174956.fb2
Jadąc z Pacific Meadows, wstąpiłam do biura. Weszłam bocznymi drzwiami i już u siebie zdjęłam pelerynę i powiesiłam ją na wieszaku. Na szczęście w kancelarii panował spokój, choć w większości pomieszczeń paliło się światło. Ekipa sprzątająca biura w sobotnie ranki zdążyła się już ulotnić. W powietrzu unosił się zapach środków czyszczących, a odkurzacze pozostawiły smugi na ciemnoczerwonej wykładzinie. Cisza błogo dźwięczała w moich uszach. Na krótką chwilę przywołałam w wyobraźni wizję samodzielnego biura przy Floresta Street. W duchu już walczyłam o nie z konkurentami.
Wyjęłam walizkową maszynę do pisania marki Smith-Corona i postawiłam ją na biurku. Usiadłam w obrotowym fotelu i sięgnęłam po przeznaczony na nową sprawę segregator. Uzupełniłam jego zawartość o spisane notatki. Cały czas wisiała nade mną wizja wtorkowego spotkania z Fioną. Wyobraziłam sobie, jak stoi ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i słuchając mojej relacji, uderza niecierpliwie stopą o podłogę. Nad jej głową unosiły się gigantyczne symbole dolara, gdy się zastanawiała: I ja płacę pięćdziesiąt dolarów za godzinę za coś takiego? Moja strategia polegała na przechytrzeniu jej, czemu służyć miało wręczenie pięknie opracowanego raportu, który wywoływałby od razu obraz pracy znacznie solidniejszej niż tylko mało znaczące rozmowy z paroma osobami. Nie dawała mi jednak spokoju myśl, że mój raport może wywołać dezaprobatę Fiony, bo wiedziałam doskonale, że żałuje każdego wydanego na mnie centa. Nawet jeśli jej zachowanie przy wręczaniu czeku z zaliczką było czystą manipulacją, czułam na karku bolesny koniec jej bata. Próbowałam nie roztrząsać niepotrzebnie niedającej mi spokoju myśli, że nie powinnam była w ogóle brać tej roboty.
Skoncentrowałam się na pracy. Sklecenie pierwszej wersji raportu zajęło mi mniej więcej godzinę. Przepisałam ją i poprawiłam, czytając jeszcze dwa razy. Starałam się, by moje uwagi brzmiały neutralnie, i unikałam wyciągania wniosków z informacji, które do tej pory udało mi się zebrać. Pominęłam też większość faktów usłyszanych od Crystal. Płacono mi za odnalezienie Purcella, a nie za plotkowanie o jego drugiej żonie. Kiedy ostateczna wersja dokumentu wreszcie mnie zadowoliła, przepisałam go raz jeszcze, po czym wyjęłam kalkulator i zsumowałam poświęcone sprawie godziny. Jak długo rozmawiałam z detektywem Odessą? Postukałam końcem ołówka w zęby. Trwało to maksimum dwadzieścia minut, co zaokrągliłam do pół godziny. Nie chciałam, by Fiona pomyślała, że odpuściłam policji. Zobaczmy. Prawie dwie godziny siedziałam u Crystal i godzinę dziś rano w Pacific Meadows. Spojrzałam na wynik. Jak dotąd zarobiłam jedynie sto siedemdziesiąt pięć dolarów z tysiąca pięciuset, które mi wręczyła w formie zaliczki. Oznaczało to, że jestem jej jeszcze winna tysiąc trzysta dwadzieścia pięć w przeliczeniu na godziny. W tym tempie nigdy nie zdołam nawet wyrównać kwoty zaliczki. No, dobra. Wypełniłam rachunek i dołączyłam go do oryginału raportu, po czym wsunęłam kopie do segregatora.
Wstałam i przeciągnęłam się. Rozruszałam sztywniejącą szyję, wykonując parę skłonów głową. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, ruszyłam korytarzem, zaglądając do poszczególnych biur. Mijając pokój Lonniego, zdumiona zauważyłam, że siedzi w obrotowym w fotelu z nogami opartymi o biurko. Na kolanach trzymał jakieś dokumenty. Najwyraźniej chciał się uporać z zaległą pracą w spokojnej o tej porze kancelarii. Zamiast eleganckiego garnituru miał na sobie flanelową koszulę w paski i sprane dżinsy. Siedział nieruchomo pochłonięty czytaniem. Patrzyłam, jak sięga po ołówek, by podkreślić jakieś zdanie. W absolutnej ciszy rozległo się szuranie grafitu po papierze.
Lonnie wygląda jak bokser. Jest potężnie zbudowany, a poznaczony bliznami nos od razu przywołuje skojarzenia z ringiem. Jego ciemne włosy rosną we wszystkich kierunkach. Widywałam coś takiego u noworodków i zawsze wywierało to na mnie niesamowite wrażenie: ilość włosów na głowie wydawała się niemal komiczna. Lonnie jest mężczyzną niezwykle energicznym, napędzanym przez witaminy, kawę, odżywki i ogromną ambicję. Zajmowana obecnie wygodna pozycja przy biurku była w jego przypadku szczytem relaksu i odprężenia.
– Lonnie?
Podniósł wzrok i uśmiechnął się, odrzucając ołówek.
– Kinsey. Wejdź. Zastanawiałem się, co knujesz. Nie widziałem cię od tygodni.
– Nic takiego. Nawet nie wiedziałam, że tutaj jesteś. W biurze było tak cicho. Myślałam, że jestem tu sama. Nadganiasz pracę?
– Jasne, ale to tylko wymówka. Marie wyjechała z miasta. Ma jakiś zjazd kopaczy w San Diego. Szczerze mówiąc, wolałem być tutaj, niż tkwić samotnie w domu. Siadaj – powiedział. – A co u ciebie? Co cię tutaj sprowadza w sobotnie przedpołudnie?
– Chciałam za świeżej pamięci przepisać na maszynie notatki. Aha, zanim zapomnę. Może zadzwonić do ciebie facet nazwiskiem Richard Hevener. Będzie chciał mnie sprawdzić.
– A o co chodzi?
– Chyba znalazłam nowe biuro, ale jeszcze nic nie wiadomo. – Podałam mu szczegóły, opisując świeżo wyremontowany budynek z drewnianym balkonem. – Jest świetny. Nieduży i cichy, a lokalizacja wprost idealna.
– Jeśli zadzwoni, obiecuję, że będę cię wychwalał pod niebiosa. Nie wspomnę ani słowem o twoim króciutkim pobycie w więzieniu. Możesz jednak liczyć na to, że jeśli nic z tego nie wyjdzie, moje drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem.
– Wielkie dzięki. Trzymaj za mnie kciuki.
– Nie ma sprawy. Ida Ruth powiedziała mi, że pracujesz nad sprawą zniknięcia doktora Purcella.
– A skąd ona o tym wie? Wzięłam to dopiero wczoraj.
Lonnie machnął ręką.
– Ida Ruth wie wszystko. Stawia to sobie za punkt honoru. Jej przyjaciółka kiedyś dla niego pracowała. Wszyscy, którzy go znali, skłaniają się teraz ku teorii, że nawiał z domu. Muszę przyznać, że mnie też czasem to mocno kusi.
– Och, daj spokój. Marie wyśledziłaby cię jak pies gończy. – Jego żona jest instruktorem sztuk walki i prawdziwym ekspertem w sposobach unieszkodliwiania ludzi za pomocą bosych stóp, całkiem niewielkich zresztą rozmiarów.
– Racja. Problem ze zniknięciem polega na tym, że nie można tego zrobić ot, tak sobie. A przynajmniej nie wtedy gdy traktuje się całą rzecz poważnie. Jeśli chcesz się zaszyć na dobre, musisz to długo planować.
– Też tak uważam. Ja sama skłaniam się ku wersji, że Purcell nie żyje, ale trzeba pamiętać, że w tym samym czasie wyparował jego paszport i trzydzieści tysięcy dolarów.
– Trzydzieści tysięcy starczy na jakieś pół roku. Purcell jest przyzwyczajony do życia na wysokim poziomie. Nie potrafiłby zaciskać pasa. W jego wieku? Musiałby stracić rozum.
– Moja reakcja była podobna. Jednak z drugiej strony, gdyby zdecydował się osiedlić w jakimś kraju Trzeciego Świata, mógłby prowadzić całkiem wygodne życie, a gdyby źródełko wyschło, mógłby bez żadnych dodatkowych pytań otworzyć niewielką praktykę.
– Pracować mógłby równie dobrze tutaj. Po co uciekać?
– Zapomniałam ci powiedzieć, o czym się dzisiaj dowiedziałam. – Zrelacjonowałam mu moją wizytę w Pacific Meadows i rozmowę z Merry, Patronką Plotkarzy. – Zgodnie z jej relacją, ludzie z medycznej izby kontroli depczą mu ostro po piętach. W grę wchodzi pół miliona dolarów, na które nie ma pokrycia. Winny czy nie, mógł się zdecydować na ucieczkę, gdy poczuł ich oddech na plecach.
Lonnie skrzywił się niecierpliwie.
– Bądźże poważna. To niemożliwe. Federalni nie wsadzą takiego gościa do więzienia. Prokurator musi udowodnić chęć popełnienia przestępstwa, a możesz mi powiedzieć, jak to zrobi? Uwierz mi, przepisy stosowane przez Medicare mogą doprowadzić uczciwego człowieka do szaleństwa. Wszyscy dochodzą więc szybko do porozumienia. Przywołuje się zaraz błędy w kodowaniu i pomyłki niekompetentnych urzędników. Mogli mu jedynie pogrozić palcem, a każdy dobry adwokat wyciągnąłby go z tego bez problemu. Wiesz, sam bym to zrobił, a przecież nie mam o tych sprawach bladego pojęcia. Po pierwsze, trzeba zanudzić ławę przysięgłych na śmierć. Wyciągasz parę zestawień i wykresów, cytujesz statystyki, aż dziewięciu z nich zacznie drzemać. Można też zasugerować, że wiekowemu panu doktorowi coś się ze starości pomieszało w głowie albo że jest marnym biznesmenem. – Rozbawiony urwał na chwilę. – Słyszałaś kiedyś o tej sprawie? Jakiś facet we Fresno został uwolniony od zarzutów, bo ława przysięgłych doszła do wniosku, że jest za głupi, żeby sprzeniewierzyć sporą sumę pieniędzy. Jego własny adwokat przedstawił go w tak koszmarnym świetle, że przysięgli zlitowali się i dali mu święty spokój. Purcellowi na pewno nic nie grozi.
– Zgoda, ale czy on o tym wiedział? A co z publiczną kompromitacją?
– W dzisiejszych czasach nikt się tym nie przejmuje. – Lonnie wziął do ręki ołówek i narysował na kartce kwadracik. – Zapominasz o jednym. Jeśli facet jest bystry… Twierdzisz, że wyprowadził z systemu pół miliona dolców, a to stosunkowo niewielka suma. Tyle na razie wiedzą. Większego ryzyka warte są dopiero dwa miliony. Sprytny facet wyjeżdża dwa, może trzy razy za granicę. Wybiera kraj, gdzie na wypadek wytropienia go przez federalnych nie obejmie go prawo o ekstradycji. Zakłada tam konto w banku i przelewa pieniądze, aż będzie miał tyle, ile potrzeba. Potem może sobie dalej oszukiwać kogo chce, aż komuś podpadnie. Gdy zrobi się gorąco, wskakuje na pokład pierwszego samolotu i znika. W takim wypadku trzydzieści tysięcy dolarów to kwota na pokrycie wydatków związanych z podróżą.
Pomyślałam o Fionie i jej opowieści o dwukrotnym zniknięciu Dowana.
– Cenna uwaga – orzekłam. Pomyślałam też o księgowej, którą zwolniono, i o zastępczyni administratora, która odeszła na znak protestu. Może ze strony Dowa była to próba skierowania uwagi na kogoś innego. Nagle zadzwonił telefon i Lonnie podniósł słuchawkę. Sądząc po jego odpowiedziach, dzwoniła Marie. Pomachałam mu i wyszłam, by mógł w spokoju dokończyć rozmowy.
Wróciłam do siebie i raz jeszcze przeczytałam swój raport. Wydawał się w porządku, ale postanowiłam, że pozwolę mu poleżeć jeszcze jeden dzień. Będę do niego dodawać relacje z dalszych rozmów, jeśli tylko wymyślę, z kim powinnam się spotkać w następnej kolejności. Wypisałam listę nazwisk. W pierwszej piątce znaleźli się wspólnicy Purcella i jego najlepszy przyjaciel. Upewniłam się, że mam wszystkie potrzebne numery telefonów. Doszłam do wniosku, że dość już zrobiłam i najwyższy czas wracać do domu.
O drugiej zrobiłam sobie zupę pomidorową z torebki i kanapki z serem, które zanurzyłam w zupie. Połączenie czerwieni zupy i chrupiącego sera było kulinarnym symbolem pociechy z czasów dzieciństwa. Ciocia Gin zaserwowała mi to danie po raz pierwszy, gdy miałam pięć lat i opłakiwałam rodziców, którzy w maju zginęli w wypadku samochodowym. Zapach stopionego sera zawsze już będzie przywoływał wspomnienie smutku i zadowolenia mieszających się na moim języku. Dziś zrobiona własnoręcznie kanapka była gwoździem programu całego weekendu. Do tego sprowadza się życie, gdy decydujesz się na celibat.
Zaraz potem zrobiłam to, co na moim miejscu zrobiłby każdy doświadczony prywatny detektyw: przeszłam do salonu, zrzuciłam buty i ułożyłam się na kanapie. Przykryta miękkim pledem zaczęłam czytać książkę. Po kilku minutach przez magiczne drzwi przedostałam się do świata fikcji, podróżując z szybkością większą niż szybkość słów do królestwa pozbawionego dźwięku i prawa przyciągania.
Nagle rozległ się denerwująco przeraźliwy dzwonek telefonu. Tonęłam jak kamień w rzece snów i z trudem wydostałam się na powierzchnię. Po omacku sięgnęłam po słuchawkę aparatu stojącego na stoliku nad moją głową. Nawet nie wiedziałam, że zasnęłam. Uświadomiła mi to strużka śliny cieknącej z ust – na jawie raczej mi się to nie zdarza.
– Pani Millhone?
– Tak. – Jeśli ktoś będzie próbował mi coś sprzedać, to usłyszy parę naprawdę brzydkich słów.
– Mówi Blanche McKee.
Minęło parę sekund. Nazwisko nic mi nie mówiło. Przetarłam twarz dłonią i spytałam:
– Kto taki?
– Córka Fiony Purcell. O ile wiem, mama wynajęła panią do prowadzenia naszej sprawy. Chciałam tylko, żeby pani wiedziała, z jak wielką ulgą przyjęliśmy tę wiadomość. Nakłanialiśmy ją do tego od chwili zniknięcia taty.
– Ach tak. Przepraszam. W pierwszej chwili nie skojarzyłam nazwiska. Jak się pani miewa? – Usiadłam, otaczając się pledem niczym rytualną szatą.
– Dziękuję, dobrze. Mam nadzieję, że nie dzwonię w złym momencie. Chyba pani nie obudziłam?
– Ależ skąd. – Prawda wygląda tak, że mimo naszych najszczerszych zapewnień, wszyscy i tak wiedzą, że spaliśmy.
Blanche najwyraźniej wzięła moje zaprzeczenia za dobrą monetę.
– Nie wiem dokładnie, ile mama pani powiedziała… na pewno dużo… ale jeśli mogę coś dodać, to jestem do pani dyspozycji. Czy wspominała może o mojej przyjaciółce Nancy?
– Raczej nie. Nic mi to imię nie mówi.
– Tego się właśnie bałam. Mama bywa cyniczna, ale o tym chyba miała pani okazję sama się przekonać. Nancy przeniosła się niedawno do Chico, ale w każdej chwili można się z nią skontaktować telefonicznie.
– Nancy. To dobrze. Już notuję. – Kimkolwiek ta Nancy jest.
– Zakładam, że chciałaby pani usłyszeć także i moją opinię na temat tej sprawy.
– Oczywiście, bardzo chętnie.
– Tak się cieszę, że pani to mówi. Pomyślałam właśnie, że jeśli ma pani dziś po południu wolną chwilę, mogłybyśmy się spotkać i porozmawiać. Opowiedziałabym pani o moich odczuciach i niepokojach.
Zawahałam się.
– Cóż. Wie pani, w chwili obecnej bardziej interesują mnie fakty niż odczucia i niepokoje. Bez urazy.
– Wcale nie czuję się urażona. Nie chciałam bynajmniej dać pani do zrozumienia, że nie znam także i faktów.
– Hmmm. – Nie zapomniałam z trudem skrywanej pogardy Fiony dla młodszej córki, matki czwórki, a niebawem piątki dzieci. Z drugiej strony być może Fiona opowiedziała Blanche o mnie, by sprawdzić, czy rzeczywiście jestem tak dokładna i nieustępliwa, jak utrzymywałam podczas naszego spotkania.
– Jaka pora będzie pani odpowiadać? – spytała Blanche.
Zaklęłam bezgłośnie pod nosem, dodając parę ciekawych epitetów z mojej bogatej kolekcji.
– Proszę chwileczkę poczekać. Muszę sprawdzić terminarz. – Przyłożyłam słuchawkę do piersi i spojrzałam na zegarek. 16:06. Jeszcze przez chwilę udawałam, że przeglądam listę moich licznych zajęć zaplanowanych na sobotnie popołudnie. Nie miałam szczególnej ochoty spotykać się z Blanche, zwłaszcza za cenę smacznej drzemki, i nie chciałam opuszczać mojej przytulnej dziupli, szczególnie w tak paskudne, deszczowe popołudnie. Za oknami już zapadał szary, listopadowy zmrok i widziałam, jak z gałęzi uderzających w szyby opadają krople deszczu. Raz jeszcze spojrzałam na zegarek. 16:07.
Słyszałam, jak Blanche oddycha do słuchawki, a kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał ostro i nieprzyjemnie.
– Kinsey, jest pani tam?
– Tak. Wygląda na to, że dziś nie uda nam się spotkać. Może jutro o dziesiątej rano?
– Niestety, zupełnie mi to nie odpowiada, a poniedziałek w ogóle nie wchodzi w grę. Czy naprawdę nie może pani wpaść choć na chwilę? Czuję, że to bardzo ważne.
Ja ze swej strony poczułam falę złości. W wyobraźni widziałam już wracającą z San Francisco Fionę, wściekłą, że nie znalazłam czasu, żeby spotkać się z Blanche. Tysiąc pięćset dolarów i nawet nie pofatygowała się pani do mojej córki?
– Mogę przyjechać o wpół do szóstej, ale najwyżej na pół godziny. Tylko tyle mogę zrobić.
– Świetnie. Mieszkamy przy Edenside na rogu Monterey Terrace. Numer 1236. To dwupiętrowy dom w stylu hiszpańskim. Na podjeździe stoi duży granatowy samochód.
Edenside Road stanowiła część małego osiedla sprytnie wbudowanego w zbocze wzgórza: pięć krętych uliczek zbiegających się na końcu w mały placyk. Architekci najwyraźniej poszli po linii najmniejszego oporu. Uliczki pięły się po wzgórzu niczym małe asfaltowe strumyki płynące z najwyższego wzniesienia. Jechałam pod górę z trudem, co sześćdziesiąt metrów zwalniając przy specjalnych progach. Okolica była wprost idealna dla dzieci, których obecność znaczyły wózki, domki do zabaw, huśtawki, rowerki, samochody i deskorolki poustawiane na niemal każdym podwórku. Wyglądało to tak, jakby w okolicy eksplodował wielki sklep z zabawkami.
Dom stojący na rogu Edenside i Monterey Terrace rzeczywiście zbudowano w stylu hiszpańskiej hacjendy z dużym dziedzińcem od frontu. Nawet w zapadającym szybko zmroku nie mogłam nie zauważyć garażu na trzy samochody, stojącego obok domu niczym złowieszcze szczęki. Kiedy się zbliżałam, na dziedzińcu zapłonęły blade światła, oświetlając fasadę domu. Otynkowano go na bladoróżowo, a ceramiczne, pomarańczowe dachówki ułożone na kształt litery S pochodziły z masowej produkcji. Oryginalne dachówki na dachach starszych domów przybrały barwę ciemnej czerwieni porośniętej gdzieniegdzie mchem. Te miały kształt litery C w miejscu, gdzie robotnicy kładli miękką jeszcze glinę na udzie, by nadać im ostateczną formę.
Zgodnie z zapowiedzią na podjeździe stał duży granatowy samochód. Zaparkowałam przy krawężniku, wysiadłam i żwirowaną ścieżką ruszyłam w stronę domu. Okolica ucierpiała zdecydowanie w wyniku suszy: wszystko pokrywał żwir i beton, a tu i ówdzie posadzono kaktusy różnego rodzaju i inne sukulenty. Przez metalową furtkę weszłam na wyłożony płytkami dziedziniec. Na środku stała szemrząca fontanna w stylu hiszpańskim, zasilana wodą z pompy.
Zadzwoniłam do drzwi. Natychmiast usłyszałam krzyki, szczekanie psów i tupot małych stóp. Cała gromadka maluchów walczyła o pierwszeństwo otwarcia mi drzwi. Kiedy te wreszcie się otwarły, mniej więcej pięcioletnia dziewczynka odwróciła się, żeby uderzyć stojącego za nią czterolatka. Po kilku sekundach w ruch poszły pięści, a zaczerwienione ze złości dzieci z potokami łez na policzkach walczyły o klamkę, pomagając sobie stopami obutymi w brązowe buciki na twardych podeszwach. Obok nich dwa nadaktywne teriery podskakiwały, jakby miały w łapach sprężyny. Potrąciły przy tym stojącego z tyłu malucha, który natychmiast zaczął wyć. Jeszcze jedna dziewczynka szła przez duży hol, krzycząc „Mamo! Maaamoooo!!! Heather bije Josha, a psy przewróciły Quentina”.
– Amando, czy nie mówiłam ci, że nie wolno skarżyć? Josh świetnie sam da sobie radę. A teraz zajmij się swoimi sprawami i przestań gadać, bo doprowadzisz mnie do szału.
Kołysząc się lekko, Blanche weszła do holu. Jej brzuch był tak duży, że wyglądał jak ogromny księżyc utrzymywany na orbicie przez nieznane astronomom siły grawitacji. Miała na sobie bladoszare szerokie spodnie i tunikę pełną zakładek i ukrytych zapięć. Domyśliłam się, że po przyjściu na świat dziecka będzie je mogła w każdej chwili odpiąć i bez trudu nakarmić niemowlę. Jej długie, lśniące blond włosy sięgały niemal do pasa. Porcelanowa cera nosiła ślady delikatnego makijażu, a w twarzy dominowały niebieskie oczy i łagodnie zarysowane łukowate brwi. Wyglądała jak zamorska królewna z baśni braci Grimm, z tą tylko różnicą, że oczekiwała dziecka.
Pochyliła się, podniosła z podłogi wyjącego malucha i oparła go na biodrze. Chwyciła Heather za ramię i odciągnęła ją od brata, po czym lekko popchnęła w stronę korytarza.
– Dzieci na podwórko. Amanda zrobi wam krakersy z masłem orzechowym. Możecie zjeść na zewnątrz. Byle nie za dużo. Za chwilę będzie kolacja. No, zmykać stąd. Już. Wszyscy na podwórko.
– Mamoooo, jest ciemno.
– Zapalcie światło na werandzie.
– Ale my chcemy oglądać kreskówki!
– Trudno. Róbcie, co mówię. I bez biegania – ostrzegła swoją gromadkę.
Heather i Josh pędzili już korytarzem, lecz zaraz zwolnili, popychając się i poszturchując nawzajem. Psy ruszyły za nimi, szczekając przeraźliwie, a Amanda weszła do kuchni, by tam bez wyraźnego protestu zająć się przygotowaniem krakersów dla rodzeństwa. Na oko siedmioletniej dziewczynce już teraz powierzano rolę zastępczej mamy.
Wydając polecenia, Blanche zdołała też uspokoić wrzeszczącego malucha. Odwróciła się i ruszyła w stronę salonu. Szłam za nią, torując sobie drogę między rozrzuconymi zabawkami. Były dosłownie wszędzie. Próbując uniknąć zmiażdżenia plastikowych elementów, odsuwałam stopą klocki lego rozsypane po całej podłodze. Przy prowadzących na górę schodach zamontowano małą bramkę. Drzwi do piwnicy zamknięte były na haczyk, co miało ustrzec dzieci przez wpadnięciem w ciemną otchłań.
– Twoja matka wspominała o opiekunce do dzieci. – Zawsze wychodzi ze mnie niepoprawna optymistka.
– Nie przychodzi w weekendy, a Andrew wyjechał z miasta.
– Czym się zajmuje?
– Jest prawnikiem. Prowadzi sprawy fuzji i sprzedaży firm. Do środy będzie w Chicago.
– A kiedy ma się urodzić dziecko?
– Teoretycznie za trzy tygodnie, ale chyba przyjdzie na świat wcześniej. Z poprzednimi też tak było.
W salonie stała otwarta wielka skrzynia pełna zabawek, które przewalały się przez wszystkie brzegi: lalki, misie i jasnożółty autobus szkolny wypełniony plastikowymi figurkami dzieci o okrągłych główkach. Była tam też drewniana ławeczka i młotek do wbijania drewnianych kołków, kredki, książeczki do kolorowania, małe metalowe samochodziki i drewniany pociąg. Na samym środku stał duży kojec. Zauważyłam też poruszaną mechanicznie huśtawkę, chodzik z gumowymi ochraniaczami, wysokie krzesełko, leżaczek dla niemowląt i przenośną kołyskę. Każdy kontakt w ścianie był specjalnie zabezpieczony plastikowymi przykrywkami. Wszystkie przedmioty znajdujące się w zasięgu małych rączek starannie pochowano, jakby spodziewając się nadciągającej powodzi.
Nagle usłyszałam dobiegający z zewnątrz przenikliwy krzyk, o częstotliwości znacznie wyższej niż wcześniejsze wrzaski w holu.
– Mamo! Mamo! – krzyknęła Amanda. – Heather zepchnęła Josha z drabinki i krew mu leci z nosa!
– O Boże – szepnęła Blanche. – Weź go, proszę.
Bez chwili wahania podała mi malca i poszła do kuchni. Quentin był zaskakująco ciężki, a jego kości przypominały kamienie. Popatrzył za odchodzącą matką, po czym przeniósł wzrok na mnie. Choć nie potrafił jeszcze mówić, czułam, że w jego małym mózgu powoli rodzi się pojęcie „Potwora”. Nagle zdał sobie sprawę z trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł, i ułożył małe usteczka do porażającego wrzasku.
– Czy mogę go włożyć do kojca?
– Nie, nie znosi tego – krzyknęła Blanche, przechodząc przez drzwi na tyłach domu. Na podwórku rozległy się krzyki drugiego dziecka, najwyraźniej domagającego się w ten sposób poświęcenia mu równej uwagi. Jakby w odpowiedzi Quentin otworzył buzię tak szeroko, że początkowo nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zbierając siły, zwinął się jak pierożek. Nagle, bez ostrzeżenia, wyprężył się niczym skaczący do tyłu nurek. Gdybym go mocno nie trzymała, wyśliznąłby mi się z rąk i uderzył głową o podłogę.
– Gu gu gu – zagruchałam, jakbyśmy się świetnie bawili. Niestety, wyraz jego buzi obwieszczał coś zupełnie przeciwnego.
Próbowałam go pohuśtać, jak przed chwilą robiła to Blanche, ale to tylko pogorszyło sprawę.
Teraz byłam nie tylko Potworem, ale Potworem Huśtającym Dzieci, gotowym zahuśtać go na śmierć. Chodziłam w kółko, szepcząc: „No już, już”, ale malec nie chciał się uspokoić. W ostatnim akcie desperacji wsadziłam go do kojca, zmuszając, by ugiął sztywne nóżki i usiadł wygodnie. Podałam mu dwa klocki z literkami i kawałek na wpół zjedzonego ciasteczka. Wycie natychmiast ucichło. Cuentin wsunął ciasteczko do buzi i zaczął walić klockiem o plastikową podłogę kojca. Wstałam i poklepując się z ulgą po piersi, poszłam do kuchni zobaczyć, co się tam dzieje.
Blanche ukazała się właśnie w drzwiach z czteroletnim Joshem opartym o biodro. Jego nogi dyndały gdzieś w okolicach jej kolan. Na czole chłopca widniał guz wielkości jajka, a z rozciętej wargi ciekła krew. Jedną ręką Blanche otworzyła zamrażarkę i wyjęła parę kostek lodu, które zawinęła w ścierkę i przyłożyła do czoła chłopca. Zaraz potem ruszyła do saloniku i ciężko usiadła w fotelu. W tej samej chwili chłopiec szybko odpiął klapkę w tunice i zaczął ssać jej pierś. Zaskoczona odwróciłam wzrok. Byłam przekonana, że dzieci w jego wieku dawno już powinny zapomnieć o takiej formie odżywiania. Blanche wskazała mi stojący obok fotel, nie zwracając najmniejszej uwagi na syna uczepionego przy prawej piersi.
Spojrzałam na fotel i usunęłam niedojedzony krakers z masłem orzechowym. Usiadłam niepewnie na samym brzeżku. Kontuzja Josha najwyraźniej zachęciła pozostałe dzieci do ucieczki przed chłodem i zmrokiem panującymi na zewnątrz. W następnej chwili telewizor ryczał już na cały regulator, a na ekranie migały kreskówki. Heather i Amanda siedziały ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Zaraz też dołączył do nich Josh, trzymając przy czole ścierkę z zawiniętymi w nią kostkami lodu.
Próbowałam się skoncentrować na tym, co mówiła do mnie Blanche, lecz nie dawała mi spokoju myśl, że nawet w moim wieku podwiązanie jajowodów nie byłoby wcale takim złym rozwiązaniem.