174956.fb2 P Jak Przest?pstwo - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

P Jak Przest?pstwo - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

2

Zanim opuściłam jej dom, Fiona podała mi adres Melanie w San Francisco oraz numery telefonów do domu i do biura córki. Nie miałam pojęcia, co mogłoby mnie skłonić do szukania tam z nią kontaktu. Podała mi też adres Crystal w Horton Ravine i jej telefon. Nigdy nie miałam okazji poznać detektywa Odessy, o którym przelotnie wspomniała, ale spotkanie z nim znajdowało się już na pierwszym miejscu listy moich priorytetów. Kiedy wracałam do miasta, poczułam, jak żołądek kurczy mi się z niepokoju. Spróbowałam jakoś uporządkować swoje wątpliwości i ułożyłam w myślach całą ich listę, lecz kolejność była zdecydowanie przypadkowa.

1. Fiona zdecydowanie mi się nie spodobała. Co więcej, nie ufałam jej. Nie była szczera w rozmowach z policją i sądziłam, że nie była szczera także i w rozmowie ze mną. W tych okolicznościach powinnam była odrzucić jej propozycję. Już żałowałam pośpiechu, z jakim podjęłam decyzję.

2. Nie byłam pewna, czy podołam powierzonemu mi zadaniu. Często na początku śledztwa, szczególnie takiego jak to, czuję się nieswojo. Minęło już dziewięć tygodni od zaginięcia doktora Purcella. Bez względu na okoliczności, upływ czasu w przypadku takich spraw rzadko działa na naszą korzyść. Świadkowie zaczynają upiększać swoje zeznania. Puszczają wodze fantazji. Pamięć zasnuwa mgła. Powtarzane wielokroć fakty zaczynają się zacierać, a szczegóły zmieniają się w zależności od interpretacji. Ludzie chcą się okazać pomocni, co oznacza, że ubarwiają swoje relacje i prezentują różne wersje wydarzeń. Wchodząc do gry tak późno, wiedziałam, że prawdopodobieństwo dokonania istotnego dla sprawy odkrycia jest minimalne. Fiona miała jednak rację, twierdząc, że czasem świeże spojrzenie na całość wypadków może zupełnie zmienić kierunek prowadzonego dochodzenia. Wszystko to brzmiało niby sensownie, ale intuicja podpowiadała mi, że jakikolwiek przełom w tej sprawie będzie dziełem przypadku, czyli zwykłego, głupiego szczęścia.

3. Nie spodobał mi się cały ten incydent z zaliczką.

Zatrzymałam się u McDonalda i kupiłam kawę oraz parę pączków. Potrzebowałam prostej pociechy, jaką niesie ze sobą jedzenie, a poza tym byłam głodna. Jadąc dalej, jadłam tak łapczywie, że ugryzłam się w palec.

Może powinnam skorzystać teraz z okazji i przedstawić się. Nazywam się Kinsey Millhone. Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem w Santa Teresa w stanie Kalifornia, sto siedemdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles. Liczę sobie trzydzieści sześć lat, jestem dwukrotnie rozwiedziona, bezdzietna i nie mam żadnych zobowiązań. Poza samochodem nie mam też zbyt wielu dóbr materialnych. Moja firma, Millhone Investigations, zatrudnia wyłącznie mnie samą. Jako dwudziestolatka przez dwa lata pracowałam w policji, lecz z powodu konfliktów personalnych, nad którymi nie chcę się teraz rozwodzić, doszłam do wniosku, że rola stróża prawa nie bardzo mi odpowiada. Byłam zbyt opryskliwa i niezależna, by dopasować się do panujących tam zasad. Do głosu doszły też kwestie czysto etyczne: byłam znana z tego, że lubię naginać przepisy. Poza tym policyjne buty były za ciężkie, a w mundurze i pasie moje dupsko wyglądało jak stodoła.

Porzuciwszy ciepłą, opłacaną przez miasto posadę, zatrudniłam się w dwuosobowej firmie detektywistycznej, gdzie zbierałam godziny pracy niezbędne do uzyskania licencji. Pracuję na własną rękę już od ponad dziesięciu lat, z licencją w garści i pełnym zakresem ubezpieczenia. Lwią część minionej dekady spędziłam, ścigając podpalaczy i ludzi składających nieuzasadnione wnioski o wypłacenie polisy na życie, najpierw jako pracownik Kalifornijskiej Firmy Ubezpieczeniowej, później już jako wolny strzelec. Nasze drogi rozeszły się trzy lata temu, w październiku 1983 roku. Od tamtej pory wynajmuję biuro od firmy prawniczej Kingman and Ives, lecz podejrzewam, że układ ten lada dzień może ulec zmianie.

Przez ostami rok Lonnie Kingman stale narzekał na brak miejsca. Już raz rozwinął działalność, przejmując całe trzecie piętro budynku, będącego zresztą jego własnością. Teraz nabył drugi budynek, tym razem przy State Street, gdzie zamierza się przenieść, gdy umowa kupna nabierze mocy prawnej. Znalazł już kandydata do wynajęcia swojej dotychczasowej kancelarii, do rozwiązania pozostała więc jedynie kwestia, czy przeniosę się wraz z nim, czy też poszukam biura gdzie indziej. W głębi duszy jestem samotniczką i choć lubię Lonniego, wizja bliskiego kontaktu z innymi pracownikami zaczynała mi powoli działać na nerwy. Chodziłam do biura późnym wieczorem i w weekendy, połowę czasu poświęcając na pracę w domu, by stworzyć sobie namiastkę wolnej przestrzeni i samotności. Rozmawiałam z pośrednikiem nieruchomości o wynajęciu biura z możliwością płacenia rat co miesiąc i odpowiedziałam na kilka sensownych ogłoszeń. Dotąd jednak nie udało mi się znaleźć niczego, co przemówiłoby mi do wyobraźni. A mam naprawdę skromne wymagania: potrzebuję tylko dość miejsca, by ustawić biurko, obrotowy fotel, szafki na akta i kilka sztucznych kwiatów w doniczkach. W myślach uzupełniałam też całość o małą, lecz bardzo gustowną toaletę. Problem polegał na tym, że wszystko, co mi się podobało, było albo za duże, albo za drogie, a biura, na których wynajęcie mogłam sobie spokojnie pozwolić, były zbyt małe, obskurne i znajdowały się za daleko od centrum. Spędzam sporo czasu w archiwach i lubię znajdować się w pobliżu sądu, posterunku policji i biblioteki publicznej. Biuro Lonniego było całkiem niezłym schronieniem, a poza tym – gdy robiło się gorąco – Lonnie występował w roli mojego adwokata. Niestety, zdarzało się to dość często. Stałam więc przed trudnym wyborem i sama nie wiedziałam, co robić.

Kiedy tylko dotarłam do kompleksu dwupiętrowych budynków, gdzie mieściła się kancelaria, rozpoczęłam tradycyjną misję poszukiwania miejsca do zaparkowania samochodu. Jedyną wadą mojej obecnej przystani był maleńki parking mieszczący zaledwie dwanaście samochodów. Lonnie i jego wspólnik mieli zarezerwowane miejsca, podobnie jak ich dwie sekretarki, Ida Ruth Kenner i Jill Stahl. Pozostałe osiem miejsc przydzielono innym najemcom lokali, więc reszta nas, maluczkich, zmuszona była szukać miejsca w najbliższej okolicy. Dziś udało mi się wcisnąć na wąski skrawek pomiędzy dwoma podjazdami i mogłabym przysiąc, że parkowanie w tym miejscu było prawie zgodne z przepisami. Dopiero później się przekonałam, że byłam w błędzie.

Przeszłam pięć przecznic dzielących mnie od budynku, przemierzyłam dzielnie dwie kondygnacje schodów i weszłam do biura nierzucającymi się w oczy bocznymi drzwiami. Ruszyłam przez wewnętrzny hol prosto do mojego pokoju i otworzyłam drzwi, unikając spotkania z Idą Ruth i Jill, pogrążonymi w rozmowie o parę kroków ode mnie. Wiedziałam, że jej tematem jest poruszana niezmiennie od dwóch miesięcy sprawa. John Ives, wspólnik Lonniego, przekonał go, by po odejściu recepcjonistki firma zatrudniła jego siostrzenicę. Jennifer miała osiemnaście lat i niedawno skończyła szkołę średnią. To była jej pierwsza praca i pomimo otrzymania długiej listy obowiązków, nadal nie miała pojęcia, czego firma od niej oczekuje. Zjawiała się w pracy w podkoszulkach i minispódniczkach, długie jasne włosy spływały jej falą aż do pasa, a gołe nogi wsuwała w klapki na drewnianych podeszwach. Przez telefon jej głos brzmiał piskliwie, była na bakier z ortografią i jakoś nie potrafiła zrozumieć, że do pracy nie należy się spóźniać. Często też udzielała sobie od dwóch do czterech dni urlopu, kiedy jej bezrobotni przyjaciele wybierali się na jakąś dłuższą imprezę. Ida Ruth i Jill miały już serdecznie dość sprzątania – dosłownie i w przenośni – bałaganu, jaki po sobie pozostawiała. Obie wylewały swoje żale przede mną, najwyraźniej obawiając się Lonniego i Tohna. Nigdy nie lubiłam rozmaitych biurowych podchodów, co stanowiło dodatkowy bodziec do zmiany dekoracji. Dawniej pociągała mnie rodzinna atmosfera panująca w firmie, a teraz byłam świadkiem rozgrywającej się po kątach psychodramy. Jenniffer była Kopciuszkiem o bardzo skromniutkim ilorazie inteligencji. Ida Ruth i Jill, niczym dwie paskudne przyrodnie siostry, były dla niej bardzo miłe, lecz przy każdej okazji obgadywały ją za plecami. Nie byłam pewna, jaka rola przypadła w udziale mnie, lecz unikałam tego spektaklu jak ognia, chowając się w swoim pokoju. Rozwiązywanie konfliktów nigdy nie było moją mocną stroną.

Pragnąc jak najszybciej stamtąd uciec, zadzwoniłam na posterunek policji w Santa Teresa i poprosiłam o połączenie z detektywem Odessą. Był właśnie na zebraniu, ale kobieta, która odebrała telefon, powiedziała mi, że powinno szybko się skończyć. Umówiłam się więc na dziesiątą trzydzieści. Wypełniłam formularz umowy, którą miałam przygotowaną w komputerze, po czym włożyłam go do koperty Express Mail, by ją wysłać do Fiony na adres Melanie w San Francisco. Wsunęłam kopertę do torebki i usiadłam przy biurku, rysując między rundkami układanego na komputerze pasjansa mocno symboliczne zawijasy na podkładce na biurko. Nie oznacza to wcale, że nie miałam nic do roboty, wręcz przeciwnie, ale nie mogłam się na niczym skupić, bo w mojej głowie wciąż szaleńczo wirowały uzyskane wcześniej informacje. Wreszcie wyjęłam duży, żółty blok listowy i zaczęłam robić notatki.

O dziesiątej dwadzieścia zamknęłam drzwi biura i ruszyłam w stronę poczty, po czym obrałam za cel oddalony o cztery przecznice posterunek policji. W powietrzu poranka wyczuwało się wyraźnie chłód, a blade słońce skryło się za ciemnymi chmurami zwiastującymi nadciągający szybko deszcz. Pora „deszczowa” w Santa Teresa jest zupełnie nieprzewidywalna. Okres przelotnych opadów rozpoczął się kiedyś w połowie stycznia i trwał nieprzerwanie aż do początku marca. Ostatnio wybryki pogody na całym świecie sprawiły, że u nas stała się wyjątkowo kapryśna. Od końca maja aż do października poziom opadów mierzono w milimetrach, lecz w miesiącach zimowych bywało różnie, a ten zapowiadał się na najbardziej wilgotny od lat. Zimny front przesuwał się w dół od Alaski, a jego zwiastunem był przenikliwy, zimny wiatr. Gałęzie drzew poruszały się nieustannie, wyginając z trzaskiem, a wyschnięte liście palm odrywały się od pni i sunęły po chodnikach niczym wielkie miotły.

Nic dziwnego, że hol na posterunku policji wydawał się dziwnie zaciszny. Po mojej lewej stronie na drewnianej ławce siedział mały chłopiec, a jego ojciec rozmawiał z cywilnym urzędnikiem o kopiach raportu sporządzonego po wypadku. Podeszłam do lady w kształcie litery L, gdzie oficer w mundurze kierował ruchem interesantów. Powiedziałam mu o spotkaniu, a on przez telefon poinformował detektywa Odessę o moim przybyciu.

– Zaraz tu przyjdzie – rzucił.

Czekałam spokojnie, rzucając przelotne spojrzenia w kierunku działu akt. Moja przyjaciółka Emerald przeszła na wcześniejszą emeryturę i nie miałam tu już nikogo, kto mógłby mi przekazywać cenne informacje. Emerald co prawda nigdy nie złamała panujących tu zasad, ale parę razy niebezpiecznie zbliżyła się do tej granicy.

Detektyw Odessa uchylił drzwi i wysunął głowę na korytarz.

– Pani Millhone?

– To ja.

– Vince Odessa – przedstawił się i uścisnęliśmy sobie dłonie. – Zapraszam.

– Dzięki – odparłam.

Wręczył mi identyfikator, który przypięłam do klapy kurtki.

Detektyw był ubrany w niebieską koszulę, ciemny krawat, spodnie koloru khaki, ciemne skarpetki i lśniące czarne buty. Miał ciemne włosy, a tył jego głowy był spłaszczony, jakby od urodzenia spał tylko na wznak. Miał około stu siedemdziesięciu centymetrów, był więc trochę wyższy ode mnie. Przytrzymał drzwi, bym mogła wejść w boczny korytarz, po czym ruszył przodem. Skręcił w lewo, przechodząc przez drzwi z napisem Wydział Dochodzeniowy. Szłam za nim, mijając szereg mniejszych pokoi.

– Shelly wspominała, że pani wizyta ma związek z zaginięciem doktora Purcella – powiedział przez ramię.

– Zgadza się. Jego była żona wynajęła mnie, żebym zbadała dokładnie tę sprawę.

– Spodziewałem się czegoś takiego – rzucił obojętnie. – Była tutaj w zeszłym tygodniu.

– I co pan o niej sądzi?

– Muszę skorzystać z dobrodziejstwa piątej poprawki do konstytucji. Wzięła pani tę sprawę?

– Jeszcze nie zrealizowałam czeku. Pomyślałam, że powinnam najpierw porozmawiać z panem.

Jego „biuro” mieściło się w ciasnej, standardowej niszy: sięgające ramion szare ściany i podłoga wyłożona syntetyczną wykładziną. Odessa usiadł przy biurku i wskazał mi jedyne krzesło mieszczące się na tej mocno ograniczonej przestrzeni. Na biurku stały w ramkach zdjęcia jego rodziny: żony, trzech córek i syna. Mała metalowa biblioteczka stojąca za biurkiem mieściła równo poukładane zbiory przepisów i książki prawnicze. Detektyw był gładko ogolony, tylko w okolicy baków widać było cień zarostu, który jego maszynka najwyraźniej tego ranka ominęła. Ciemne brwi rysowały się ostro nad niebieskimi oczami.

– W czym mogę pani pomóc?

– Jeszcze nie wiem. Bardzo chciałabym się dowiedzieć, co już zdołaliście ustalić, oczywiście jeśli gotów jest pan podzielić się ze mną tymi informacjami.

– Nic nie stoi na przeszkodzie – odparł. Pochylił się do przodu i przerzucił stos grubych akt leżących na biurku. Z samego spodu wyciągnął spięty plik dokumentów i położył go przed sobą.

– Straszny tu u nas bałagan. Powiedzieli nam, że za sześć, osiem miesięcy przerzucimy się na komputery. Biuro bez papierów. Wierzy pani w coś takiego?

– Kuszące, ale mocno wątpliwe.

– Też tak uważam – zgodził się ze mną. Przerzucił parę stron, szukając pierwszego raportu o zaginięciu. – Właśnie dostałem awans. W tej ekipie jestem nowy, więc traktują to trochę jak szkolenie. Zobaczmy, co tutaj mamy. – Przebiegł wzrokiem stronę. – Crystal Purcell zgłosiła zaginięcie męża we wtorek rano, szesnastego września, siedemdziesiąt dwie godziny po tym, jak doktor nie wrócił zgodnie z planem do domu. Zanotowaliśmy to zgłoszenie w aktach. Podczas tego weekendu doszło w okolicy do paru włamań, więc zająłem się tą sprawą dopiero w południe w czwartek, osiemnastego września. Udało nam się ustalić, że Purcellowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo i w jego zniknięciu nie było nic podejrzanego. – Przerwał i spojrzał na mnie. – Szczerze mówiąc, doszliśmy do wniosku, że doktor sam postanowił się ulotnić. Wie pani, jak to jest. Połowa takich wypadków kończy się tym, że facet wraca do domu skruszony, z podkulonym ogonem. Okazuje się, że ma na boku dziewczynę albo gdzieś zapił z kumplami. Można to tłumaczyć na wiele sposobów, a większość jest zupełnie niewinna. To bardzo przykre dla żony, ale nie ma w tym nic groźnego. – Odchylił się wygodnie na oparcie krzesła. – Co roku znika z domu od pół miliona do miliona osób. To ciężkie przeżycie dla rodziny i przyjaciół. Pani na pewno też miała do czynienia z takimi przypadkami. Początkowo wszyscy zaprzeczają. Nie mogą uwierzyć, że ktoś mógłby im zrobić coś takiego. Potem dostają szału. W każdym razie zadzwoniłem do obecnej pani Purcell i umówiłem się z nią na piątek po południu, dziewiętnastego września. Szczerze mówiąc, byłem prawie pewny, że otrzymała już jakąś wiadomość od męża.

– Ale tak się nie stało?

– Nie. I nadal nic nie wiadomo. Z tego, co mówi, nie uskarżał się na żadne dolegliwości, które mogłyby rzucić jakieś dodatkowe światło na całą tę sprawę. Żadnych kłopotów z sercem, cukrzycy, żadnych wzmianek o chorobie psychicznej. Powiedziała, że zadzwoniła do gabinetu i rozmawiała z mężem dwunastego września, tuż po lunchu. Purcell poinformował ją, że wróci do domu późno, ale nie wspominał, że wcale nie zamierza się tam zjawić. W sobotę rano wpadła w panikę. Dzwoniła do wszystkich: przyjaciół, krewnych, kolegów z pracy. Do szpitali, służby patrolującej autostrady, kostnicy – dosłownie wszędzie. Nigdzie nie znalazła ani śladu męża. Siedziałem z nią przez godzinę w domu w Horton Ravine. Purcellowie mają też dom na plaży, gdzie Crystal spędza większość weekendów. Sprawdziłem wszystko, zgodnie z procedurą. Pytałem o przyzwyczajenia doktora, o jego hobby, pracę, członkostwo w klubie country; sprawdziłem jego sypialnię, komodę, rachunki telefoniczne, wyciągi z karty kredytowej, czy ostatnio z niej nie korzystał. Przejrzałem notes z adresami, kalendarz, wszystko.

– I nic?

Uniósł palec.

– Zaraz do tego przejdziemy. W ciągu następnych tygodni sprawdzaliśmy pocztę przychodzącą do domu i biura, załatwiliśmy jej monitorowanie przez cały czas, rozmawialiśmy z jego wspólnikami, wprowadziliśmy jego nazwisko do rejestru osób zaginionych i zastrzegliśmy numer rejestracyjny jego samochodu. Musi pani jednak zrozumieć, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z przestępstwem, więc sprawa jest czysto cywilna. Robimy co w naszej mocy, ale nie mamy żadnych dowodów sugerujących, że to poważny problem.

– Fiona powiedziała mi, że zaginął też paszport doktora.

Odessa uśmiechnął się.

– Mój też. Fakt, że żona nie może go znaleźć, wcale nie oznacza, że gdzieś przepadł. W nasze ręce wpadł natomiast wyciąg z lokaty oszczędnościowej w Mid-City Bank. I to zwróciło naszą uwagę. Wygląda na to, że w ciągu dwóch lat ktoś pobierał stamtąd gotówkę – w sumie trzydzieści tysięcy dolarów. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy stan konta obniżył się z trzynastu tysięcy do trzech. Ostatni raz pobrano gotówkę dwudziestego dziewiątego sierpnia. Żona doktora najwyraźniej nic o tym nie wie.

– Sądzi pan, że przygotowywał się do wyjazdu?

– Na to wygląda. W dzisiejszych czasach trzydzieści tysięcy nie jest sumą zawrotną, ale na początek wystarczy. Mógł też wyczyścić konta, o których istnieniu jeszcze nie wiemy. Zawsze istnieje możliwość, że facet lubi hazard i taka suma była mu po prostu potrzebna. Żona twierdzi, że to nie wchodzi w grę, ale mogła nic o tym nie wiedzieć.

– Moglibyśmy wrócić do sprawy paszportu? Jeśli Purcell wyjechał z kraju, czy na granicy nie zostałoby to odnotowane?

– Raczej tak. Ale oczywiście przy założeniu, że skorzystał z paszportu. Mógł przehandlować dokumenty – prawo jazdy, świadectwo urodzenia i paszport – za fałszywe, co oznacza, że mógł polecieć do Europy lub Ameryki Południowej pod innym nazwiskiem. Mógł też pojechać samochodem do Kanady i polecieć stamtąd dalej.

– Albo gdzieś się ukryć.

– Zgadza się.

– Czy w takim wypadku ktoś nie zauważyłby jego samochodu?

– Nie ma na to żadnych gwarancji. Mógł go spuścić gdzieś ze skały albo pojechać do Meksyku i tam sprzedać. Proszę zaparkować taki samochód na dworcu South Central, a przekona się pani, jak szybko zniknie.

– Jaki to był samochód?

– Czterodrzwiowy mercedes sedan, z rejestracją „Doktor R”.

– Nie wspomina pan wcale o możliwości popełnienia zbrodni.

– Bo nie ma ku temu żadnych powodów. A jeśli nawet są, to nie rzuciły mi się w oczy. Nie znaleźliśmy na przykład śladów krwi na parkingu przed domem opieki. Nie było też śladów walki lub napaści, nie można więc zakładać, że został uprowadzony siłą. Zbadaliśmy całą okolicę, odwiedzając każdy dom w pobliżu. Tego wieczoru nikt nie widział ani nie słyszał nic podejrzanego.

– Fiona twierdzi, że mógł wyjechać ot, tak sobie. Co pan o tym sądzi?

– Raczej nie skłaniałbym się ku takiej ewentualności. Dziewięć tygodni i ani słowa. W takiej sytuacji trzeba zakładać, że jednak coś się stało. Zaczynamy więc grę od nowa, szukając czegoś, co mogliśmy przeoczyć przy pierwszym podejściu.

– Czy relacja Fiony wpłynęła jakoś na charakter śledztwa?

– Pod jakim względem?

– Całe to gadanie o jego wcześniejszych samodzielnych wypadach – powiedziałam.

Odessa machnął ręką.

– To bez znaczenia. Twierdzi, że już kiedyś znikał z domu. Może tak, może nie. Nie jestem tak do końca przekonany co do jej motywów.

– Ona jednak domaga się efektów.

– To zrozumiałe; kto ich nie chce? Ale jesteśmy gliniarzami, nie magikami. Nie potrafimy dokonywać cudów.

– Czy wierzy pan w jej historię?

– Wierzę, że ją porzucił. Nie wiadomo, czy miał problemy z obecną panią P. – Urwał na chwilę. – Poznała już pani Crystal?

Potrząsnęłam głową.

Odessa uniósł brwi i potrząsnął ręką, jakby się nagle oparzył.

– To piękna kobieta. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś chciał ją porzucić.

– Ma pan jakąś teorię?

– Nie. Naszym zdaniem, jak dotąd nie mamy do czynienia z przestępstwem. A skoro nie ma zbrodni, nie ma obowiązku informowania o przysługujących podejrzanemu prawach i wystawiania nakazów rewizji, które bardzo ułatwiają nam pracę. Jesteśmy tylko zgrają porządnych facetów, która próbuje wyświadczyć tej rodzinie przysługę. Osobiście uważam, że wszystko wygląda paskudnie, ale nie powiem o tym nikomu, nawet pani.

Wskazałam na akta.

– Mogę rzucić okiem?

– Bardzo bym chciał się zgodzić, ale to sprawa detektywa Paglii, a on ma bzika na punkcie poufności danych. Nie ma jednak nic przeciwko przekazywaniu pewnych informacji, jeśli zajdzie taka potrzeba. Chodzi przecież o to, żeby znaleźć faceta, a to oznacza, że musimy iść na współpracę.

– Nie będzie się wściekał, jeśli porozmawiam z tymi ludźmi?

– Ma pani wolną rękę.

Odprowadził mnie do wyjścia i na koniec powiedział:

– Proszę nam dać znać, jeśli pani go znajdzie. Facet może się ukrywać, jego wola, ale nie chciałbym marnować czasu, jeśli postanowił się wybrać do Vegas i poniuchać kokainę.

– Chyba pan w to nie wierzy.

– Nie. I pani też nie.

Wracając do biura, nadłożyłam trochę drogi i wstąpiłam do banku. Wypełniłam druczek zlecenia, dołączyłam czek Fiony i czekałam grzecznie w kolejce. Kiedy dotarłam do okienka, wskazałam na numer konta wydrukowany na czeku.

– Czy mogłaby pani sprawdzić stan tego konta? Chciałabym się upewnić, że czek ma pokrycie.

Kolejna twarda lekcja od życia: nigdy nie zabieram się do roboty, póki się nie przekonam, że czek jest w porządku.

Kasjerka Barbara służyła mi pomocą od lat. Patrzyłam, jak wklepuje numer konta na klawiaturze komputera, a potem wpatruje się w ekran. Uderzyła w klawisz Enter. Stuk. I jeszcze raz. Stuk. Obserwowałam, jak przebiega wzrokiem wyświetlane na ekranie informacje.

Spojrzała na druczek zlecenia i skrzywiła się.

– Czek ma pokrycie, ale jest na granicy. Chce pani gotówkę?

– Proszę przelać na mój rachunek szybko, zanim wpłynie kolejny czek i wyczyści konto.