174956.fb2
Po powrocie do biura znalazłam przyczepioną do drzwi przez Jill i Idę Ruth wiadomość: „Kinsey – znajdziesz tu całą listę spóźnień Jenniffer, jej błędów i niewyjaśnionych nieobecności w pracy. Proszę, dopisz do niej znane ci przykłady jej zaniedbań, podpisz całość i zostaw na moim biurku. Najlepiej będzie, gdy zaprezentujemy zwarty front. Chodzi przecież o nasze interesy! Ida Ruth”.
Wrzuciłam listę do kosza i zadzwoniłam do Crystal Purcell do domu w Horton Ravine. Gospodyni poinformowała mnie, że Crystal wyjechała do domku na plaży, gdzie spędzi cały weekend. Podała mi numer telefonu, który zaraz wykręciłam. Kiedy w słuchawce usłyszałam kobiecy głos, miałam nadzieję, że to Crystal, ale kobieta kazała mi chwileczkę poczekać. Dopiero po chwili odezwała się druga.
– Crystal – powiedziała.
Przedstawiłam się i wyjaśniłam, kim jestem, z nadzieją, że nie zdenerwuje ją wizja rozmowy z kolejnym detektywem. Zgodnie z zamieszczonymi w gazetach relacjami rozmawiała już wcześniej z oficerami policji w Santa Teresa. Opowiedziałam jej o spotkaniu z Fioną i powierzonej mi sprawie.
– Wiem, że wiele razy musiała już pani przez to przechodzić, ale byłabym wdzięczna za rozmowę. Jeśli jest to możliwe, chciałabym usłyszeć wszystko z pani ust.
Przysięgam, że kiedy przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, słyszałam, jak ćwiczy głębokie oddechy zalecane przez instruktorów zen.
– To bardzo trudne.
– Zdaję sobie z tego doskonale sprawę i bardzo mi przykro.
– Kiedy?
– To już zależy wyłącznie od pani. Ale im szybciej, tym lepiej.
Jeszcze jedna chwila ciszy.
– Ile pani bierze?
– Od Fiony? Pięćdziesiąt dolarów za godzinę, ale mieszczę się w dolnej strefie stanów średnich. Prywatny detektyw z dużego miasta bierze dwa razy tyle. – Przez chwilę zastanowiłam się, dlaczego przyjęłam taki przepraszający ton. Może wolałaby rozmawiać z kimś wyżej ceniącym swoje usługi.
– Proszę wpaść o piątej. Dom stoi przy Paloma Lane – podała mi numer. – Wie pani, gdzie to jest?
– Znajdę. Postaram się nie zabrać pani zbyt wiele czasu.
– Proszę się tym nie przejmować. To Fiona płaci.
Wyszłam z biura o czwartej i po drodze do Crystal wstąpiłam na chwilę do domu. Coraz cięższe chmury wiszące nad miastem sprawiły, że zmrok zaczął zapadać wcześniej, a w powietrzu dał się wyczuć zapach nadciągającego deszczu. Zostawiłam w domu otwarte okna i chciałam wszystko zabezpieczyć przed burzą, która na pewno niebawem się rozpęta. Zaparkowałam samochód przed domem i otwierając bramę, usłyszałam znajome kojące skrzypienie. Wybetonowaną ścieżką przeszłam na tył budynku.
Moje mieszkanie było niegdyś garażem, który potem stosownie przebudowano. Teraz składa się z małego pokoju z kanapą dla gości wsuniętą pod okno i wbudowanym w ścianę biurkiem. Na dole jest jeszcze maleńka kuchenka z pralką i suszarką oraz łazienka. Na antresoli, dokąd prowadzą wąskie, kręte schodki, mam wysokie łóżko i drugą łazienkę. Całość przypomina trochę wnętrze statku, co podkreśla jeszcze wizjer w drzwiach frontowych, wykładane tekowym drewnem ściany oraz całe mnóstwo haczyków, wieszaków, półeczek i wnęk, które mieszczą mój skromny dobytek. Jednak największym dobrodziejstwem, jakie mnie tu spotkało, jest mój gospodarz, Henry Pitts. Ma osiemdziesiąt sześć lat, jest przystojny, zapobiegliwy, kompetentny i pełen energii. Przed przejściem na emeryturę był piekarzem i nawet teraz nie może zapomnieć o swoim zamiłowaniu do chleba, pasztecików i ciastek. Zapewnia sąsiadom nie tylko stałą dostawę wyśmienitych wypieków, ale też serwuje lunche i podwieczorki dla starszych pań mieszkających w okolicy. Dostarcza też świeży chleb i paszteciki do tawerny na rogu, gdzie w zamian jada trzy lub cztery razy w tygodniu.
Kiedy doszłam do końca podjazdu, zauważyłam, że drzwi garażu Henry’ego są otwarte, choć oba samochody stoją na miejscu. Skręcając w lewo, dostrzegłam samego Henry’ego na drabinie przy ścianie sypialni. Zakładał okiennice chroniące okna przed burzą. Miał na sobie szorty i kusą koszulkę, a przed „zimą” jego opalenizna zdążyła już zblaknąć. Temperatura w Santa Teresa nigdy nie spada poniżej dziesięciu stopni, Henry pochodzi jednak z Michigan i choć mieszka w południowej Kalifornii od ponad czterdziestu lat, jego przywiązanie do zmieniających się regularnie pór roku nakazuje mu zakładać siatki w oknach latem i okiennice późną jesienią. Sama pogoda nie ma dla niego najmniejszego znaczenia.
Po całym podwórku walały się przybory do sprzątania: wąż ogrodowy, zwinięte w kulkę gazety, druciana szczotka, wiaderko wody z octem i poszarzałe od sadzy gąbki. Henry pomachał do mnie i ostrożnie zszedł z drabiny, gwiżdżąc pod nosem trudną do zidentyfikowania melodię. Pomogłam mu posprzątać, wylewając brudną wodę w krzaki, a on zwinął starannie wąż.
– Wcześnie wróciłaś – zauważył.
– Pomyślałam, że trzeba zamknąć okna przed deszczem, jeśli oczywiście takowy spadnie.
Henry często narzekał, że deszczowi w Kalifornii zdecydowanie brakuje rozmachu i malowniczości burz rodem ze Środkowego Zachodu. Wiele razy deszcz, na który się długo zanosiło, w ogóle nie spadał albo też ledwie zraszał chodniki. Rzadko trafiała nam się okazja podziwiania na niebie spektaklu z zygzakami błyskawic, które Henry czule wspominał z czasów młodości spędzonej w Michigan.
– Trzeba było zadzwonić – powiedział. – Oszczędziłbym ci drogi. Wrzuć szczotkę do tego wiaderka. Zabiorę potem wszystko ze sobą.
– Było mi po drodze. Jestem umówiona o piątej na Paloma Lane, więc i tak jechałam w tym kierunku. A poza tym każda wymówka jest dobra, żeby wyjść z biura. Za dużo bzdurnego zamieszania jak na mój gust.
– Jak przebiegają poszukiwania nowego miejsca?
Pokręciłam głową na znak, że nie idzie mi najlepiej.
– Coś na pewno się objawi. Na razie mam nowego klienta. No, przynajmniej na dziewięćdziesiąt procent.
– Skąd to wahanie?
– Może zawiniła tu sytuacja w biurze, która nie pozwala mi na wszystko spojrzeć trzeźwym okiem. To ciekawa sprawa, ale boję się, że nic nie zwojuję. Chodzi o tego lekarza, który zaginął jakiś czas temu.
– Pamiętam, że czytałem o tym w gazetach. Nadal nie ma żadnego śladu?
– Nie. Jego była żona jest przekonana, że policja nie wykazuje wystarczającego zainteresowania. Szczerze mówiąc, ma mnie chyba za osobę, która lubi stać z batem i zmuszać ludzi do przeskakiwania przez płonące obręcze.
– Poradzisz sobie. – Z tymi słowami odwrócił się, złożył drabinę i odniósł ją do garażu. Patrzyłam, jak obchodzi ostrożnie chevroleta rocznik 1932 i wiesza drabinę na ścianie. W jego garażu pełno jest najróżniejszych haków, a każdy przedmiot ma tam swoje miejsce starannie zaznaczone konturem wymalowanym ciemną farbą.
– Masz czas na podwieczorek? – spytał, przechodząc przez podwórko.
– Raczej nie. Spotkamy się później u Rosie.
– Będę tam przed siódmą. Rosie właśnie się do mnie wybiera, więc muszę trochę posprzątać. Prosiła mnie o pomoc, ale nie powiedziała, w jakiej sprawie.
– No, no – mruknęłam.
Machnął ręką.
– To pewnie nic wielkiego. Nie mam zresztą nic przeciwko temu. Jeśli zjawi się tu pod moją nieobecność, powiedz jej, że wrócę, jak tylko ogarnę trochę ten bałagan.
Henry wszedł do domu kuchennymi drzwiami i widziałam przez okno, jak szoruje coś zawzięcie w zlewozmywaku. Uśmiechnął się do mnie, gdy zauważył, że na niego patrzę i znów zaczął pogwizdywać pod nosem.
Odwróciłam się, kiedy skrzypnęła brama. Chwilę później na podwórko weszła Rosie z brązową papierową torbą w ręce. Rosie jest dumną właścicielką węgierskiej tawerny. Rok temu w Święto Dziękczynienia wyszła za starszego brata Henry’ego, Williama. Zajmują teraz mieszkanie nad restauracją, oddaloną o przecznicę od nas. William, który pracuje w tawernie jako kierownik, ma osiemdziesiąt siedem lat, a Rosie, która zaklinała się niegdyś, że jest po sześćdziesiątce, teraz przyznaje się do skończenia lat siedemdziesięciu, choć nie do końca wiadomo, ile lat temu doszło do tego epokowego wydarzenia. Rosie jest niska, mocno zbudowana i ma kokieteryjną fryzurę, ufarbowaną na kolor najbardziej dojrzałych florydzkich pomarańczy. Jak zwykle miała na sobie szeroką zapinaną z tyłu suknię, tym razem w kolorze ostrej pomarańczy i złota, której dół wydymał się niczym żagiel na wietrze. Na mój widok wyraźnie się rozjaśniła.
– Kinsey, być dobrze. To dla Henry – powiedziała, otwierając torbę.
Zajrzałam do środka niemal pewna, że znajdę tam kocięta.
– Co to takiego? Śmieci?
Rosie przestąpiła z nogi na nogę, unikając mojego wzroku. Podobną strategię przyjmuje zawsze, gdy ma coś na sumieniu, czuje się nieswojo lub po prostu udaje, że jest niespełna rozumu.
– Są mojej siostry Klotyldy rachunki za szpital i po śmierci. Henry wyjaśni. Nie mogę się w tym pochytać.
Rosie zwykle potrafi bez trudu stosować się do wszystkich zasad gramatyki. Przekręca słowa i miesza składnię tylko wtedy, gdy chce sprawić wrażenie zupełnie bezradnej, zmuszając ludzi w ten sposób do wyświadczenia jej jakiejś wielkiej przysługi. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy sprawa dotyczy podatku stanowego i federalnego, czym Henry zajmuje się bez słowa protestu od sześciu lat.
– Pomożesz, mam nadzieję – powiedziała przebiegle. – Nie powinien robić sam. Niesprawiedliwie było.
– A czemu William się tym nie zajmie?
– Klotylda wolała Henry.
– Ale ona nie żyje – przypomniałam.
– Zanim sama umarła, wolała – wyjaśniła z nieśmiałym uśmiechem, jakby to wszystko tłumaczyło.
Postanowiłam odpuścić. To przecież sprawa Henry’ego, choć wściekało mnie, że tak go wykorzystuje. Rzeczona Klotylda była nieznośną starszą siostrą Rosie. Nigdy nie potrafiłam wymówić jej węgierskiego nazwiska, pełnego spółgłosek i dziwnych znaczków. Przez całe lata cierpiała na niesprecyzowaną, wyniszczającą chorobę. Od chwili pięćdziesiątych urodzin poruszała się na wózku, gnębiona przez całą serię różnych dolegliwości, które wymagały stosowania całego arsenału leków i częstych pobytów w szpitalu. Kiedy skończyła siedemdziesiąt lat, zalecono jej przeprowadzenie operacji stawu biodrowego i wstawienia protezy. Operacja odbyła się w kwietniu, parę miesięcy temu. Choć wszystko poszło gładko, Klotylda była wściekła z powodu przedłużającej się, pełnej zakazów i nakazów rekonwalescencji. Opierała się wszelkim próbom postawienia jej na nogi, pluła odżywkami, odmawiała korzystania z basenu, wyszarpywała katetery i kroplówki, rzucała pigułkami w pielęgniarki i sabotowała wszelkie próby rehabilitacji. Po spędzeniu pięciu dni w szpitalu została przeniesiona do domu opieki, gdzie w ciągu paru tygodni jej stan zaczął się pogarszać. Na koniec wdało się zapalenie płuc, kłopoty z nerkami i przełykaniem. Rosie nie była specjalnie poruszona, kiedy siostra „zeszła”. „Powinna zejść już dawno temu – orzekła. – Nieźle dawała w kości. Tak się sprawy mają, gdy ktoś jest niegrzeczny. Powinna słuchać lekarz. Nie wolno odmawiać pomocy, bo on wie najdobrzej. Teraz mam to na głowie i nie wiem, co z tym zrobić. Bierz”.
Sądząc po ciężarze i rozmiarach torby, sama Rosie też nie sprawowała się najlepiej. Wyglądało na to, że stos papierów rósł od dłuższego czasu. Henry będzie musiał nad nimi spędzić parę tygodni, zanim jakoś to poukłada. Wyszedł właśnie z domu i podszedł do nas. Szorty i kusą koszulkę zamienił na flanelową koszulę i długie spodnie.
– Muszę już lecieć – rzuciłam i postawiłam torbę na ziemi.
Henry zajrzał do środka.
– Śmieci?
Kiedy wchodziłam do mieszkania, taszczył już torbę w stronę kuchennych drzwi, kiwając ze współczuciem głową, gdy Rosie rozwodziła się płaczliwie nad swoim strasznym położeniem.
Rzuciłam torbę na taboret w kuchni i zamknęłam wszystkie okna. Zapaliłam też lampy, by w mieszkaniu było przyjaźnie jasno, gdy wrócę. Na górze włożyłam czysty biały sweter z dekoltem w szpic, który nosiłam do dżinsów. Zarzuciłam szarą tweedową marynarkę, zamieniłam adidasy na czarne skórzane buty i przejrzałam się w lustrze w łazience. Efekt był łatwy do przewidzenia: tweedowa marynarka i dżinsy. Może być, pomyślałam.
Paloma Lane to zacieniona dwupasmowa ulica biegnąca pomiędzy autostradą 101 i Oceanem Spokojnym. Nieregularny pas lądu dzieli z linią kolejową Southern Pacific. Mimo że pociągi towarowe i pasażerskie przejeżdżają tędy z hukiem dwa razy dziennie, wiele domów przy Paloma Lane osiąga cenę około miliona dolarów, której dokładna wysokość uzależniona jest od wielkości skrawka plaży rozciągającego się przed posiadłością. Budowane tutaj domy różnią się stylem. Można tu znaleźć rezydencje naśladujące modę rodem z Cape Cod, nawiązujące do tradycji Tudorów, podróbki posiadłości znad Morza Śródziemnego i współczesne cuda architektury. Wszystkie stoją oczywiście jak najdalej od torów i tak blisko plaży, jak tylko pozwalają na to przepisy. Posiadłość Crystal Purcell była jedną z niewielu nie mających elektronicznie otwieranej bramy. Na domu z lewej strony wywieszono dyskretną tablicę z napisem „Na sprzedaż”, uzupełnioną o dodatkową informację: CENA OBNIŻONA.
Dom Crystal stał na dość wąskiej działce. Drewniana trzypiętrowa konstrukcja z dużą ilością szkła miała może dwanaście metrów szerokości, a każde piętro zaprojektowano tak starannie, że z okien nie było widać sąsiednich posesji. Po lewej stronie na podjeździe stał srebrny kabriolet marki Audi i nowe białe volvo z rejestracją dumnie głoszącą: CRYSTAL. Miejsce na tyłach domu było wolne, prawdopodobnie zajmował je zwykle mercedes Dowa Purcella. Po prawej stronie znajdowało się dość miejsca na trzy dodatkowe samochody i właśnie tam postanowiłam zaparkować mojego lekko zdezelowanego volkswagena rocznik 1974.
Tylna fasada domu była surowa w formie i tworzyła ją pozbawiona okien ściana z lekko naruszonego przez czas i pogodę drewna. Po obu stronach drzwi wejściowych w ogromnych czarnych donicach posadzono wysokie na jakieś dziewięć metrów palmy. Przeszłam przez wysypany żwirem podjazd i zadzwoniłam do drzwi. Otworzyła mi kobieta z szerokim kieliszkiem do martini w ręku.
– Kinsey, prawda? – powiedziała. – Jestem Anica Blackburn. Wszyscy nazywają mnie Nica. Wejdź, proszę. Crystal właśnie skończyła biegać. Zaraz zejdzie. Obiecałam jej, że wpuszczę cię do domu, zanim pójdę do siebie.
Ciemnokasztanowe włosy miała zaczesane do tyłu. Były lekko wilgotne, jakby dopiero co wyszła spod prysznica. Jej skóra pachniała wilgocią i francuskim mydłem. Anica była szczupła i trzymała się bardzo prosto w czarnej jedwabnej koszuli i starannie wyprasowanych dżinsach. Stojąc boso, prezentowała w całej okazałości szczupłe, eleganckie stopy.
Weszłam do holu, który przechodził w salon zajmujący całą szerokość domu. Wysokie okna wychodziły na drewniany taras, gdzie stały podniszczone, wyblakłe od słońca leżaki. Podłogi ułożono z jasnego drewna. Pokrywały je jasne sizalowe chodniki, dobrze chłonące wnoszony z plaży piasek. Cała reszta, począwszy od ścian po przykryte płóciennymi pokrowcami meble, była nieskazitelnie biała.
Za tarasem rozciągał się pas zaniedbanego trawnika szerokiego na pięć metrów. Migocący w świetle późnego popołudnia ocean był zimny i bezlitosny. Perłowoszara woda ciemniała na horyzoncie, gdzie w połączeniu z ciemną warstwą chmur tworzyła posępną masę. Fale rozbijały się monotonnie o piaszczysty brzeg, wahając przez chwilę i odpoczywając, by wrócić po chwili w ramiona oceanu. Gdzieś na górze usłyszałam nagle podniesione gniewnie głosy.
– ZAMKNIJ SIĘ! To gówno! Jesteś zwykłą dziwką! NIENAWIDZĘ CIĘ!…
Odpowiedź była cicha i zdecydowana, lecz najwyraźniej nie osiągnęła zamierzonego efektu.
Reakcją było rzucone piskliwym głosem przekleństwo. Trzasnęły drzwi. Po chwili zamknięto je jeszcze raz z taką furią, że aż zadrżały szyby w oknach.
Spojrzałam na Nicę, która z zakłopotaniem na twarzy patrzyła w sufit.
– Leila wróciła do domu na weekend. To córka Crystal, czternastolatka. To dopiero pierwsze starcie. Wierz mi, że z czasem będzie ich coraz więcej, i to ostrzejszych. W niedzielę dojdzie już do otwartej wojny, ale wtedy Leila będzie musiała wracać do szkoły. W następny weekend zaczną od nowa. – Gestem zaprosiła mnie do środka, po czym usiadła na kanapie.
– Jest w szkole z internatem? – spytałam.
– W Fitch Academy w Malibu. Pracuję tam jako pedagog i zapewniam transport. Nie wchodzi to oczywiście w zakres moich obowiązków. Mieszkam po prostu dwa domy dalej. – Brwi Niki rysowały się łukowato nad ciemnymi oczami, wysokie kości policzkowe pokrywała siateczka piegów, a blade szerokie usta odkrywały w uśmiechu rząd nieskazitelnie białych, równych zębów. – Ten spór dotyczy wizyty Leili u ojca. Cztery miesiące temu miała bzika na jego punkcie. Jeśli nie mogła z nim spędzić weekendu, terroryzowała otoczenie napadami wściekłości, od których trząsł się cały dom. Teraz coś się popsuło i za nic nie chce do niego jechać. Dotąd udało jej się wychodzić z tych potyczek zwycięsko. Jednak kiedy zaczyna trzaskać drzwiami, traci punkty, dając Crystal przewagę taktyczną.
– Niezły orzech do zgryzienia.
– Jasne. Dziewczynki w jej wieku mają skłonność do melodramatu, a Leila jest w tej materii szczególnie utalentowana. To jedna z naszych najzdolniejszych uczennic, ale niezły z niej numer. Zresztą wszystkie takie są, może z wyjątkiem tych przemądrzalskich. Nigdy nie wiadomo, co takim pannicom strzeli do głowy. Osobiście wolę to, co prezentuje Leila, choć na dłuższą metę może być męczące.
– Fitch jest szkołą tylko dla dziewcząt?
– Dzięki Bogu. Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdybyśmy mieli jeszcze do czynienia z chłopcami w tym wieku. Zrobić ci drinka?
– Nie, dziękuję.
Wypiła do końca swoje martini, pochyliła się i z lekkim stuknięciem postawiła kieliszek na drewnianym stoliku do kawy.
– Rozumiem, że przyjechałaś tu w sprawie Dowana.
– Tak, i przykro mi, że się narzucam. Crystal na pewno wiele ostatnio przeszła.
– W istocie.
– Jak sobie daje radę?
– Całkiem nieźle. Oczywiście żyje w ciągłym napięciu. Dni ciągną się bez końca i niektóre są gorsze od innych. Stale czeka na dzwonek telefonu, wygląda jego samochodu. Pojawia się mnóstwo fałszywych pogłosek, ale trzeba przyjąć do wiadomości fakt, że wszelki ślad po nim zaginął.
– Jestem pewna, że trudno jej to wytrzymać.
– Strasznie ją to przybiło. Gdyby nie Griff, nie wiem, jak udałoby się jej pozostać przy zdrowych zmysłach.
– Gdzie była tamtego wieczoru, tutaj czy w Horton Ravine?
Nica wskazała palcem podłogę.
– Zwykle spędzają weekendy tutaj. Crystal jest zodiakalną Rybą i kocha wodę. Ten dom jest bardziej w jej stylu niż ta pretensjonalna kupa śmieci, którą Fiona zbudowała w mieście. Byłaś tam?
– Jeszcze nie.
– Bez urazy – powiedziała łagodnie. – Wiem, że Fiona jest twoją klientką. – Żal mi cię, zawisło niewypowiedziane w powietrzu.
– A ty? Kiedy się dowiedziałaś o zaginięciu Dowa?
– Wiedziałam, że coś jest nie tak już tego pierwszego wieczoru. Jak zwykle przywiozłam Leilę z Malibu. Wróciłyśmy około piątej i pojechała zaraz do ojca. Lloyd jest tak naprawdę jej ojczymem, ale wychowywał ją od dziecka. Kiedy zjawiłyśmy się w domu, Crystal rozmawiała już z Dowem. Powiedział, że nie zdąży na kolację, więc byliśmy tylko we trójkę: Crystal, Rand i ja.
– Rand?
– Opiekun Griffa. Jest naprawdę wspaniały. Zajmuje się nim od urodzenia. Zaraz będziesz miała okazję poznać ich obu. Rand przyniesie Griffa po kąpieli, żeby dał mamie buzi na dobranoc. Je kolację przed kąpielą, więc zaraz potem idzie spać. Dwunastego września przygotowaliśmy coś do przegryzienia na tarasie. Wieczór był cudowny, bardzo ciepły jak na tę porę roku. Można było siedzieć bez swetrów, co tutaj nie zdarza się często. Rozmawialiśmy o błahostkach i wypiliśmy parę butelek czerwonego wina. Za piętnaście ósma Rand zabrał Griffa i pojechali do domu w mieście. Rand ma parę ulubionych programów w telewizji i chciał zdążyć przed ich rozpoczęciem.
– Rand i chłopiec spędzają weekendy w Horton Ravine?
– Zazwyczaj nie. Ale wtedy Crystal i Dow chcieli chyba pobyć tylko we dwoje. Siedziałam z nią do dziewiątej. Nie było jeszcze późno, ale po całym tygodniu byłam wykończona.
– O której Crystal spodziewała się powrotu męża?
– Koło dziewiątej. Wraca mniej więcej o tej porze, gdy musi dłużej pracować. Żonie lekarza trudno jest cokolwiek planować z zegarkiem w ręku. Tego wieczoru Crystal zasnęła na kanapie. Zadzwoniła do mnie o trzeciej nad ranem, gdy się obudziła, a Dowa wciąż nie było w domu. Pomyślała, że mógł wrócić bardzo późno i położył się w gościnnym pokoju, żeby jej nie przeszkadzać. Zaraz to sprawdziła, a kiedy go tam nie znalazła, zapaliła światła przed domem. Na podjeździe nie było jego samochodu. Zadzwoniła zaraz do kliniki, gdzie się dowiedziała, że już dawno wyszedł. Wtedy zadzwoniła do mnie, a ja jej poradziłam, żeby zawiadomiła policję. Ale przed upływem siedemdziesięciu dwóch godzin nie mogła złożyć oficjalnego zawiadomienia o zaginięciu.
– Co wtedy myślała? Pamiętasz, co mówiła?
– To, co zwykle się mówi w takich sytuacjach. Podejrzewała, że doszło do wypadku samochodowego, że miał atak serca. Pomyślała też, że mógł zostać zatrzymany przez policję.
– Za co?
– Za jazdę pod wpływem alkoholu.
– Pije?
– Trochę. Dow zawsze wypija parę szklaneczek whisky, kiedy pracuje do późna w klinice. W ten sposób wynagradza sobie spędzane tam godziny nadliczbowe. Crystal ostrzegała go, żeby w takich wypadkach nie wracał do domu samochodem, ale on się zawsze zaklinał, że wszystko jest w porządku. Martwiła się też, że mógł zjechać w nocy z szosy.
– Czy zażywał jakieś lekarstwa?
– Kto ich nie zażywa w jego wieku? Dow ma przecież sześćdziesiąt dziewięć lat.
– A co ty pomyślałaś?
Na jej ustach zagościł przelotny uśmiech.
– To dziwne, że pytasz. Pomyślałam o Fionie. Prawie o tym zapomniałam, ale to właśnie przyszło mi do głowy, gdy się dowiedziałam, że nie wrócił do domu.
– Co takiego?
– Że w końcu wygrała. Walczyła o to od chwili, gdy ją opuścił. Robiła wszystko, żeby tylko nakłonić go do powrotu. – Pomyślałam, że Nica mogłaby powiedzieć coś więcej, ale ona tylko podniosła do ust kieliszek, zapominając, że już wcześniej go opróżniła. Pochyliła się w moją stronę. – Muszę już iść. Kiedy skończycie, powiedz, proszę, Crystal, że jestem u siebie.
Wstała i podeszła do dużych, prowadzących na taras, oszklonych drzwi. Patrzyłam, jak powoli znika, przechodząc przez trawnik i plażę. Gdzieś na tyłach domu usłyszałam szum płynącej wody i niewyraźny męski głos. Nagle rozległ się perlisty śmiech dziecka odbijający się echem od drewnianych ścian domu: dwuletni Griffith i jego opiekun szykowali wieczorną kąpiel.