174956.fb2
W sobotę automatycznie otworzyłam oczy o 5:59. Spojrzałam w świetlik zalany kroplami deszczu. Całą kopułkę z pleksiglasu pokrywały małe perełki światła. Bryza wpadająca przez okno sypialni niosła ze sobą woń mokrych liści, wilgotnych chodników i ociekających wodą eukaliptusów rosnących na ulicy za domem. Szczerze mówiąc, zapach eukaliptusów praktycznie niczym się nie różni od zapachu aerozolu przeciw kociemu smrodkowi, ale nie chciałam o tym myśleć. Wsunęłam poduszkę pod głowę, szczęśliwa, że nie muszę wyczołgiwać się z łóżka i biegać. Traktuję treningi bardzo poważnie, ale nie ma nic rozkoszniejszego niż dłuższe poleżenie w łóżku. Skuliłam się pod kołdrą, ignorując świat zewnętrzny aż do 8:30. O tej porze doszłam do wniosku, że być może warto wyjrzeć spod kołdry i zaczerpnąć trochę powietrza.
Wzięłam prysznic, ubrałam się, zaparzyłam dzbanek kawy i zjadłam miskę płatków z mlekiem. Przy jedzeniu przeczytałam poranną gazetę. Po śniadaniu zmieniłam pościel, włączyłam pralkę i trochę ogarnęłam mieszkanie. Gdy byłam dzieckiem, ciocia Gin zawsze wymagała, żebym w soboty – jeszcze zanim zacznę się bawić – sprzątała swój pokoik. Jako że mieszkałyśmy w przyczepie kempingowej, nie miałam zbyt wiele pracy, ale nawyk pozostał. Pościerałam kurze, odkurzyłam podłogę, wyczyściłam toalety. Te wykonywane automatycznie czynności pozwoliły mi myśleć o zupełnie innych sprawach. I tak na zmianę ustawiałam w wyobraźni meble w moim nowym biurze i zastanawiałam się, z kim powinnam teraz porozmawiać o zniknięciu doktora Purcella. Zaliczka Fiony spoczywała bezpiecznie na moim koncie, poczułam się więc zobowiązana trochę podczas weekendu popracować. Po zaledwie jednym dniu poświęconym tej sprawie oparłam się pokusie wyciągania pochopnych wniosków, ale gdybym była zmuszona na coś postawić, to na pewno zaryzykowałabym sporą sumę na to, że Purcell nie żyje. Po wszystkim, co udało mi się do tej pory ustalić, jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że odszedłby bez słowa od żony i synka. To nie tłumaczyło oczywiście zaginięcia paszportu i trzydziestu tysięcy dolarów, ale zarówno dokument, jak i pieniądze mogły się po jakimś czasie objawić. Na tym etapie nie było powodu do przypuszczeń, że obie te sprawy są ze sobą jakoś powiązane.
O jedenastej zaczęłam szukać w książce telefonicznej stron z numerami domów opieki. Było ich blisko dwadzieścia. Wiele z nich zamieściło duże reklamy, w których wyliczano rozmaite udogodnienia.
Kompleksowa opieka zdrowotna i rehabilitacyjna… duże pokoje w spokojnej okolicy… eleganckie wnętrza… piękny nowy budynek z dużym dziedzińcem i ogrodem.
Przy niektórych wydrukowano małe mapki, na których strzałkami zaznaczono lokalizację budynku, jakby znacznie lepiej było żegnać się z życiem w jednej z elegantszych dzielnic Santa Teresa. Większość domów nosiła wymyślne nazwy, całkowicie odbiegające od rzeczywistości: Cedar Greek Estates, Green Briar Villa, Horizon View, Rolling Hills, The Garden. Oczywiście nie sposób było sobie wyobrazić, by w takim otoczeniu ktoś mógł czuć się samotny, odrzucony, chory i zniedołężniały.
Pacific Meadows – dom, którym kierował Dow Purcell – szczycił się dwudziestoczterogodzinną opieką dyplomowanych pielęgniarek, kaplicą i usługami świadczonymi przez pastora, które bez wątpienia kiedyś musiały okazać się przydatne. Dom posiadał również certyfikat Medicare i Medicaid *, co dawało mu sporą przewagę nad prywatnymi konkurentami. Postanowiłam złożyć tam wizytę. Podczas weekendu na pewno nie będzie pełnej obsady personelu, co w mojej sytuacji było oczywiście okolicznością bardzo sprzyjającą. Może wszystkie zarozumiałe i nadęte pielęgniarki tak jak ja przed chwilą robią w domu pranie.
Wsunęłam do torebki nowy notes z wyrywanymi kartkami i włożyłam buty. Znalazłam żółtą pelerynę i parasol i zamknąwszy drzwi, ruszyłam przez podwórko, omijając kałuże. Kiedy wsiadłam do zaparkowanego przy krawężniku samochodu, zadrżałam z zimna. Po porannej mżawce rozpadało się na dobre i deszcz bębnił teraz o dach niczym spadające z nieba gwoździe. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i pochyliłam się nad kierownicą, ruszając wolno z miejsca, otoczona falą wody rozpryskiwanej przez przednie wycieraczki.
Kiedy wjechałam na parking przed Pacific Meadows, na niebie wisiały ciężkie chmury. Światła w oknach pokojów sprawiały, że budynek wyglądał ciepło i przytulnie. Wybrałam miejsce blisko wejścia przypisane pracownikowi, którego nazwisko wymalowano na asfalcie. Ponieważ zrobiono to czarną farbą, trudno było je odczytać. Zgasiłam silnik i poczekałam chwilę, aż minie największa ulewa. Jednak i tak musiałam biec przez zalany wodą asfalt i szybko szukać schronienia pod daszkiem osłaniającym główne wejście do budynku. Otrząsnęłam parasol i pelerynę i weszłam do środka. Na kołkach wisiały ociekające wodą płaszcze i wielkie kapelusze. Powiesiłam tam swoją pelerynę, a parasol postawiłam w kącie.
W rozciągającym się przede mną szerokim korytarzu dostrzegłam sześć starszych osób na wózkach ustawionych pod ścianą jak usychające rośliny. Parę z nich spało, a reszta wpatrywała się w podłogę niewidzącym wzrokiem. Dwoje wyniszczonych osteoporozą pacjentów przywiązano do wózków. Jedna kobieta, bardzo chuda, przewiesiła kościstą nogę przez oparcie i kołysała nią gwałtownie, jakby dokuczał jej silny ból. Skuliłam się w sobie, jakbym nagle stała się świadkiem zderzenia czterech samochodów.
Na samym końcu korytarza dwie kobiety w zielonych fartuchach układały prześcieradła na wózku wypełnionym już po brzegi brudną pościelą. W powietrzu unosił się dziwny zapach – nie można go było uznać za przykry, ale był bez wątpienia niezwykły. Tworzyła go mieszanina różnych woni: zielonej fasolki w puszkach, plastrów, gorącego metalu, spirytusu do nacierań i mydła do prania. Żaden z tych składników nie był nieprzyjemny, ale ich połączenie nie wypadało najlepiej. Pachniało życiem, które straciło swój urok i radość.
Po mojej prawej stronie stały aluminiowe chodziki ustawione jak wózki w supermarkecie. Na ścianie za szybą niby obraz na wystawie wisiało menu. Na sobotni lunch podawano pastę z kurczaka, krem z kukurydzy, sałatę, pomidory, sałatkę z owoców i owsiane ciastko. W moim świecie sałata i pomidory stanowiły jedynie ozdobę, dodatek do właściwego dania, pozostawiany zazwyczaj na brzegu talerza, by trafić potem do kosza z odpadkami. Tutaj otrzymały równe prawa, jakby były częścią wielkiej uczty o wspaniałych właściwościach odżywczych. Pomyślałam o frytkach i cheeseburgerze i o mało co nie uciekłam. Duże oszklone drzwi prowadziły do jadalni, gdzie dostrzegłam siedzących przy stołach pensjonariuszy. Nawet na pierwszy rzut oka widać było, że kobiet jest o trzy razy więcej niż mężczyzn. Niektórzy z pacjentów nosili normalne ubrania, lecz większość miała na sobie szlafroki i pantofle. Nie oznaczało to wcale, że powinni przez cały czas pozostawać w łóżkach, lecz wymuszał to niejako ich status rekonwalescentów. Wielu odwróciło się w moją stronę, rzucając mi pełne oczekiwania spojrzenia. Czy zjawiłam się tu z wizytą? Czy może chcę zabrać kogoś do domu? Może jestem czyjąś długo niewidzianą córką albo siostrzenicą, gotową zabrać ich na długi spacer na świeżym powietrzu? Odwróciłam wzrok zażenowana, gdyż nie mogłam im nic zaoferować. Po chwili znów nieśmiało zajrzałam do jadalni, uniosłam rękę i delikatnie pomachałam do pacjentów. W odpowiedzi zobaczyłam las drżących rąk odpowiadających niepewnie na moje pozdrowienie. Ich uśmiechy były tak ciepłe i wybaczające, że poczułam gorącą falę wdzięczności.
Odwróciłam się i przeszłam przez hol. Kolejne drzwi prowadziły do pokoju dziennego, teraz opustoszałego, gdzie stały kanapy o obiciach w różnych kolorach, miękkie krzesła, pianino, dwa telewizory i parę stolików do gry. Podłoga była wyłożona beżowym linoleum, a ściany pomalowano na błękitno. W oknach wisiały zasłony w żółto-niebiesko-zielony kwiatowy wzór. Na kanapach rozrzucono całe mnóstwo haftowanych poduszek. Najwyraźniej grupa pań z kościoła musiała dać upust swoim zamiłowaniom do machania igłą. Na jednej z poduszek wyhaftowano napis – MASZ TYLE LAT, NA ILE SIĘ CZUJESZ – co było dość przygnębiające, zważywszy na stan paru pensjonariuszy, których widziałam. Przy jednej ze ścian stały złożone metalowe krzesła. Wszystko lśniło czystością, lecz „wystrój” wnętrza był bardzo skromny, wskazywał na skromny budżet i jakoś nie mieścił się w granicach dobrego smaku.
Minęłam stanowisko recepcji w niewielkiej wnęce i szłam dalej korytarzem prowadzona tabliczkami obwieszczającymi usługi specjalisty dietetyka, przełożonej pielęgniarek i całego grona specjalistów od najróżniejszych terapii. Wszystkie drzwi stały otworem, lecz biura były puste i przygaszono w nich światła. Po drugiej stronie korytarza zauważyłam napis „Izba przyjęć”. Te drzwi były zamknięte, a kiedy próbowałam przekręcić gałkę, okazało się, że są zamknięte na klucz. Na następnych wisiała tabliczka z napisem „Archiwum medyczne”, które najwyraźniej dzieliło biuro z administracją. Doszłam do wniosku, że trzeba zacząć poszukiwania właśnie tutaj.
W pokoju paliły się światła. Weszłam do środka, lecz nikogo tam nie znalazłam. Czekałam przy ladzie, wpatrując się w koszyczek wypełniony pocztą. Po chwili rozejrzałam się dookoła. Dwa biurka przylegały do siebie, na jednym stał komputer, a na drugim mrucząca cicho elektryczna maszyna do pisania. Wszędzie było pełno segregatorów. Zauważyłam też kopiarkę i metalowe szafki na akta. Na ścianie wisiał duży zegar z poruszającą się miarowo wskazówką sekundnika, której stukot słyszałam z odległości pięciu metrów. Nikt się nie zjawiał. Oparłam łokieć o ladę i zabębniłam palcami w koszyczek z pocztą. Podnosząc lekko rogi kopert i przechylając głowę, mogłam przeczytać większość adresów zwrotnych. Rachunki za gaz i prąd, za usługi ogrodnika, dwie szare koperty ze szpitala Santa Teresa, znanego powszechnie jako St. Terry.
– W czym mogę pani pomóc?
Przestraszona wyprostowałam się gwałtownie.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Drzwiami łączącymi archiwum z biurem administracji weszła młoda kobieta w okularach o plastikowych czerwonych oprawkach. Miała bardzo jasną cerę, lecz sprawiała wrażenie, że przy lada okazji pokrywa się czerwonymi plamami. Jasnobrązowe nierównej długości włosy wisiały wokół twarzy, sugerując wyraźnie, że wizyta u fryzjera jest jak najbardziej pożądana. Pod zielonym fartuchem nosiła brązowe spodnie z poliestru. Na kieszonce na piersi wyhaftowano napis MERRY i PACIFIC MEADOWS.
Podeszła do lady, otwierając małe boczne drzwiczki i zajęła swoje miejsce. Na pierwszy rzut oka dałam jej jakieś trzydzieści lat, ale po chwili musiałam dziesięć odjąć. Dziewczyna nosiła na zębach aparat korekcyjny i między drucikami nadal widać było resztki lunchu. Jej oddech pachniał napięciem i niezadowoleniem. Wyraz twarzy pozostawał nieprzenikniony, lecz odezwała się do mnie ostrym tonem:
– Czy mogę zapytać, co pani tu robi?
Zmrużyłam jedno oko.
– Zgubiłam szkło kontaktowe. Mogło mi równie dobrze wypaść w samochodzie, ale dopiero teraz to zauważyłam. Pomyślałam, że może wpadło do koszyczka, ale tu go nie ma.
– Pomóc pani szukać?
– Proszę się tym nie przejmować. Mam w domu całe pudełko.
– Przyszła pani kogoś odwiedzić?
– Jestem tu służbowo – odparłam. Wyjęłam z torebki portfel i otworzyłam go. Pokazałam jej legitymację prywatnego detektywa. – Wynajęto mnie do zbadania sprawy zaginięcia doktora Purcella.
Mrużąc oczy, Merry spojrzała na moją legitymację, porównując malutkie zdjęcie z oryginałem.
– Kieruje pani biurem?
Potrząsnęła głową.
– Pracuję tu w weekendy. Mam zastępstwo za dziewczynę na urlopie macierzyńskim. Od poniedziałku do piątku jestem asystentką pani Stegler.
– Tak? To świetnie. Co należy do pani obowiązków?
– Przepisywanie na maszynie, archiwizowanie dokumentów. Odbieram też telefony i sortuję przychodzącą do pacjentów pocztę, czyli robię praktycznie wszystko.
– Powinnam więc porozmawiać z panią Stegler?
– Chyba tak. Jest zastępcą administratora. Niestety, będzie w pracy dopiero w poniedziałek. Może pani zajrzeć w przyszłym tygodniu?
– A panowie Glazier i Broadus?
– Mają biuro w centrum miasta.
– To fatalnie. Przejeżdżałam tu niedaleko i postanowiłam zaryzykować. Wygląda na to, że nic nie wskóram.
Merry spojrzała na ekran komputera.
– Mogę panią na moment przeprosić?
– Oczywiście.
Podeszła do monitora, na którym wyświetlił się bursztynowy napis. Prawdopodobnie załatwiała swoją prywatną korespondencję. Przycisnęła kilka klawiszy, by wyjść z dokumentu, wróciła do lady, uśmiechając się nieśmiało.
– Ma pani wizytówkę? Mogę poprosić panią Stegler, żeby zadzwoniła do pani zaraz po przyjściu do biura.
– Byłoby świetnie. – Grzebałam długo w torebce. – Od jak dawna pani tu pracuje?
– Pierwszego grudnia miną trzy miesiące. Nadal jestem zatrudniona na okres próbny.
Położyłam wizytówkę na ladzie.
– Lubi pani tę pracę?
– Tak, choć nie do końca. Trochę tu nudno, ale w sumie może być. Pani S. pracuje tu od wieków, a zaczynała jak ja. Nie znaczy to wcale, że chcę tu zostać tak długo jak ona. Mam jeszcze tylko dwa semestry do ukończenia college’u.
– Co pani studiuje?
– Nauczanie początkowe. Mój tata twierdzi, że nie powinno się często zmieniać pracy, bo nie wygląda to najlepiej, gdy pisze się potem życiorys. Można wyjść na niedorajdę, a taka przecież nie jestem.
– To prawda, ale jeśli interesuje panią nauczanie, nie ma sensu siłą trzymać się pracy, która pani nie odpowiada.
– Racja. Poza tym pani S. ma trudny charakter i strasznie mnie denerwuje. Jednego dnia jest słodka jak miód, a potem następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ani przystąp. Nie mam pojęcia, co ją gryzie.
– A jak pani sądzi?
– Nie mam pojęcia. Wciąż szukają kogoś na jej miejsce, co ją wścieka, ale to dobrze. Twierdzi, że powinna dostać awans, a tylko ją tu wykorzystują. Tak to ujęła.
– Jeśli dostanie awans, to kogo zastąpi?
– Panią Delacorte. To ona wyleciała.
Merry nie tylko się nudziła, ale też nie zdążyła sobie przyswoić podstawowych zasad. Jedna z nich głosi, że przenigdy nie wolno zdradzać biurowych sekretów osobom mojego pokroju.
– Jej, to fatalnie – rzuciłam. – Wielkie nieba, dlaczego ją wyrzucono? Jakieś plotki? – Moje kłamstwa i uniki zazwyczaj poprzedzane są przez „jej” i „wielkie nieba”.
– Tak naprawdę nikt jej nie wyrzucał. Pozwolono jej tylko odejść bez przeszkód.
– Ach tak. A kiedy to było?
– W tym samym czasie kiedy odeszła pani Bart. Od lat pracowała tu jako księgowa. Szukali kogoś na jej miejsce w czasie, gdy ja złożyłam tu podanie o pracę.
– Jak to możliwe?
– Co takiego?
– Zastanawiam się, dlaczego jednocześnie zwolniono księgową i administratorkę. Czy to zbieg okoliczności?
– Nie. Pani Bart odeszła, co zdenerwowało panią Delacorte, i zrobiła się afera. Pan Harrington zasugerował, że może będzie lepiej, gdy poszuka pracy gdzie indziej, i dokładnie to zrobiła. Tyle słyszałam. – Urwała i otworzyła szeroko oczy za czerwonymi okularami. – Pani tego nie notuje, prawda? Nie wolno mi plotkować. Pani S. wpadłaby w szał.
Uniosłam ręce.
– Prowadzimy tylko uprzejmą rozmowę, czekając, aż przestanie padać.
Poklepała się po piersiach.
– Uff. Przez moment nie czułam się najlepiej. Nie chciałabym, żeby odniosła pani złe wrażenie. Powiedziałam jej, że nigdy nie mieszam się do nie swoich spraw. Nie leży to w mojej naturze.
– Jesteśmy więc do siebie podobne – dodałam. – Kim jest pan Harrington? Nigdy o nim nie słyszałam.
– Pracuje dla firmy rozrachunkowej w Santa Maria.
– To on panią zatrudnił?
– Mniej więcej. Rozmawiał ze mną przez telefon, ale dopiero wtedy, gdy pani S. zaaprobowała moje podanie. Tak to tutaj działa. Dają im do zrozumienia, że oni tu rządzą, ale tak naprawdę to my podejmujemy wszystkie decyzje.
– Myślałam, że sprawami zatrudniania i zwalniania pracowników zajmował się doktor Purcell.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Pracowałam tu dopiero dwa tygodnie, gdy on uciekł czy coś w tym stylu. Chyba dlatego do akcji wkroczył pan Harrington.
– Gdzie teraz pracuje pani Delacorte? Ktoś coś mówił?
– W szpitalu St. Terry. Wiem o tym, bo w zeszłym tygodniu wpadła tu do pani S. Okazało się, że znalazła świetną pracę, więc wszystko się dobrze ułożyło. Takie zwolnienie może się czasem okazać błogosławieństwem, choć początkowo wcale na to nie wyglądało.
– A pani Bart?
– Nie wiem, gdzie się zaczepiła.
– Znała pani doktora Purcella?
– Wiem, kim był, ale to wszystko. To jego biuro, o tam. On po prostu zniknął. Na samą myśl o tym mam gęsią skórkę.
– To rzeczywiście dziwne. Zastanawiam się, co się stało.
– Nie mam pojęcia. Cały personel jest tym przygnębiony. Wszyscy pacjenci go uwielbiali. Troszczył się, żeby wszyscy dostawali kartki na urodziny i tym podobne rzeczy. Płacił za to z własnej kieszeni, żeby ci biedni ludzie mogli choć raz poczuć się wyjątkowi.
– Czy ktoś się domyśla, co mogło się wydarzyć?
– Początkowo wszyscy o tym mówili. Ja niewiele, bo prawie go nie znałam.
– A co takiego mówili?
Widziałam, jak Merry walczy z wyrzutami sumienia. Minęło parę długich sekund, zanim to wcielenie dyskrecji pochyliło się w moją stronę.
– Proszę mi obiecać, że nikomu pani nie powtórzy.
– Nawet o tym nie wspomnę.
Zniżyła głos.
– Pani S. jest przekonana, że wyjechał z kraju.
– Z powodu? – spytał równie cicho.
– Medicare.
– Ach tak. Ktoś już o tym wspominał, ale nie miałam okazji dowiedzieć się więcej. O co chodzi?
– O-S-Z-U-S-T-W-O. W zeszłym roku w zimie BIG…
– BIG?
– Biuro Inspektora Generalnego. To część Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej. Przefaksowali nam listę rachunków, które chcieli sprawdzić. Pani S. powiedziała, że początkowo doktor Purcell nic sobie z tego nie robił. Stosują tam takie praktyki, żeby wszyscy chodzili jak w zegarku. Ale oni nie dawali spokoju i wtedy przekonał się, że sprawa jest poważna. Stale przeglądał te zapisy, żeby sprawdzić, co mogą tam znaleźć. Nie było najlepiej. Tkwił po uszy w bagnie, tak to określiła.
– Dlatego przez ostatnie parę miesięcy pracował do późna?
– Tak.
– Zarządzili kontrolę?
– I to potężną. Najpierw zaczęli kontrolować drobne rachunki. Zażądali dokumentów z dwóch ostatnich lat. Doktor Purcell zaczął wtedy pracować jako dyrektor do spraw medycznych. Potem był jeszcze administratorem. Pani S. powiedziała, że jeśli Pacific Meadows straci dotacje, to trzeba będzie zamknąć cały interes. Nie wspominając już o karach – no, wie pani, grzywnach i odszkodowaniach. Wspominała nawet o więzieniu, nie mówiąc już o publicznej kompromitacji. Purcellowie są znaną w towarzystwie parą, więc może sobie pani wyobrazić, co by ich czekało. Doktor P. miał być wystawiony na odstrzał. Musiałby ostro walczyć o swój tyłek. To jej słowa, nie moje.
– A jego pracodawcy?
– Oni nie mają nic wspólnego z bieżącymi sprawami. Jeżdżą po całym stanie, zajmując się interesami.
– Doktor Purcell znalazł się więc w trudnej sytuacji – rzuciłam.
– Na jego miejscu chybabym umarła.
– No pewnie. Kiedy to wszystko wypłynęło?
– W styczniu, zanim zaczęłam tu pracować. Potem w marcu zjechali znienacka dwaj faceci z izby kontroli Medicaid. Mieli całą listę pytań i dokumentów, które chcieli skontrolować. Wszyscy zwijali się jak w ukropie i ze strachu popuszczali w majtki. Doktor Purcell został poinformowany o wszystkich nadużyciach i oszustwach. A chodziło o furę pieniędzy. Co najmniej pół miliona, a to tylko początek. Mogło się okazać, że jest oszustem na wielką skalę.
– Dziwi mnie, że nie trafiło to do gazet.
– Pani S. powiedziała, że zdecydowali się zachować wszystko w tajemnicy, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni. Tymczasem siedzieli mu na karku, a wiedzieli, jak się to robi.
– Pani S. sądzi więc, że uciekł, by uniknąć kary?
– Ja na jego miejscu na pewno bym zwiała.
– A skąd pani wie, że to on? Inni też musieli mieć dostęp do rachunków. Może dlatego zwolniono księgową – zasugerowałam.
Pochyliła się w moją stronę i spuściła wzrok.
– Przysięga pani, że nic nie powie? Słowo?
– Słowo. – Uniosłam palce w geście przysięgi.
– Pani Dorner… dyrektor personalny… jej zdaniem doktor Purcell mógł zostać uprowadzony. Porwali go na parkingu, żeby zamknąć mu usta.
– Nooo – rzuciłam przeciągle. Skrzywiłam się lekko. – Niestety, policja nie ma na to żadnych dowodów.
– Przecież niewiele trzeba. Zaklejają usta taśmą, wrzucają gościa do bagażnika i odjeżdżają – powiedziała. – Mogli nawet wziąć jego własny samochód. Może dlatego go nie znaleziono. – Wyraz twarzy Merry zmienił się nagle, dziewczyna zaczęła pracowicie przekładać koperty.
– Słuszna uwaga.
Obejrzałam się przez ramię. W drzwiach stała pielęgniarka w białym fartuchu. Spojrzała na nas ostro. Odchrząknęłam i powiedziałam:
– No dobra, Merry. Pójdę już i nie będę cię dłużej odrywać od pracy. Wpadnę w poniedziałek i porozmawiam z panią Stegler.
– Powiem jej o pani wizycie.
Kiedy przechodziłam przez drzwi, mijając o cal stojącą w nich pielęgniarkę, przyjrzała mi się uważnie. Opanowałam drżenie, zastanawiając się jednocześnie, ile zdołała usłyszeć.
Przy wejściu zdjęłam z wieszaka pelerynę i szczelnie się nią otuliłam. Kiedy wyszłam na zewnątrz, deszcz już tylko siąpił, a nad asfaltowym parkingiem unosiła się lekka mgiełka. Z daszku nad wejściem od czasu do czasu nadal jednak spływały strumienie wody. Ominęłam wielką kałużę i podeszłam do samochodu. Na asfalcie mogłam teraz przeczytać wypisane czarną farbą nazwisko: P. DELACORTE.
W samochodzie wyjęłam notes i na gorąco zaczęłam spisywać swoje spostrzeżenia – każde na osobnej kartce. Pisałam tak aż do wyczerpania zgromadzonych informacji. Nie mogłam tylko pojąć, dlaczego Crystal i policja nie wspomnieli ani słowem o wielkiej aferze ze zdefraudowanymi pieniędzmi.
<a l:href="#_ftnref2">*</a> Medicare – największy w kraju program ubezpieczeniowy, otaczający opieką ponad 39 milionów Amerykanów. Zapewnia ubezpieczenia dla pacjentów, którzy przekroczyli 65 rok życia. Medicaid – program ubezpieczeniowy dla Amerykanów o niższych dochodach, obejmujący swym zasięgiem ponad 36 milionów osób (przyp. tłum.).