– Chciałbym to wiedzieć. Często wyjeżdżamy z Harveyem z miasta, przemierzając cały stan. Prawdopodobnie wzięliśmy na siebie więcej, niż mogliśmy udźwignąć, ale Harvey jest do mnie bardzo podobny; obaj lubimy pracę w nieustannym napięciu… – Rozległ się dzwonek stojącego na stole telefonu. Joel obrzucił go przelotnym spojrzeniem.
– Chce pan odebrać?
– Dana się tym zajmie. Chyba powinienem pani wyjaśnić, przynajmniej w przybliżeniu, jak funkcjonuje ten cały biznes. Mamy tu do czynienia z trzema oddzielnymi podmiotami. Razem z Harveyem jesteśmy właścicielami nieruchomości, które należą do firmy Century Comprehensive założonej przez nas jeszcze w 1971 roku. Mam tu na myśli teren i budynek zajmowany przez Pacific Meadows. Działalnością domu opieki kieruje wspomniana już przeze mnie firma Genesis, która dzierżawi od nas budynek. Zajmuje się też finansami: przychodami i rozchodami, fakturami wystawianymi dla Medicare i Medicaid, zakupami sprzętu medycznego. Genesis jest częścią większej firmy – Millenium Health Care. Millenium jest spółką publiczną i jako taka jest zobowiązana prawem do przedstawiania sprawozdań finansowych w centrali ubezpieczeń społecznych. Trafia tam więc lista aktywów, zobowiązań i zestawienie zysków. Sprawozdanie musi zostać potwierdzone przez posiadającego specjalne uprawnienia księgowego. Dziesięć, piętnaście lat temu właściciel takiej instytucji był jednocześnie zarządcą, ale czasy się zmieniły. Zgodnie z wymogami prawa funkcje te muszą obecnie być wyraźnie oddzielone. Dzięki temu można sprawować nad wszystkim skuteczniejszą kontrolę.
– A gdzie tu miejsce dla doktora Purcella?
– Już do niego dochodzę. Firma zarządzająca ośrodkiem zatrudnia Dowa jako administratora do spraw medycznych, odpowiedzialnego za podejmowane codziennie decyzje dotyczące funkcjonowania ośrodka. I tutaj mogą się pojawić kłopoty.
– Jesteście wspólnikami?
– Nie. Dow tak to określa, ale nie jest to do końca zgodne z prawdą. Dla laika jest to najprostsze wytłumaczenie łączących nas układów. Ale nie moglibyśmy wejść w spółkę z Dowem czy też z firmą kierującą ośrodkiem. Proszę mi wierzyć, że rząd bardzo nieufnie podchodzi do każdej umowy, która nie została zawarta w wyniku długich negocjacji; innymi słowy, zawierające ją strony nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego. Dow nie mógłby podejmować obiektywnych decyzji, gdyby mógł liczyć na jakiś zysk. Prawdopodobnie ma pani na myśli fakt, że jest właścicielem akcji Millenium Health Care. My też mamy udziały w tej sieci. To w pewnym sensie czyni nas wspólnikami. Wszyscy pracujemy w jednym biznesie, świadcząc usługi dla starszych mieszkańców naszej społeczności. Oczywiście nie mieliśmy w tej sprawie zbyt wiele do powiedzenia, ale razem z Harveyem doszliśmy do wniosku, że z doświadczeniem i reputacją Dowa Pacific Meadows będzie dla niego wprost idealnym miejscem. Teraz zaczynam rozumieć, że wbrew moim wcześniejszym założeniom chyba nie miał dobrej głowy do interesów. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o zamieszaniu z Medicare w maju. Pomyślałem wtedy i nadal w to wierzę, że powodem wszelkich niedopatrzeń były błędy popełnione przez urzędników i pomyłki w kodowaniu, a nie wypaczanie wyników finansowych z zamiarem popełnienia oszustwa. Dow Purcell jest zbyt uczciwym człowiekiem, by zniżyć się do czegoś takiego. Podejrzewam, że albo nie rozumiał do końca zasady działania Medicare, albo też nie miał dość cierpliwości do wszystkich tych bzdur, których wymaga od nas daleko posunięta biurokracja. Nie mogę go za to winić. Jako lekarz zawsze na pierwszym miejscu stawia dobro pacjenta. Mógł się zżymać na widok ogromu bezsensownej papierkowej roboty, która często okazywała się ważniejsza od pensjonariuszy lub – jeszcze gorzej – mógł dojść do wniosku, że rząd nie będzie mu nic dyktować.
– Sądzi więc pan, że mógł trochę nagiąć przepisy?
– Wolę to wyjaśnienie od oskarżenia o defraudację wysuwanego przez inspektora. A jeszcze bardziej skłaniam się ku temu, że był po prostu nieostrożny i pochopnie aprobował rozwiązania wymagające większej uwagi. Wizja Dowa sprzeniewierzającego państwowe pieniądze po prostu nie mieści mi się w głowie.
– Załóżmy, że jednak to zrobił. Nie rozumiem, jak mógł na tym skorzystać. Jeśli rachunki wystawiane dla Medicare i Medicaid były zawyżone, czy nie powinna na tym skorzystać firma kierująca ośrodkiem? Wygląda na to, że to jej działka, prawda?
– Oczywiście. Ale firmy z zewnątrz, zajmujące się na przykład transportem chorych i dostawami sprzętu medycznego, mogą otrzymywać tysiące dolarów za niewyświadczone nigdy usługi, nie dostarczone towary lub też wystawiać mocno zawyżone rachunki. Jeśli ktoś na stanowisku Dowa wszedłby z nimi w układ, do tych firm mogłyby trafiać ogromne sumy. On zaś dostałby odpowiednią gratyfikację, być może w postaci specjalnej zniżki lub wynagrodzenia za konsultację. I teraz do akcji wkracza HCFA… Przepraszam za te wszystkie skróty, to Health Care Financing Administration, zajmująca się finansowaniem opieki zdrowotnej. Pod jej egidą działają Medicaid i Medicare…
– Trochę to skomplikowane – zauważyłam.
– Bardzo. No, ale kiedy HCFA zbadała sprawę dokładnie, zażądała dokumentów potwierdzających każdą zawartą transakcję, w tym także umowy o dzierżawę. I tu my wkraczamy na boisko.
– Ale nie sądzi pan, że Dowan jest winny.
– Nie. Ale sprawy wcale nie przedstawiają się różowo.
– Myśli pan, że wyjechał, by uniknąć kompromitacji?
– To możliwe – odparł. – Jeśli się bał, że zostaną mu postawione poważne zarzuty. Nie wiem, jak poradziłby sobie z całym tym zamieszaniem, gdyby do akcji wkroczył prokurator. Nie mam pojęcia, jak każdy z nas zachowałby się w takiej sytuacji. Dow ma poważne kłopoty, ale nie chciałbym go traktować jak zwykłego tchórza.
– Kiedy widział go pan po raz ostatni? Pamięta pan?
– Oczywiście. To było dwunastego września. Tego dnia zniknął. Zabrałem go na lunch.
– Nie wiedziałam o tym. To była pana inicjatywa czy jego?
– Jego. Zadzwonił z prośbą o spotkanie. Oczywiście wyraziłem zgodę. Wiedziałem już o jego kłopotach. Miałem coś do załatwienia w tej części miasta, więc spotkaliśmy się w małej knajpce niedaleko Pacific Meadows. To taka dziupla o nazwie „Dickens”, nieudolnie naśladująca angielski pub. Ale jest tam cicho i spokojnie, a wiedziałem, że Dow pragnie odrobiny prywatności.
– Czy mówił o kłopotach z Medicare?
– Nie bezpośrednio. Opowiadał mi o dochodzeniu. Był nim mocno poruszony. Najwyraźniej pragnął zapewnień, że razem z Harveyem staniemy w jego obronie. Starałem się go uspokoić, ale wyjaśniłem, że nie mogę odkręcić niczego, co już się stało. Nie chciałem, by zabrzmiało to pompatycznie, ale jeśli udowodnią mu stawiane zarzuty, to poczynania Dowa nie okażą się tylko nieetyczne, ale będą zwykłym przestępstwem. Choć bardzo go podziwiam, nie zamierzałem go kryć, nawet gdybym mógł.
– Ale dlaczego miałby podejmować tak wielkie ryzyko? Szczególnie w jego wieku i z taką pozycją społeczną. Na co mógłby potrzebować tych pieniędzy?
– Nie wiem. Dow zawsze dobrze radził sobie finansowo, ale Crystal to droga przyjemność. Sporo go kosztuje. Dow ma do utrzymania dwa domy – wie pani, że Crystal nalegała, by kupił jej domek na plaży. Po prostu musiała go mieć. Musi płacić alimenty Fionie, a to też spora sumka. Crystal lubi podróżować i robi to w wielkim stylu. W grę wchodzą więc bilety lotnicze pierwszej klasy dla nich i dla opiekuna Griffitha, no i oczywiście jego utrzymanie. Crystal bardzo też lubi prezenty – na urodziny, rocznice, Boże Narodzenie, dzień zakochanych. Lubi dostawać biżuterię, i to drogą. Dana twierdzi, że gromadzi w ten sposób zabezpieczenie na wypadek jakiegoś krachu.
Telefon zadzwonił raz jeszcze. Tym razem Joel nie zwrócił na niego uwagi, więc ciągnęłam dalej.
– Sądzi pan, że wyszła za niego dla pieniędzy?
Zastanawiał się przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
– Tego bym nie powiedział. Myślę, że szczerze go kocha, ale przez całe życie była biedna. Chce czuć się bezpieczna na wypadek, gdyby coś mu się przytrafiło.
– A co z plotkami na temat jej romansu?
– Musi pani zapytać o to Danę. To ona zauważyła, co się dzieje. Ja wolałbym się trzymać od tego z daleka.
– Czy doktor Purcell wspominał o czymś, co mogłoby sugerować ucieczkę?
Joel potrząsnął głową.
– Nic takiego sobie nie przypominam. Czy policja skłania się ku takiej ewentualności?
– Nie mogą jej wykluczyć. Zaginął jego paszport, brakuje też sporej sumy pieniędzy.
Joel patrzył na mnie, przetrawiając tę informację.
– Gdyby zdecydował się na ucieczkę, musiałby uciekać już do końca życia.
– Może to nie jest takie złe wyjście w porównaniu z tym, co mogło go czekać tutaj. Z tego co pan powiedział, można jasno wywnioskować, że był przerażony.
– Tak. Bał się śmiertelnie, że postawią go w stan oskarżenia.
– Rozmawiałam z prawnikiem, który twierdzi, że nie byłoby to aż tak groźne. Być może musiałby zapłacić grzywnę, ale nie trafiłby wcale do więzienia.
– On tak tego nie odbierał. Był ogromnie przygnębiony. Rząd stoi na bardzo twardym stanowisku. Dow wiedział doskonale, że może posłużyć jako przykład dla innych. Mówimy tutaj przede wszystkim o utracie twarzy, a tego na pewno by nie zniósł. – Urwał, przesuwając ołówki z jednego końca biurka na drugi. Patrzył na nie niewidzącym wzrokiem.
– O czym pan myśli?
Potrząsnął głową.
– Bałem się komukolwiek o tym wspominać. Po spotkaniu z nim tamtego dnia przyszło mi do głowy, że mógłby się targnąć na życie. Próbował ukryć zdenerwowanie, ale sytuacja mogła go przerosnąć. Nie był pewny, czy Crystal stanie u jego boku, gdy skandal wyjdzie na jaw. Trzeba zadać sobie pytanie, jak bardzo był zrozpaczony i jak daleko gotów był się posunąć. Powinienem był go zapytać, jak się czuje. Powinienem był go uspokoić, podtrzymać na duchu, ale nie zrobiłem tego.
– Joel?
Odwróciliśmy się oboje. W drzwiach stała Dana.
– Na drugiej linii czeka Harvey. Dzwoni już drugi raz.
– Przepraszam. Chyba muszę z nim porozmawiać.
– Oczywiście. Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. Możliwe, że niebawem będę chciała spotkać się z panem ponownie.
– W każdej chwili.
Wstał, gdy podniosłam się z fotela, i uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Kiedy dotarłam do drzwi, rozmawiał już przez telefon.
Dana odprowadziła mnie do małej, dwuosobowej windy, która bardziej przypominała budkę telefoniczną. Jazda trwała tak długo, że szybciej zbiegłabym po schodach.
– Co to za sprawa z tym Clintem Augustine?
– To proste. Przez pół roku Augustine wynajmował od nas domek dla gości. Kiedy Dow wyjeżdżał do pracy, Crystal natychmiast wymykała się tylnymi drzwiami i biegła do niego przez ogród. Spędzała tam mniej więcej godzinę, po czym wracała ukradkiem do domu. Rand w tym czasie zajmował się małym, spacerując po Horton Ravine. Cała okolica aż huczała od plotek. – Dotarłyśmy do holu na parterze.
– Można to jakoś inaczej wytłumaczyć?
Dana uśmiechnęła się zjadliwie.
– Może popijali razem herbatę.
Szpital Santa Teresa – St. Terry – wznosi się w zachodniej dzielnicy miasta, gdzie niegdyś rozciągały się pola uprawne, winnice, stały mleczarnie i stajnie, a wszystko to ze wspaniałym widokiem na góry wyznaczające północną granicę miasta. Stare czarno-białe zdjęcia tej okolicy przedstawiają szerokie, pokryte kurzem drogi, chaty otoczone zagajnikami drzew cytrusowych i orzechów. Wszystko to zniknęło dawno temu. Dziś teren wygląda dziwnie łyso i płasko: połacie ziemi porasta trawa i mikroskopijnych rozmiarów sosenki. Z dawnych czasów pozostało tu tylko parę domów, które wśród nowoczesnych budynków wyglądają jak prawdziwe skarby. Resztę – kościoły, pierwszy budynek sądu, drewniane domostwa, budynek misji, szopę na wózki i liczne trzypiętrowe podrzędne hoteliki – zmiotły nawracające trzęsienia ziemi i pożary, potężne siły pozostające na usługach natury.
Była druga po południu, gdy zaparkowałam samochód w bocznej uliczce i przeszłam dwie przecznice dzielące mnie od frontowego wejścia do St. Terry. Coraz silniejszy wiatr targał gałęziami drzew. Od czasu do czasu spadał z nich niewielki deszczyk. W powietrzu wyczuwało się chłód, więc z radością weszłam do ciepłego holu przez otwierane automatycznie szklane drzwi. Po mojej lewej stronie w szpitalnej kawiarence siedziało parę osób z personelu szpitala i kilku odwiedzających. W informacji skierowano mnie do biura przełożonej pielęgniarek. Minęłam toaletę dla pań i rozejrzałam się pobieżnie, po czym ruszyłam we wskazanym kierunku.
Penelopę Delacorte znalazłam w małym biurze z oknem wychodzącym na ulicę. Blask jarzeniówek ostro kontrastował z szarością panującą na zewnątrz. Penelopa siedziała przy biurku, podkreślając ołówkiem linijki odbitego na kserokopiarce dokumentu. Kiedy zapukałam we framugę drzwi, spojrzała na mnie znad okularów do czytania w szylkretowych oprawkach. Była tuż po pięćdziesiątce i nie zdecydowała się jeszcze, czy ufarbować siwiejące włosy, czy nie. Wyobraziłam ją sobie, jak dyskutuje z fryzjerką, nie mogąc podjąć decyzji, czy wybrać szampon koloryzujący, czy farbę. Na pewno spierały się też w sprawie uczesania, gdyż Penelopa nie chciała zrezygnować z długiej do ramion fryzury na pazia, którą nosiła od lat. Grzywkę miała zdecydowanie zbyt krótką i zastanowiłam się, czy przycina ją sama pomiędzy wizytami w salonie fryzjerskim. Teraz zdjęła okulary i położyła na biurku.
– Słucham?
– Pani Delacorte?
– Tak – odparła ostrożnie, jakby w obawie, że bez ostrzeżenia zarzucę jej biurko stosem papierów.
– Kinsey Millhone. Jestem prywatnym detektywem i wynajęto mnie do zbadania sprawy zaginięcia doktora Purcella. Może mi pani poświęcić parę minut?
Bez specjalnej zachęty z jej strony weszłam do pokoju, zdjęłam pelerynę i usiadłam na krześle stojącym przy biurku. Torbę i pelerynę położyłam na podłodze.
Penelopa wstała i zamknęła drzwi. Nie sprawiała wrażenia zadowolonej z mojej wizyty. Miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, była szczupła i konserwatywnie ubrana w granatową szmizjerkę z małymi metalowymi guziczkami. Granatowe czółenka na niskim obcasie wyglądały na buty zdrowotne przepisane przez ortopedę.
Usiadła i splotła ręce na kolanach.
– Nie wiem, co mogę pani powiedzieć. Kiedy doktor… zaginął, nie pracowałam już w Pacific Meadows.
– A jak długo pani tam pracowała?
– Przez ostatnie osiem lat aż do dwudziestego ósmego sierpnia byłam administratorką. Przez ostatnie czterdzieści siedem miesięcy pracowałam z doktorem Purcellem. – Starannie modulowała głos i zachowywała się bardzo uprzejmie, jakby jakiś wewnętrzny głos powtarzał jej stale: „Bądź miła”.
– Myślałam, że to on był administratorem.
– Był dyrektorem do spraw medycznych i administratorem, a ja zastępcą, więc ma pani chyba rację.
– Czy może mi pani powiedzieć, dlaczego zdecydowała się stamtąd odejść?
– Genesis, firma nadzorująca działalność Pacific Meadows, otrzymała informację, że Medicare prowadzi ostrą kontrolę naszych dokumentów.
Podniosłam rękę.
– A co było tego powodem? Jak pani sądzi?
– Prawdopodobnie jakaś skarga.
– Z czyjej strony?
– Jednego z pacjentów, opiekunów, niezadowolonego pracownika. Nie jestem pewna, ale wyglądało na to, że oni wiedzą, co robią. Klinikę podejrzewano o wiele nieprawidłowości, od zawyżonych rachunków wystawianych współpracującym z nami firmom po przedstawianie sfałszowanych lub zawyżonych rachunków za usługi. Doktor Purcell wpadł w panikę i zaczął obwiniać o wszystko księgową Tinę Bart. To było absurdalne i niesprawiedliwe. Pani Bart pracowała w Pacific Meadows, jeszcze zanim ja się tam zjawiłam i spełniała swoje obowiązki bez zarzutu. Wspierałam ją, bo nie zamierzałam pozwolić, żeby obarczyli ją winą za wszystko. Ona nawet nie regulowała rachunków; wszystkie przechodziły przez Genesis. Zajmowała się zamówieniami i przygotowywała rachunki dla poszczególnych pacjentów za sprzęt, terapię, wszystko… oprócz lekarstw. Związane to było z Medicare, Medicaid, prywatnym ubezpieczeniem i opłatami wnoszonymi przez pensjonariuszy. Te same informacje trafiały także do mnie. Nie wystawiała dokumentów, przetwarzała tylko te, które trafiały na jej biurko.
– Dlaczego Genesis nie ponosi odpowiedzialności, skoro to ta właśnie firma za wszystko płaciła?
– Ale korzystała z danych dostarczanych przez nas. Nigdy ich nie kontrolowała, nie robiła tego również pani Bart.
– Ale i tak ją zwolniono.
– Tak. Ja napisałam prośbę o zwolnienie tego samego dnia. Chciałam nawet złożyć skargę w Wydziale Spraw Pracowników.
– Jak na to zareagowali?
– Nie posunęłam się aż tak daleko. Przemyślałam sprawę i postanowiłam dać sobie spokój. Tina Bart nie chciała robić zamieszania. Podobnie jak ja nie chciała zwracać zbyt wielkiej uwagi na sytuację doktora Purcella.
– Jego sytuację?
– Tak. Wszyscy bardzo go lubiliśmy. To uroczy człowiek i wspaniały lekarz. Brak talentu do interesów nie jest przecież przestępstwem. Od samego początku stawiałam sprawę jasno. On po prostu nie miał pojęcia o przepisach stosowanych przez Medicare. Nie wiedział, za które usługi przysługuje zwrot kosztów, a które zostaną automatycznie odrzucone. Nie miał pojęcia o odliczeniach, rachunkach, refundacjach. Proszę mi wierzyć, to bardzo skomplikowane sprawy. Wystarczy popełnić jeden błąd, nie daj Boże, umieścić kod w złym miejscu albo zostawić jedno okienko w formularzu puste, a dokument natychmiast wraca, zwykle bez najmniejszej wskazówki, gdzie został popełniony błąd.
– Ale doktor Purcell nie zajmował się fakturami i rachunkami.
– Oczywiście, ale do jego obowiązków należało sprawdzanie próśb o zwrot kosztów. Odpowiadał też za kody i aprobował wydatki na wszystkie dodatkowe usługi. Muszę podkreślić z całą stanowczością, że zawsze troszczył się o pacjentów i w kwestii opieki nad nimi wykazywał się wielką inicjatywą. Zawsze leżało mu na sercu ich dobro.
– Nie musi pani aż tak bardzo go bronić – powiedziałam. – Wierzę pani. Rozumiem jednak, że nie radził sobie z obowiązkami administratora.
– Chyba tak, choć to może zbyt mocno powiedziane.
– Czy panowie Glazier i Broadus wiedzieli, co się dzieje?
– To nie leżało w ich gestii. Oni nabyli dom od poprzedniego właściciela, przeprowadzili kosztowny remont i sfinansowali budowę nowego skrzydła. Reszta należała do Genesis i doktora Purcella. To tylko moja prywatna opinia, ale miałam okazję pracować z wieloma lekarzami. Przekonałam się, że im są lepsi w swoim zawodzie, tym gorzej radzą sobie z interesami. Większość nie chciała się do tego przyznać. Ludzie traktują ich jak bogów. Ich opinie rzadko bywają kwestionowane. Nie mają pojęcia o własnych ograniczeniach, więc łatwo wprowadzić ich w błąd i oszukać. Mogą mieć ogromną wiedzę medyczną, ale ani grama zdrowego rozsądku, gdy przychodzi do zarządzania sporymi sumami pieniędzy. No, ale to tylko dygresja. Próbuję wytłumaczyć, w jaki sposób doktor Purcell mógł się wplątać w cały ten bałagan.
– Czy próbowała mu to pani wyjaśnić?
– Wiele razy. Słuchał uprzejmie i zgadzał się ze mną, ale lista błędów rosła.
– Skoro podejrzewała pani, że doktor nie radzi sobie z administrowaniem czy nie mogła się pani zwrócić do firmy zarządzającej domem?
– Za jego plecami? Nie, jeśli chciałam pracować tam dalej.
– Ale i tak straciła pani pracę.
Pani Delacorte zacisnęła usta, a na jej policzkach wykwitł rumieniec.
– Czułam, że muszę złożyć rezygnację, gdy zwolniono panią Bart.
– A czy sądzi pani, że doktor Purcell świadomie dopuścił się oszustwa?
– Wątpię. Nie bardzo widzę, w jaki sposób mógłby na tym skorzystać, no, chyba że zawarł jakąś tajną umowę z Genesis lub innymi dostawcami. Problem polega na tym, że doktor Purcell był na miejscu. W Pacific Meadows nie było ani pracowników Genesis, ani panów Glaziera i Broadusa. On był za wszystko odpowiedzialny i w konsekwencji to jemu postawiono by wszelkie zarzuty.
– Co się pani zdaniem z nim stało?
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. W tym czasie już mnie tam nie było.
– Nadal nie rozumiem, dlaczego nie złożyła pani skargi. Jeśli Tina Bart została niesłusznie zwolniona z pracy, czyż nie mogło to stanowić podstawy do dochodzenia własnych praw?
Przez chwilę milczała i widziałam, jak zmaga się ze sobą, zanim zdecydowała się odpowiedzieć.
– Nie chciałyśmy stawać do otwartej walki.
– Z kim?
– Ze wszystkimi – usłyszałam. – W Santa Teresa trudno znaleźć pracę, a wieści rozchodzą się bardzo szybko, zwłaszcza w kręgach medycznych. Choć jest tu wielu lekarzy, działają tylko trzy szpitale. Z moimi kwalifikacjami nie jest łatwo znaleźć tu pracę. Jestem bardzo związana z tym miastem. Mieszkam tu już blisko trzydzieści lat. Nie mogę sobie pozwolić na to, by przylgnęła do mnie etykietka aferzystki lub malkontentki. Może to pani uznać za tchórzostwo, ale jestem wdową i mam na utrzymaniu starą matkę. Chyba udzieliłam już pani wyczerpujących odpowiedzi, więc proszę mi wybaczyć… – Zaczęła przekładać papiery na biurku. Ułożyła je równo i wygładziła brzegi. Na jej szyi pojawiły się – niczym wyrzuty sumienia – czerwone plamy.
– Jeszcze tylko jedno pytanie. Gdzie znalazła pracę Tina Bart?
– To pani jest detektywem. Proszę się dowiedzieć.