174956.fb2
Kiedy wróciłam do biura, znalazłam zapisaną przez Jennifer na karteczce wiadomość: „Dzwonił Richard Hevener. Oddzwoń, proszę”. Idąc korytarzem do mojego pokoju, czułam, jak serce zaczyna mi walić w piersi. Wiadomości od Richarda spodziewałam się najwcześniej w środę. Rzuciłam torbę na biurko i chwyciłam słuchawkę. Dwa razy łączyłam się ze złym numerem, zanim się zorientowałam, że Jennifer, zapisując pracowicie telefon, przestawiła dwie ostatnie cyfry. Za trzecim razem dodzwoniłam się wreszcie, gdzie trzeba.
– Dzień dobry, Richard. Kinsey Millhone. Prosiłeś, żebym oddzwoniła.
– Rzeczywiście. Dzięki. Jak się miewasz?
– Świetnie. Czym mogę ci służyć?
– Przeglądałem resztę zgłoszeń i żaden z kandydatów mi nie odpowiada. Zgraja jakichś lumpów i tyle. Jeśli nadal chcesz wynająć biuro, jest twoje.
– Naprawdę? Świetnie. Bardzo się cieszę. Kiedy mogę się zainstalować?
– Jadę tam teraz. Jeśli masz wolną chwilę, może przywiozłabyś mi czek. Przypominam, że suma wynosi 1675 dolarów, razem z opłatą za sprzątanie. Wypisz go dla Hevener Properties.
– Oczywiście, nie ma sprawy. Jestem dosłownie po drugiej stronie ulicy. Okna budynku, w którym teraz siedzę, wychodzą prosto na twój dom
– Tak? Nie wiedziałem. Wpadnij więc na chwilę, a kiedy tylko podpiszemy umowę najmu, dam ci klucz. – Jak wiele osób, nie czuł się najlepiej, rozmawiając o pieniądzach. Zaczęłam się zastanawiać, jakie może mieć doświadczenie w kontaktach na linii właściciel-najemca.
– O której?
– Za pięć, dziesięć minut?
– Do zobaczenia. I dziękuję.
Odłożyłam słuchawkę i odtańczyłam taniec radości, myśląc już o technicznych aspektach przeprowadzki. Na szczęście w czasie trzech lat pobytu w kancelarii Kingman and Ives nie zdążyłam wszystkiego rozpakować, więc nie powinno mi to zająć dużo czasu. Biurko, fotel, kanapa, sztuczny fikus. Moment i po wszystkim. Będę mogła parkować na moim własnym miejscu, pięć metrów od wejścia. Będę mogła jadać lunch przy drewnianym stoliku przed budynkiem…
Otworzyłam drzwi szafy i wyjęłam dwa duże pudła, szukając miarki. Znalazłam ją na dnie drugiego pudła. Był to jeden z tych metalowych przyrządów, które zwijają się tak szybko, że wystarczy chwila nieuwagi i można stracić mały palec. Wrzuciłam ją do torby, chwyciłam żółty notes i ołówek i sprawdziłam, czy działa automatyczna sekretarka. Zaraz potem narzuciłam pelerynę i ruszyłam do mojego nowego biura. Miałam ochotę skakać z radości. Ciekawe czy w dzisiejszych czasach dzieci jeszcze to robią.
Idąc przez podjazd na tyłach budynków, czułam się już niemal jak właścicielka lokalu. Należący do braci Hevener dom widziałam co prawda z okien kancelarii Lonniego, ale aby tam dotrzeć, musiałam minąć dwie przecznice. W całym domu świeciły się światła, a gdy trochę podskoczyłam, dostrzegłam w oknie księgowego, który zajmował biuro od frontu. Przy najbliższej okazji będę musiała zawrzeć z nim znajomość. Na parkingu stał ciemnogranatowy sedan, najwyraźniej należący do księgowego, a dwa miejsca dalej czarna furgonetka Tommy’ego.
Przed tylnymi drzwiami starannie wytarłam buty o zniszczoną wycieraczkę. Biuro było otwarte i poczułam zapach świeżej farby. Zajrzałam do środka. Tommy na czworakach malował białą farbą listwy podłogowe. Uśmiechnął się do mnie i wrócił do pracy. Miał na sobie kombinezon w kolorze khaki i po raz kolejny pomyślałam, że jest niesamowicie przystojny. Ciemnorude włosy rzucały miedziany poblask, a dzięki siateczce piegów skóra sprawiała wrażenie ogorzałej od wiatru i słońca.
– Cześć. Jak leci? – spytałam.
– W porządku. Pomyślałem, że dobrze będzie to skończyć. Jesteś podobno naszą nową lokatorką.
– Na to wygląda. Richard umówił się tutaj ze mną, żeby załatwić wszystkie formalności. – Dobrze, że musiał się koncentrować na wykonywanej pracy. Dzięki temu ja mogłam obserwować jego szerokie ramiona i delikatne rude włoski w miejscu, gdzie podwinął rękawy. Widziałam ślady białej farby na knykciach. Bezładnie wijące się na szyi włosy aż się prosiły o bliższy kontakt z fryzjerem.
Spojrzał na mnie przez ramię.
– Pomyślałem, że sobie poszłaś. Tak cichutko stoisz.
– Nadal tu jestem. – Z braku innych możliwości podeszłam do okna. – Taras jest wspaniały. – Zaczęłam się zastanawiać, czy ma dziewczynę.
– Sam go zbudowałem. Chciałem dodać jeszcze trochę kratek, ale to już chyba byłoby za dużo szczęścia.
– Wygląda bardzo ładnie. Czy to sekwoja?
– Tak, proszę pani. Słowo. Nie lubię tanich materiałów. Richard się wścieka, ale dzięki temu i tak zaoszczędzimy. Co tanie, to drogie, bo trzeba stale naprawiać.
Nie przyszła mi do głowy żadna stosowna uwaga. Otworzyłam i zamknęłam okno. Bezwiednie podniosłam słuchawkę telefonu i usłyszałam sygnał.
– Chcesz gdzieś zadzwonić?
Byłam ciekawa, czy działa. Będę chyba musiała wpaść do firmy telefonicznej i poprosić o przeniesienie mojego numeru.
– Jak się miewa twój chłopak?
– W porządku.
Tommy zanurzył pędzel w puszce z farbą.
– Mam nadzieję, że dobrze cię traktuje.
– Nie ma go teraz w mieście. – Pożałowałam, że to powiedziałam, bo na pewno zabrzmiało jak zachęta.
– A czym się zajmuje? Lata w garniturku do sądu?
– Jest prywatnym detektywem jak ja. Ale teraz pracuje dużo mniej. Przez jakiś czas był w ogóle wyłączony, bo przeszedł operację kolana. – W wyobraźni przewróciłam oczami. Opisywałam Dietza jakby był starym prykiem, który ledwo powłóczy nogami. A prawda wyglądała tak, że rozstaliśmy się bardzo dawno i traktowanie go jako mojego chłopaka było po prostu śmieszne.
– Coś mi się zdaje, że to staruszek.
– Ależ skąd. Ma dopiero pięćdziesiąt trzy lata.
Tommy uśmiechnął się pod nosem.
– Widzisz? Od początku wiedziałem, że wolisz starszych. A ty ile masz lat? Trzydzieści pięć?
– Trzydzieści sześć.
– Ja mam dwadzieścia osiem, a moim zdaniem to najlepszy wiek dla faceta – zauważył. Uniósł lekko głowę. – Nadciąga Richard.
– Jak ty to robisz? Nawet nie słyszałam, jak podjeżdża.
– Mam w głowie radar – odparł. Wyprostował się i stał przez chwilę, przyglądając się krytycznie listwom. – Coś ominąłem?
– Nie zauważyłam.
Tommy znalazł przykrywkę i szczelnie zamknął puszkę z farbą.
W drzwiach stanął Richard w czarnym długim płaszczu przeciwdeszczowym z paskiem zawiązanym mocno na plecach. Nie był tak przystojny jak brat i z pewnością nie tak sympatyczny. Spojrzał na mnie z zaledwie przelotnym błyskiem w oku.
– Myślałem, że masz dziś co innego do zrobienia – powiedział do Tommy’ego.
– Tak, ale chciałem to skończyć. Nie lubię tandety – odparł Tommy, nie patrząc na brata.
Coś między nimi iskrzyło, ale nie miałam pojęcia, co to może być. Wiało od nich lodem, jakby prowadzona w tej chwili rozmowa była częścią jakiejś poważniejszej kłótni. Tommy wszedł do łazienki. Słyszałam, jak puszcza wodę, żeby wypłukać pędzel. Po chwili znów się pojawił i zaczął zbierać narzędzia. Czułam się tak, jakbym oglądała powtórkę z pierwszego wieczoru, jednak tym razem żaden z nich się nie odezwał.
– Wypiszę ci czek – powiedziałam, próbując nieco ocieplić atmosferę. Sięgnęłam do torby. Wyjęłam książeczkę czekową i długopis, i opierając się o ścianę, wypisałam datę. – Hevener Properties, Inc.?
– Zgadza się – Richard stał z rękami w kieszeniach płaszcza, patrząc, jak wypisuję sumę. Zauważyłam, że kiedy Tommy zmierzał do drzwi, wymienili spojrzenia. Zaraz potem Tommy spojrzał na mnie, uśmiechnął się przelotnie i wyszedł.
Wydarłam czek z książeczki i podałam go Richardowi, a on wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza umowę. Zauważyłam, że wypełnił już wszystkie rubryki. Zaczęłam czytać drobny druk pod bacznym spojrzeniem Richarda.
– Mam nadzieję, że ci się nie naprzykrza.
– Kto, Tommy? Ależ skąd. Rozmawialiśmy o tarasie. Wpadłam, żeby to i owo pomierzyć. Chciałabym powiesić tu parę półek.
– Oczywiście. Wszystko poza tym w porządku?
– Tak. Tommy świetnie się spisał.
– Kiedy się przeniesiesz?
– Mam nadzieję, że na początku przyszłego tygodnia.
– Dobra. To moja wizytówka. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dzwoń właśnie do mnie.
Skoncentrowałam się na umowie, czytając ją bardzo dokładnie. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku; żadnych kruczków, podstępów, nieuzasadnionych ograniczeń.
Richard cały czas mnie obserwował.
– Jakimi sprawami się zajmujesz?
– Różnymi. Obecnie badam sprawę zaginięcia pewnego doktora. Zniknął dziewięć tygodni temu. W styczniu szukałam zaginionego dziedzica fortuny.
– Działasz głównie w okolicy?
– Tak. Czasami poruszam się poza granicami stanu, ale dla klienta jest taniej, gdy wynajmuje detektywa z okolicy. Nie musi wtedy pokrywać kosztów podróży, które mogą być bardzo wysokie. – Podpisałam się na końcu umowy, wręczyłam mu jedną kopię, a drugą schowałam dla siebie. – Zawsze to mówię, ale ta praca jest nudniejsza, niż można by przypuszczać. To głównie sprawdzanie dokumentów i starych gazet w archiwum. Kiedyś pracowałam dla firmy ubezpieczeniowej. Tropiłam podpalaczy i ludzi wyłudzających odszkodowania, ale wolę działać na własną rękę. – Nie chciałam wyjść na niedojdę, więc delikatnie pominęłam fakt, że to firma ubezpieczeniowa wylała mnie na zbity łeb. Miałam nadzieję, że nie będzie dalej drążył tematu, bo nie chciałam być zmuszona do kłamstwa na tak wczesnym etapie naszej znajomości.
– Dam ci klucz. – Pogrzebał w kieszeni i wyjął duże kółko, na którym wisiało z dziesięć, piętnaście kluczy. Chwilę trwało, zanim wybrał właściwy. Zdjął go z kółka i położył mi na dłoni. – Może będziesz chciała dorobić drugi, gdyby ten zginął.
– Zajmę się tym, dzięki. – Wyjęłam swój breloczek i dołączyłam klucz do mojej skromnej kolekcji.
Po wyjściu Richarda wyciągnęłam miarkę i zaczęłam mierzyć pokój: odległość między oknami, głębokość garderoby, odległość do drzwi. W notatniku zrobiłam szkic pomieszczenia, po czym usiadłam na środku podłogi. Przyglądałam się ścianom, uderzając delikatnie końcem ołówka w dolną wargę. Wypełnione zapachem nowej wykładziny i świeżej farby biuro było czyste i eleganckie jak nowy samochód. Za oknem było szaro i ponuro, lecz tu w środku czułam, że zaczynam coś nowego.
Już miałam zacząć się zbierać, kiedy zadzwonił telefon. Zerwałam się na równe nogi i patrzyłam oniemiała na aparat. Ktoś na pewno szukał Richarda lub Tommy’ego, bo przecież nie mógł dzwonić do mnie. Odebrałam po piątym dzwonku.
– Słucham? – rzuciłam niepewnie.
Znów ten gardłowy akcent.
– Cześć, to ja. Mój brat jeszcze tam jest?
– Właśnie wyszedł.
– Pomyślałem, że może wpadniemy gdzieś na drinka. – Jego głos w słuchawce brzmiał bardzo uwodzicielsko. Czułam, że się uśmiecha, trzymając słuchawkę tuż przy ustach.
– Po co?
– Po co? – Zaśmiał się. – A jak myślisz?
– Masz jakieś problemy z Richardem?
– Na przykład?
– Nie wiem. Odniosłam wrażenie, że nie był zachwycony naszym spotkaniem. Teraz zapraszasz mnie na drinka, a ja nie wiem, czy powinnam się zgodzić.
– Jesteś naszą lokatorką. A Richard trzyma się ostro zasad. Ale mimo wszystko to nie jego zakichana sprawa.
– Nie chcę, żebyś przeze mnie wpadł w tarapaty.
Roześmiał się.
– Nie przejmuj się. Dam sobie radę.
– Nie to miałam na myśli. Nie chcę się stać przyczyną sporów.
– Już ci mówiłem. Nie ma sprawy. Przestań się wykręcać i pozwól, że postawię ci kieliszek wina.
– Jest dopiero czwarta.
– To co?
– Mam jeszcze trochę pracy.
– A kiedy skończysz?
– Powinnam się z tym uporać do szóstej.
– Świetnie. Możemy więc umówić się na kolację.
– Nie. Na drinka. I to tylko jednego.
– Ty rozdajesz karty. Podaj miejsce, a na pewno się tam zjawię.
Zastanawiałam się przez chwilę, kuszona wizją tawerny Rosie, położonej z dala od uczęszczanych szlaków. Cała ta sprawa była trochę nieczysta. Czułam, że Richard nie powinien oglądać nas razem. Ale nie potrafiłam się dopatrzyć niczego zdrożnego w wypiciu jednego drinka.
– Jest takie miejsce niedaleko plaży – powiedziałam i podałam mu adres Rosie. – Wiesz, gdzie to jest?
– Znajdę.
– Mogę się trochę spóźnić.
– Poczekam.
Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniłam błędu. Nie powinno się mieszać spraw zawodowych z osobistymi. Byłam teraz związana z nimi umową i jeśli coś pójdzie nie tak, będę musiała zacząć szukać nowego biura. Z drugiej strony, miałam przecież zaplecze w osobie Lonniego Kingmana, więc z tym nie powinno być kłopotów. Myśl o kolejnym spotkaniu z Tommym bardzo podniosła mnie na duchu. Przy odrobinie szczęścia okaże się wariatem i propozycja utrzymywania dalszych kontaktów spotka się z mojej strony z uprzejmą odmową.
Tymczasem musiałam się zająć sprawą zniknięcia Dowana Purcella. Należało wrócić do punktu wyjścia, czyli do Pacific Meadows i wieczoru, kiedy pan doktor dosłownie zniknął z powierzchni ziemi.
Tym razem parking przy Pacific Meadows był pełny. Wjechałam moim volkswagenem na ostatnie wolne miejsce z lewej strony, wciskając się tuż obok żywopłotu. Zamknęłam samochód i przeskakując przez płytkie kałuże, ruszyłam do wejścia. Wiatr wiał mi mocno w plecy, a kiedy dotarłam pod dach, moje skórzane buty były wilgotne. Oparłam parasol o ścianę i powiesiłam pelerynę na wieszaku. Dziś w powietrzu unosił się zapach pomidorów, goździków, wilgotnych wełnianych skarpet, ziemi do kwiatów i zasypki dla dzieci. Przeczytałam menu wywieszone przy podwójnych drzwiach prowadzących do jadalni. Na obiad serwowano żeberka z grilla, fasolkę, mieszankę kalafiora i brokułów (to ci dopiero atrakcja), a na deser galaretkę z owocami. Miałam tylko nadzieję, że galaretka ma smak wiśniowy, ukochany przez każdą grupę wiekową. W zwykły dzień tygodnia po korytarzu kręciło się więcej pensjonariuszy.
Pokój dzienny był prawie pełny. Zasunięto zasłony i wewnątrz panowała znacznie przytulniejsza atmosfera. Część pacjentów oglądała wiadomości w telewizji, a inni czarno-biały film z Idą Lupino i George’em Raftem. W kącie pokoju kobieta w średnim wieku prowadziła gimnastykę dla grupy sześciu starszych pań. Podnosiły ramiona i tupały nogami, siedząc na składanych krzesłach. Przeznaczeniem naszego ciała jest ruch i kobiety te robiły co w ich mocy, by utrzymać formę. Chwała im za to.
Skinęłam głową w stronę kobiety siedzącej w recepcji, jakbym była tu stałą bywalczynią. Nie zatrzymywana udałam się do biura administracji, gdzie znalazłam Merry układającą pasjansa. Spojrzała na mnie pełnym skruchy wzrokiem, zebrała karty i szybko wsunęła je do szuflady.
– Cześć. Jak się miewasz? – powiedziała. Byłam pewna, że mnie rozpoznała, ale nie może sobie przypomnieć nazwiska.
– Kinsey Millhone – rzuciłam szybko. – Pomyślałam, że wpadnę i sprawdzę, czy pani Stegler jeszcze tu jest. Mam nadzieję, że nie poszła do domu.
Merry wskazała na prawo. Z biura wychodziła właśnie kobieta z sekatorem i paroma suchymi gałązkami w rękach.
– No, znacznie lepiej – powiedziała. – Gdyby doktor P. tutaj był, nie pozwoliłby mi nawet dotknąć swoich ukochanych roślinek. – Spojrzała na mnie zaskoczona, ale poszła dalej, do kosza na śmieci, by wyrzucić gałązki.
Nosiła krótko przycięte nad uszami włosy, z gęstą szopą na czubku głowy. Była ubrana w męskie w kroju spodnie i obszerny brązowy żakiet z jedwabną chusteczką o barwie złota w kieszonce na piersiach. Noski eleganckich czółenek wysuwały się spod szerokich nogawek spodni. Zdecydowanie powinna je skrócić o parę centymetrów.
– Pani Stegler? Kinsey Millhone. Mam nadzieję, że udzieli mi pani paru informacji na temat doktora Purcella.
Wyjęła chusteczkę higieniczną z pudełka stojącego na biurku Merry i starannie wytarła ręce. Dopiero potem wyciągnęła dłoń w moją stronę.
– Merry wspominała o pani sobotniej wizycie. Nie jestem pewna, czy będę mogła pani pomóc. Z zasady nie rozmawiam o pracodawcach, jeśli nie zostałam do tego przez nich upoważniona.
– Rozumiem. Ale nie proszę pani o łamanie zasad. Zna pani Fionę Purcell?
– Oczywiście. To pierwsza żona doktora.
– Wynajęła mnie w nadziei, że pomogę go odnaleźć. Zjawiłam się tutaj na jej wyraźną sugestię. Była zdania, że rozmowa z panią jest najrozsądniejszym punktem wyjścia.
Pani Stegler potrząsnęła głową.
– Przykro mi, ale kiedy pan doktor wyszedł z pracy tamtego wieczoru, mnie już tutaj nie było – powiedziała z naciskiem. Czułam, że jest zadowolona, nie mogąc udzielić żadnych informacji.
– Czy rozmawiała z nim pani tamtego dnia?
Pani Stegler rzuciła mi znaczące spojrzenie, dając w ten sposób znak, że Merry słyszy każde słowo.
– Może wejdziemy do jego biura. Będziemy tam mogły spokojnie porozmawiać.
Podniosła klapę lady i weszłam do środka. Miała małe okrągłe oczka, bladoniebieskie z czarną obwódką wokół tęczówki, jak u papugi. Kiedy wchodziłyśmy do biura, powiedziała do Merry:
– Dopilnuj, żeby nam nikt nie przeszkadzał.
– Dobrze, proszę pani – odparła, przewracając oczami w nieokreślonym kierunku.
Bardzo intrygowała mnie możliwość obejrzenia biura doktora Purcella. Było małe i panował w nim wzorowy porządek. Biurko, obrotowy fotel, dwa miękkie krzesła dla gości i biblioteczka wypełniona książkami medycznymi i podręcznikami dotyczącymi opieki nad chorymi. Na krawędzi biurka stał świeżo przycięty bluszcz, który wyglądał jak cocker-spaniel po wiosennym strzyżeniu. Dużo bym dała, żeby móc przejrzeć zawartość szuflad, ale szansę na to były niewielkie.
Pani Stegler najwyraźniej uważała, że nie powinna siadać za biurkiem doktora. Przysiadła na brzeżku krzesła, a ja zajęłam drugie. Nasze kolana niemal się stykały. Odsunęła trochę swoje i założyła nogę na nogę, odsłaniając kawałek białej skóry nad wełnianą skarpetką.
– Mam nadzieję, że nie zabrzmi to fałszywie, ale nie znoszę plotek. Prowadząc sprawę, nigdy nie namawiam nikogo, by okazał się nielojalny, zwłaszcza w takich przypadkach jak ten.
Spojrzała na mnie podejrzliwie, jakby wyczuwała podstęp. A może mi się tylko zdawało.
– W tej sprawie w pełni się z panią zgadzam.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby zechciała mi pani opowiedzieć o ostatnim dniu pracy doktora.
– Opowiedziałam już o wszystkim policji. I to niejednokrotnie.
– Chciałabym to usłyszeć jeszcze raz. Detektyw Odessa powiedział mi, że okazała się pani bardzo pomocna.
Spojrzała niepewnie na moją torbę leżącą na podłodze przy krześle.
– Nie nagrywa pani naszej rozmowy, prawda?
Pochyliłam się i otworzyłam torbę, by mogła zajrzeć do środka. Jedynym przedmiotem, który mógł choć trochę przypominać magnetofon, był plastikowy pojemnik na tampony.
– I nie będzie pani cytować moich wypowiedzi wyrwanych z kontekstu?
– W ogóle nie będę pani cytować.
Milczała przez chwilę, wpatrując się w swoje kolana. Wreszcie przemówiła.
– Od wielu lat jestem rozwiedziona.
Znów zamilkła. Nie przerywałam ciszy żadnym komentarzem. Widziałam wyraźnie, że walczy ze sobą. Skrzywiła się nagle i zesznurowała wargi, jakby ktoś pociągnął za niewidzialne sznurki. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał tak chrapliwie, że z trudem rozumiałam, co mówi.
– Mogę chyba uznać… doktora Purcella… za jedynego przyjaciela… jakiego miałam. Trudno mi uwierzyć, że go tu nie ma. Kiedy przyszłam do pracy w poniedziałek rano, wszyscy szeptali po kątach, że… zniknął. Byłam wstrząśnięta. On był… takim uroczym człowiekiem… uwielbiałam go. Gdybym wiedziała, że widzę go ostatni raz w życiu, podziękowałabym mu z całego serca… za dobroć, jaką mi okazał. – Odetchnęła głęboko, pojękując ze smutku, którego nie potrafiła ubrać w słowa. Po chwili opanowała się, choć widać było, że z trudem się trzyma. Wyjęła chusteczkę z kieszonki na piersiach i głośno wydmuchała nos. Niestety, jedwab nie najlepiej się do tego nadawał. Splotła ręce na kolanach, mnąc palcami wilgotny materiał. Widziałam, jak spada na nie łza, potem druga, niczym krople wody ze źle zakręconego kranu.
Uświadomiłam sobie, że poza Blanche jest jedyną osobą, która zareagowała tak emocjonalnie na zniknięcie doktora. Pochyliłam się i ujęłam jej zimne dłonie.
– Wiem, że jest pani ciężko. Powoli, nigdzie się nam nie spieszy.
Odetchnęła głęboko.
– Proszę mi wybaczyć. Nie powinnam się tak zachowywać i obarczać pani tym ciężarem. Mam tylko nadzieję, że doktor jest bezpieczny. Nie obchodzi mnie wcale, co zrobił. – Urwała, przyciskając chusteczkę do ust. Jeszcze jeden głęboki oddech. – Już w porządku. Naprawdę. Nie wiem, co mnie napadło. Bardzo panią przepraszam.
– Rozumiem. Z tego, co do tej pory usłyszałam, wnioskuję, że doktor był wspaniałym człowiekiem. Chcę tylko pomóc. Musi mi pani zaufać. Nie przyszłam tutaj po to, żeby stwarzać dodatkowe problemy.
– Czego pani chce?
– Proszę mi powiedzieć wszystko, co pani wie.
Zawahała się. Niechęć do plotek była zakorzeniona zbyt głęboko, by ustąpić w jednej chwili. Postanowiła jednak mi zaufać, bo odetchnęła głęboko i zaczęła mówić.
– Tego ostatniego dnia wydawał się czymś bardzo zaprzątnięty. Chyba bardzo się martwił… ale czy mogło być inaczej? Pani Purcell… przepraszam, jego pierwsza żona, wpadła, żeby się z nim zobaczyć, ale on wyszedł na lunch. Czekała przez chwilę w nadziei, że szybko wróci, a potem zostawiła mu liścik. Kiedy wrócił, do końca dnia pracował u siebie. Pamiętam, że na biurku stała szklaneczka whisky. Ale to już było wieczorem.
– Czy wyszedł gdzieś na kolację?
– Raczej nie. Zazwyczaj jadał późno albo w ogóle rezygnował z kolacji. Wiele razy jadł coś przy biurku… jakieś krakersy, owoce… działo się tak wtedy, gdy jego żona wychodziła i nie gotowała w domu. Kiedy zapukałam do niego, żeby się pożegnać, siedział dalej przy biurku.
– Czy leżały przed nim jakieś papiery? Akta lub dokumenty?
– Raczej tak. Ale nie zwróciłam na nie uwagi. On nigdy nie siedział bezczynnie. Wiem, że to nie leżało w jego naturze.
– Rozmawialiście?
– Wymieniliśmy zwyczajowe grzeczności. Nic ważnego.
– Wie pani o jakichś telefonach lub gościach?
Potrząsnęła głową.
– Nie przypominam sobie. Kiedy przyszłam do pracy w poniedziałek, jego gabinet był pusty, rzecz prawie niespotykana. Zawsze przychodził do pracy o siódmej, przed wszystkimi. Tego dnia w całym biurze huczało już od plotek. Ktoś… nie pamiętam już kto… powiedział, że doktor w ogóle nie wrócił do domu w piątek wieczorem. Początkowo nie zwróciliśmy na to uwagi. A potem zaczęliśmy się martwić, że doszło do jakiegoś wypadku lub że zachorował. Kiedy przyjechała policja, byliśmy przerażeni, ale nadal wierzyliśmy, że za dzień, dwa doktor się znajdzie. Wiele się nad tym wszystkim zastanawiałam, ale już nic więcej nie pamiętam.
– Przeczytałam w gazecie, że tego wieczoru rozmawiał krótko ze starszą panią siedzącą w holu. To prawda?
– To na pewno była pani Curtsinger. Ruby. Jest z nami od 1975 roku. Poproszę Merry, żeby panią do niej zaprowadziła. Ale proszę jej nie denerwować.
– Obiecuję.