174959.fb2
JECHALI jedno za drugim w ciemności prawie osiem kilometrów. Nie było śladu księżyca. Ani też gwiazd. Z nisko wiszącego grubego kożucha chmur tylko sporadycznie padały krople deszczu. Rozpryskiwały się na przedniej szybie w plamy wielkości spodka. Jeep podskakiwał i trząsł się, kiedy Reacher jechał sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę wyboistą drogą wśród zarośli, a biedny garbus z trudem za nim nadążał.
Osiem kilometrów od domu krajobraz się zmienił, powoli wznosił się, tworząc płaskowyż. Skaliste odkrywki pojawiły się w świetle reflektorów, droga prowadziła wśród nich na południowy wschód. Wybujałe kępy jadłoszynu rosły przy coraz węższym trakcie. Wkrótce zamiast drogi zostały tylko dwie koleiny wyżłobione w twardym gruncie. Występy skalne, rozpadliny oraz gęste kępy rosochatych krzewów po zwalały im podążać tylko i wyłącznie tymi koleinami.
Następnie droga zaczęta piąć się pod górę, przecinając wapienny płaskowyż w miniaturze. Była to wyniesiona w górę skalista płyta wielkości boiska piłkarskiego, o długości ponad sto metrów i szerokości siedemdziesiąt, z grubsza owalna. Nie rosły na niej żadne rośliny. Reacher zakreślił jeepem szerokie koło i omiótł okolicę reflektorami. Na wszystkich krawędziach następował spadek terenu o jakieś pól metra, a dalej była już skalista gleba. Spodobało mu się to, co zobaczył.
Przejechał na drugi kraniec kamiennej płyty i stanął tam, gdzie kończyła się droga. Alice zatrzymała garbusa obok. Wyskoczył z jeepa i nachylił się nad jej oknem.
– Obróć wóz i podjedź tyłem aż do krawędzi – powiedział. – Ile się da. Zablokuj wylot drogi.
Tak manewrowała, aż samochód znalazł się w środku traktu, wówczas ustawiła go maską skierowaną na północ, skąd przyjechali. Reacher stanął maską jeepa w kierunku jej wozu i otworzył tylną klapę.
– Wyłącz silnik i światła – rzucił krótko. – Daj mi karabiny.
Podała mu kolejno cztery wielkie winchestery. Otworzył pudełka z amunicją i wyjął specjalny nabój Bobby’ego. Bobby niewątpliwie zaopatrzył go w mnóstwo dodatkowej mocy, dzięki czemu pocisk powinien zyskać ze sto dżuli energii początkowej i może ze sto pięćdziesiąt kilometrów prędkości. Liczył właśnie na to, że z lufy buchnie jasny płomień. Reacher uśmiechnął się i wyjął jeszcze dziesięć naboi z pudełka. Potrzebował jak najjaśniejszego rozbłysku przy strzale.
Naładował pierwszego winchestera samymi nabojami roboty Bobby’ego. Do drugiego załadował ich siedem. Trzeci ładował na przemian: weszły trzy zwykłe i trzy specjalne. Czwartego wyłącznie amunicją fabryczną. Położył strzelby kolejno od lewej do prawej w bagażniku jeepa i zamknął klapę. Siadł za kierownicą i dał Alice znak, żeby usiadła obok.
– Gdzie teraz jedziemy? – spytała.
Uruchomił silnik i odjechał od garbusa.
– Wyobraź sobie, że ta płyta jest tarczą zegara – wyjaśnił. – Przyjechaliśmy na szóstej. Twój samochód zaparkowany jest tyłem do dwunastej. Będziesz się chowała za krawędzią na ósmej. Twoim zadaniem będzie oddanie jednego strzału, a następnie masz uciec na siódmą.
– Nie potrafię strzelać.
– Pociągniesz tylko za spust. Chodzi mi o huk wystrzału i błysk.
Skinęła głową.
– Świetnie.
Podjechał jeepem blisko krawędzi kamiennej płyty i zatrzymał się.
Otworzył klapę, wyjął pierwszy karabin i pobiegł do szczeliny na brzegu skały, położył winchestera na ziemi, wycelowując w pustkę pięć metrów przed garbusem w oddali. Przeładował.
– Jest gotów do strzału – powiedział. – To pozycja na ósmej. Schowaj się za krawędzią, strzel, a następnie przesuń się na siódmą. Czołgaj się przez całą drogę.
– A skąd będę wiedziała, kiedy strzelić?
– Będziesz wiedziała.
– Świetnie – powtórzyła.
Wsiadł znów do jeepa i popędził na czwartą. Nawrócił i zjechał tyłem ze skały. Pokonał niecały metr, gdy gwałtownie zatrzymały go zarośla. Wyłączył silnik i światła. Wziął czwarty karabin i oparł go o drzwi pasażera. Zabrał ze sobą drugi oraz trzeci i pobiegł z nimi na godzinę drugą. Położył trzeci na krawędzi skały i podbiegł do garbusa. Uchylił drzwi kierowcy na dziesięć centymetrów. Odmierzył pięć metrów zgodnie z ruchem wskazówek zegara i położył drugi karabin na ziemi między dwunastą a pierwszą. Około dwunastej trzydzieści. A mówiąc dokładnie, na dwunastej siedemnaście, pomyślał. Następnie wrócił i położył się na brzuchu na ziemi, tuż obok garbusa. Czekał. Osiem minut, myślał, może dziewięć.
W RZECZYWISTOŚCI trwało to jedenaście minut. Ujrzał błysk na północy, w pierwszej chwili myślał, że to błyskawica, potem jednak dostrzegł światła reflektorów sunące po wertepach. Pół minuty później usłyszał warkot silnika. Dźwięk wznosił się i opadał, zgodnie z rytmem, w jakim koła łapały przyczepność i podskakiwały na wybojach. Mocne zawieszenie, pomyślał. To chyba pick-up Bobby’ego. Ten, z które go polował na pancerniki.
W końcu zobaczył półciężarówkę wjeżdżającą na płytę płaskowyżu. Wóz przyspieszył na płaskim terenie, pędząc wprost na niego. Reflektory omiotły garbusa. Żółta farba dała jaskrawy odblask nad ramieniem Reachera. Pick-up gwałtownie zahamował i przystanął przodem do jedenastej, niecałe trzydzieści metrów przed nim.
Przez sekundę zupełnie nic się nie działo. Następnie kierowca pick-upa zgasił światła, zapadła całkowita ciemność. Nie było słychać nic prócz silnika pracującego na jałowym biegu. Reacher zastanawiał się, czy go widzieli.
Nic się nie działo.
Teraz, Alice, pomyślał.
Nic.
Strzelaj, Alice, rozkazał jej w myślach. Strzelaj teraz, na miłość boską, strzelaj.
Zacisnął oczy i czekał jeszcze trwającą wieczność sekundę.
W końcu Alice strzeliła. Po jego prawej stronie pojawił się wielki rozbłysk i echem rozszedł się potężny huk. Wyczołgał się spod garbusa i sięgając przez drzwi kierowcy, zapalił przednie światła. Odskoczył i przeturlał się dwa metry, by ujrzeć pick-upa skąpanego w świetle. Było ich troje: kierowca w kabinie, dwie osoby przycupnięte na platformie trzymające się pałąka zabezpieczającego. Wszyscy znieruchomieli, wpatrzeni w punkt, skąd wystrzeliła Alice.
Po chwili zareagowali. Kierowca znów włączył światła. Reacher zauważył, że osoby z tyłu miały czapeczki i granatowe kurtki. Jedna z nich była wyraźnie niższa. Kobieta, pomyślał. Nagle zdał sobie sprawę, że to ona musiała być strzelcem. Drobne dłonie, zręczne palce. Lorcin Carmen był jak dla niej stworzony. Przykucnęła nisko po lewej stronie swego partnera. Oboje mieli pistolety i zaczęli strzelać w światła garbusa. Na czapeczkach widniał napis FBI. oblał go zimny pot. Co jest, do diabła? Po chwili rozluźnił się. Przebranie, podrobione dokumenty tożsamości, podszykowana crown victoria. Pojechali nią do mieszkania Alice. Właśnie w ten sposób zatrzymali Ala Eugene’a w piątek. Słyszał głuche odgłosy szybkich strzałów z pistoletów kaliber 9 mm. Zobaczył, jak rozpryskuje się przednia szyba garbusa, a po chwili nie było też świateł. Widział nikłe rozbłyski na końcach luf i pociski śmigające w kierunku Alice.
Podczołgał się do krawędzi płyty, gdzie znalazł karabin ustawiony na dwunastej siedemnaście. Winchester numer dwa, załadowany na bojami podrasowanymi przez Bobby’ego Greera. Strzelił, nie celując, siła odrzutu mało go nie powaliła na kolana. Z lufy buchnął wielki pióropusz ognia. Zupełnie jak flesz w aparacie. Nie miał pojęcia, dokąd powędrowała kula. Zarepetował i pognał na prawo w kierunku garbusa. Znowu strzelił. Dwa wielkie rozbłyski, odległe od siebie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, sprawią wrażenie, że człowiek porusza się z prawej na lewą. Wytrawny strzelec będzie celował trochę przed ostatnim rozbłyskiem, z nadzieją, że trafi w ruchomy cel. Strzelanie z wyprzedzeniem. Łyknęli to. Usłyszał świst poci sków uderzających w skałę obok samochodu.
Ale już wtedy poruszał się w przeciwnym kierunku, znów zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Rzucił broń i podbiegł do trzeciego winchestera na godzinie drugiej, tego załadowanego nabojami na przemian. Pierwszy wystrzelił nabój fabryczny. Na pewno niebezpieczny. Wycelował w mrok dwa i pół metra za światłami pick-upa i ponad metr nad ziemią. Strzelił raz. Teraz będą myśleli, że strzelców jest trzech: jeden po lewej stronie i dwóch po prawej. Nie widział, gdzie trafił, ale zgasły światła pick-upa. Strzelił w to samo miejsce kolejnym nabojem ręcznej roboty. Wydobywający się z lufy pióropusz światła oświetlił całą płytę. Reacher zapamiętał, gdzie jest obiekt, i wystrzelił drugi fabryczny nabój, celując teraz precyzyjnie. Usłyszał przenikliwy krzyk. Strzelił jeszcze raz i ujrzał w rozbłysku ciało mężczyzny spadające z platformy wozu głową w dół.
Potem wydarzyły się dwie rzeczy. po pierwsze, pick-up wyrwał znienacka do przodu i ruszył na północ, skąd przybył. A następnie strzały z pistoletu zaczęły trafiać obok garbusa. Kobieta szła w ciemności i strzelała raz za razem. Grad kuł minął go o niecały metr. Półciężarówka odjechała szybko, jej warkot rozmył się w oddali. Raptem Reacher spostrzegł, że deszcz pada już inaczej. Zamiast sporadycznych wielkich kropli zaczęło kropić z coraz większą intensywnością. Po chwili deszcz syczał i huczał, bębniąc w krzewy jodłoszynu wokół niego.
Na szczęście mógł teraz hałasować do woli. Nie potrafiłby się wycofać tak bezszelestnie jak kobieta. Owszem, nieźle jest mieć metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i ważyć sto dziesięć kilogramów, ale na pewno nie wtedy, gdy trzeba się przedzierać nocą przez pustynne zarośla. Co innego w tym deszczu. Mniej pocieszające było to, że za moment widoczność spadnie do zera. Mogą wpaść na siebie z kobietą, nieświadomi, że znaleźli się w tym samym punkcie.
Wycofał się do jeepa na czwartą. Znalazł czwarty karabin oparty o drzwi, załadowany fabrycznymi nabojami. Broń była mokra. Otrząsnął ją i wycelował na jedenastą. Strzelił cztery razy – na dwunastą, pierwszą, drugą i trzecią. Ostrzeliwanie. Hazard. Zaleta jest taka, że jeśli mu dopisze szczęście, trafi w kobietę. A wada taka, że zdradza kobiecie, iż jest sam. Jeden facet, chociaż więcej niż jeden karabin. Teraz łatwo się tego domyślić. Strzały zdradzą też jego pozycję.
Wsunął karabin pod jeepa i pomknął na zachód przez krzaki, aż znalazł się dwanaście metrów od krawędzi skały. Wyjął z kieszeni hecklera amp; kocha Alice, odbezpieczył go i ruszył na południe, oddalając się od jeepa, ale zbliżając do garbusa, trzymając się dziesięć metrów od zarośli. Deszcz walił coraz mocniej. Huk był nieprawdopodobny. Trudno było sobie wyobrazić coś głośniejszego.
Znajdował się naprzeciwko pozycji na drugiej, kiedy z nieba błysnęło. Szybko przykucnął i spojrzał przed siebie. Niczego nie dostrzegł. Gdzie ona jest? Przywarła gdzieś do krawędzi płyty, przerażona jak jeszcze nigdy w życiu.
Drugi piorun błysnął trzy minuty później. Reacher uniósł się nieco i zerknął na lewo. Zauważył kobietę dwadzieścia metrów od siebie, schowaną przed deszczem na półce skalnej. Dostrzegł litery na jej czapce: FBI. Patrzyła wprost na niego, trzymając pewnie broń. Nagle lufa rozbłysła, strzeliła do niego. Odgłos był ledwie słyszalny, gdyż zagłuszyła go burza.
Chybiła. Błyskawica przygasła i znów wszystko pogrążyło się w całkowitym mroku. Reacher strzelił w jej kierunku i nastawił uszu. Nic. Pewnie chybiłem. Potem rozległ się grzmot. Ogłuszający grzechot rozszedł się echem po ziemi. Zostało mu jeszcze dziewięć naboi. Postanowił zastosować podwójny blef. Będzie myślała, że zmienię pozycję, a ja tego nie zrobię. Nie ruszył się z miejsca. Czekał na kolejną błyskawicę. Dzięki niej przekona się o jej umiejętnościach. Amatorka oddaliłaby się od niego. Prawdziwa profesjonalistka również zastosowałaby podwójny blef i nie ruszała się z miejsca.
Kolejny piorun trafił bliżej. Kobieta przysunęła się, wciąż przykra wędzi płyty. Dobrze, ale nie wzorowo. Strzeliła do niego i chybiła o metr. Teraz on strzelił do niej. Nie był pewny, czy trafił.
I znów kalkulacje. Co ona zrobi? Jak sądzi, co ja zrobię? Ostatnim razem się pomyliła. Więc tym razem pomyśli, że się przybliżę. Zatem i ona się zbliży.
Pozostał przykucnięty dokładnie w tym samym miejscu. Potrójny blef. Przesunął pistoletem wzdłuż hipotetycznej drogi jej przemieszczania się. Oczekiwał na błyskawicę. Błysnęło szybciej, niż się spodziewał. Wytężył wzrok. Kobieta znikła. Gwałtownie obrócił się w lewo i dostrzegł wyraźną granatową smugę oddalającą się w przeciwnym kierunku. Instynktownie wystrzelił przed nią i błyskawica zgasła.
Skoczył na równe nogi i puścił się pędem w tył na lewo, łamiąc po drodze krzewy i rozpryskując kałuże. Było mu wszystko jedno, ile hałasu przy tym czynił. I tak niczego nie było słychać z odległości jednego metra. Musiał uzyskać nad nią przewagę przed kolejnym piorunem.
Biegł wielkim łukiem, potem zwolnił i przystanął przy wapiennej krawędzi około pięciu metrów na północ od miejsca, gdzie zauważył ją pierwszy raz. Przemieściła się na południe, a potem z powrotem, więc teraz powinna znów iść na południe. Powinna być jakieś dziesięć metrów z przodu. Wprost przed nim. Podążał w ślad za nią, starając się wczuć w rytm błyskawic, gotów w każdej chwili paść na mokrą ziemię.
Kolejny błysk pioruna rozświetlił całą okolicę. Reacher gwałtownie przykucnął i wytężył wzrok. Nie ma jej tam. Padł na brzuch w błoto i leżał nieruchomo. Może poszła w stronę jeepa.
Przy kolejnym rozbłysku zrobiło się jasno jak w dzień, grzmot byt potężny, a błyskawica podświetliła spód chmur, jak flara oświetlająca pole walki. Jeep byt daleko. Zdecydowanie za daleko. Obrócił się, więc i poczołgał na południe. Poruszał się powoli na czworaka. Trzy metry, sześć, osiem. Nagle poczuł woń perfum.
Była intensywniejsza od zapachu deszczu. Czy to aby na pewno perfumy? A może zapach natury, na przykład jakiś nocny kwiat, który gwałtownie zakwita w czasie burzy? Nie, to perfumy. Leżał bez ruchu.
W którą stronę jest zwrócona? Jeśli spogląda na północ, to patrzy prosto na mnie, tyle, że mnie nie widzi. Zbyt ciemno. Uniósł się na lewym przedramieniu i wycelował pistolet. Wstrzymał oddech.
Na ułamek sekundy niebo się rozdarto i wielka błyskawica oświetliła pustynię jaśniej niż słońce. Kobieta znajdowała się metr od niego. Leżała twarzą do ziemi, nogi miała ugięte w kolanach, pistolet upadł obok ramienia, zanurzony do połowy w błocie. W ostatniej chwili, nim zapadła ciemność, wymacał jej szyję. Nie wyczul pulsu. Ciało zdążyło już trochę ostygnąć. Strzelanie z wyprzedzeniem. To musiał być trzeci pocisk, który instynktownie wycelował tuż przed nią, kiedy kobieta się przemieszczała. Wyskoczyła kuli naprzeciw. Następny piorun błysnął światłem mniej wyraźnym, rozproszonym w przestrzeni. Reacher przewrócił kobietę na plecy, rozerwał kurtkę i koszulę. Tak, trafił ją w lewą pachę. Kula przeszła na wylot drugim bokiem tułowia. Prawdopodobnie przestrzelił jej serce, płuca oraz kręgosłup.
Była średniej postury. Włosy blond, nasiąknięte wodą i utytłane błotem, tam gdzie wymykały się spod czapki FBI. Twarz wydała mu się skądś znajoma. Bar. Mrożona cola. Wziął ich wtedy za zespół handlowców. Kolejny błąd.
Włożył do kieszeni pistolet Alice i wrócił do jeepa. Było tak ciemno, a dodatkowo deszcz zalewał mu oczy, że dosłownie wpadł na samochód. Macając ręką po masce, dotarł do drzwi kierowcy i wsiadł do środka.
Włączył długie światła, uruchomił napęd czterokołowy i buksował, póki przednie opony nie odzyskały przyczepności, po czym wjechał pod górkę. Potem szerokim łukiem podjechał do stanowiska na siódmej. Zatrąbił dwa razy, na co Alice wynurzyła się niepewnie zza krzaka jadłoszynu i podbiegła do drzwi pasażera.
– Nic ci nie jest? – spytał.
– Co się stało?
Ruszył bez słowa, jechał zygzakiem, by przeczesać reflektorami całą płytę. Dziesięć metrów przed zniszczonym garbusem znalazł ciało mężczyzny. Był wysoki i potężny, dostał kulą z winchestera w brzuch. Reacher przypomniał sobie scenę w barze. Kobieta i dwóch mężczyzn.
– Dwa trupy – powiedział. – To się stało. Ale kierowca uciekł. Rozpoznałaś go? Potrząsnęła głową.
– Nie, przykro mi. Biegłam, a światła paliły się raptem sekundę czy dwie.
– Widziałem już tych ludzi. – Zastanowił się chwilę. – W piątek na skrzyżowaniu. Pewnie wkrótce po zabójstwie Eugene’a. Była ich trójka. Kobieta, zwalisty facet i drobny brunet. Mogę odfajkować kobietę i tego wielkoluda. Ale czy drobny brunet był dziś ich kierowcą?
– Niewiele widziałam. A ty?
– Patrzył się w przeciwnym kierunku, tam skąd ty strzeliłaś. Rozbłysk był potężny. Potem ja strzelałem, a po chwili uciekł. Ale chyba nie był mały.
Kiwnęła głową.
– Też mam przeczucie, że nie był mikrusem. Ani brunetem. Mignął mi tylko, ale sądzę, że był dość duży. Miał chyba jasne włosy.
– To by się zgadzało – rzekł Reacher. – Zostawili tego bruneta, że by pilnował Ellie.
– Więc kto siedział za kółkiem?
– Ich klient. Facet, który ich wynajął. Tak przypuszczam.
– Uciekł.
Reacher uśmiechnął się.
– Może sobie uciekać, ale się nie ukryje.
PRZYJRZELI się garbusowi. Nie nadawał się już do niczego. Alice wzruszyła tylko ramionami i obróciła się na pięcie. Reacher wyjął ze schowka mapy, nawrócił jeepem i ruszył z powrotem do Czerwone go Domu. Deszcz przeszedł teraz w mżawkę.
Reacher gwałtownie wyminął garaż i dostrzegł nikłe światełka pełgające w oknach domu.
– Palą świeczki – powiedział.
– Pewnie wysiadł prąd – zauważyła Alice.
Tak ustawił jeepa, że wnętrze garażu znalazło się w świetle jego reflektorów.
– Rozpoznajesz? – spytał.
Pick-up Bobby’ego znów stał na swoim miejscu, ale był mokry i umazany błotem. Z tyłu skapywała woda. Reacher obrócił głowę i obserwował drogę na północy.
– Ktoś się zbliża – zauważył.
Gdzieś w oddali widać było nikłe światła samochodu.
– Przywitajmy się z Greerami – zaproponował.
Weszli po schodkach na ganek, pchnął drzwi i wprowadził Alice do salonu. Lampa naftowa stała na komódce, syczała, płonąc jasno.
Choć była trzecia w nocy, Bobby siedział z matką przy stole. Rusty była ubrana w dżinsy i koszulę. Bobby zajmował miejsce obok niej ze wzrokiem utkwionym w pustkę.
– Czyż to nie romantyczna sceneria? – odezwał się Reacher.
Rusty poruszyła się zakłopotana.
– Boję się ciemności – wyjaśniła – to silniejsze ode mnie. Zawsze tak było.
– W ciemności mogą się też zdarzyć różne nieszczęścia – przyznał Reacher.
Nic nie odpowiedziała.
– Twoja półciężarówka jeździła dzisiejszej nocy – zwrócił się Reacher do mężczyzny.
– Ale to nie my – zastrzegł się Bobby – Nie ruszaliśmy się z miejsca, tak jak nam kazałeś. Oboje.
Reacher uśmiechnął się.
– Stanowicie dla siebie nawzajem alibi – powiedział. – Koń by się uśmiał.
Teraz usłyszał, jak pod ganek podjeżdża samochód. Kroki na schodach. Skrzypią drzwi frontowe, kroki w przedpokoju. Drzwi do salonu się otwierają i do pokoju wchodzi Hack Walker.
– Świetnie – powiedział Reacher. – Nie mamy wiele czasu.
– To ty się włamałeś do mojego gabinetu? – odezwał się Walker.
Reacher kiwnął głową.
– Byłem ciekaw.
– Czego?
– Szczegółów – odparł. – Interesują mnie szczegóły.
– Wpadłeś po uszy.
Reacher uśmiechnął się.
– Siadaj, Hack – zaproponował.
Walker zawahał się.
W końcu usiadł obok Rusty Greer. Reacher zajął miejsce naprzeciwko. Położył dłonie na drewnianym blacie.
– Byłem niezłym gliną przez trzynaście lat – zaczął. – Wiele się nauczyłem. Na przykład tego, że kłamstwa są niechlujne. Wymykają się spod kontroli. Ale prawda też bywa niechlujna. A więc w każdym wypadku będą jakieś zadziory. Zawsze nabieram podejrzeń, gdy wszystko jest gładziutkie, jak pupcia niemowlaka. Sytuacja Carmen była wystarczająco pogmatwana, by być prawdziwa.
– Ale?
– Niektóre zadziory były zbyt ostre. Carmen nie miała przy sobie pieniędzy. Wiem to na pewno. Choć ma dwa miliony na koncie, podróżuje pięćset kilometrów z jednym dolarem w portmonetce? Śpi w samochodzie? Jeździ od jednej stacji Mobila do drugiej?
– Udawała. Jest niezłą komediantką.
– Słyszałeś o Mikołaju Koperniku?
– To przedpotopowy astronom – odparł Walker. – Udowodnił, że Ziemia krąży wokół Słońca.
Reacher kiwnął głową.
– Zadał nam pytanie, jakie jest prawdopodobieństwo tego, że możemy być pępkiem całego wszechświata? Jakie szanse, że to, co widzimy, jest absolutnie wyjątkowe?
– Co z tego wynika?
– Jeśli Carmen miała na koncie dwa miliony dolarów, ale podróżowała z jednym dolarem, na wszelki wypadek, że a nuż spotka tak podejrzliwego gościa jak ja, to jest najbardziej przewidującą i najlepszą aktorką wszech czasów. Poczciwy staruszek Kopernik pyta mnie, na ile jest to prawdopodobne? Otóż prawdopodobieństwo jest bliskie zeru.
– Do czego zmierzasz?
– Zmierzam do tego, że nie kupiłem tej wersji. Zacząłem rozmyślać o pieniądzach w banku. I tu znów coś mi się nie zgadzało.
– Co takiego?
– Ludzie Ala Eugene'a przesłali kurierem dokumenty dotyczące finansów Slupa, prawda?
– Dziś rano, a wydaje się, że minęły wieki.
– Kiedy jednak szedłem do muzeum, zobaczyłem przypadkiem biuro Ala. Jest tuż obok sądu, zaledwie minuta marszu. Dlaczego więc osobiście nie przynieśli tych dokumentów? Przecież to była bardzo pilna sprawa. Samo zamówienie kuriera trwało na pewno dziesięć razy dłużej.
– Tu często przesyła się różne rzeczy kurierem – powiedział Walker. – To normalka. Zresztą było zbyt gorąco na chodzenie.
– Może. To nie miało wtedy jeszcze wielkiego znaczenia. Ale potem nie zgodziło mi się jeszcze coś. Obojczyk.
– Co z nim nie tak?
– Mam na myśli otarcie skóry. Jechałem z Carmen w sobotę. Wtedy pierwszy raz. Przede wszystkim pamiętam, jak wysoko siedzi się w siodle. To przerażające. Jeśli więc Carmen spadła z takiej wysokości na kamienie, tak silnie, by złamać sobie obojczyk, to dlaczego nie obtarła sobie skóry na dłoniach?
– Może obtarła.
– W szpitalu nie napisali o tym ani słowa.
– Może zapomnieli.
– To był niezwykle szczegółowy opis badania. Pracujący rzetelnie nowy personel. Zauważyłem to, podobnie zresztą jak Cowan Black. Zwrócił uwagę, że byli niezwykle skrupulatni. Na pewno odnotowaliby skaleczenia dłoni.
– Pewnie miała rękawice do jazdy konnej.
Reacher pokręcił głową.
– Powiedziała mi, że w tych stronach nikt nie nosi rękawic. Zbyt gorąco. Zacząłem się zastanawiać, że może jednak obojczyk złamał jej Slup, kiedy ją bił. Utrzymywała także, że złamał jej rękę oraz szczękę i wybił kilka zębów, w aktach choroby nie było nic na ten temat, więc przestałem się nad tym głowić. Zwłaszcza, gdy przekonałem się, że pierścionek jest prawdziwy.
Świeca na lewym krańcu stołu zgasła. Wypaliła się, przez sekundę prosty jak struna, cieniutki wężyk dymu unosił się nad knotem, a potem zaczął spiralnie wirować.
– Ona kłamie i tyle – rzekł lekceważąco Walker.
– Mój syn nie podniósłby ręki na kobietę – wtrąciła Rusty.
Reacher zwrócił się do niej.
– Wkrótce zajmiemy się tym, co Slup zrobił, a czego nie. Teraz jednak mamy kilka spraw do omówienia z Hackiem.
– Jakich spraw? – zdziwił się Walker.
– Takich spraw – powiedział Reacher, opierając pistolet Alice o stół i celując w pierś Walkera.
– Co ty, do diabła, wyczyniasz? – zawołał prawnik.
– Kiedy zrozumiałem, o co chodzi z tym brylantem, elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Stało się dla mnie jasne, po co dałeś nam odznaki i wysłałeś na rozmowę z Rusty Greer w Czerwonym Domu.
– O czym ty gadasz?
– Znasz dobrze Carmen, więc wiedziałeś, co musiała mi powiedzieć. A nigdy nie kłamała. Mówiła prawdę o sobie i o tym, jak traktował ją Slup. Więc ty odwróciłeś kota ogonem. To proste. Sprytna i przekonująca sztuczka. Powiedziała mi, że pochodzi z Napa, więc ty powiedziałeś: „Na pewno mówiła, że pochodzi z Napa, ale to nieprawda”. Powiedziała mi też, że dzwoniła do urzędu skarbowego z donosem, a ty na to: „Na pewno mówiła ci, że dzwoniła do urzędu skarbowego, ale to nieprawda”. Bardzo skutecznie kłamałeś. A wszystko to robiłeś, udając, że chcesz ją uratować.
– Naprawdę chciałem ją ocalić i nadal chcę.
– Nie, Hack. Zależało ci tylko na tym, żeby przyznała się do czegoś, czego nie zrobiła. Plan był prosty. Wynajęci przez ciebie ludzie uprowadzili Ellie, żeby zmusić Carmen do przyznania się do winy. Wszystko poszłoby gładko, gdyby nie ja. Mieszałem się w nie swoje sprawy i zatrudniłem Alice. Psuliśmy ci szyki od poniedziałku rano, więc wodziłeś nas za nos przez bite dwadzieścia siedem godzin. Powoli i precyzyjnie robiłeś nas w balona. Zegarmistrzowska robota. Ale nie obyło się bez potknięć. Żeby wszystko poszło jak po maśle, musiałbyś być najlepszym kłamcą na świecie. A co staruszek Kopernik mówi o możliwości, że najlepszy kłamczuch na świecie trafi się akurat w Pecos?
– Rozum ci odjęło – wycedził przez zęby Walker.
– Wręcz przeciwnie. Byłeś na tyle przebiegły, by podsunąć nam cyniczny powód, dla którego chcesz ją ocalić. Walka o stołek sędziego. Cwany ruch, Hack. Ale ciągle rozmawiałeś z Carmen przez telefon, przedstawiając się strażnikowi jako jej adwokat, a jej groziłeś, że skrzywdzisz Ellie, jeśli zgodzi się na rozmowę z prawdziwym adwokatem. Dlatego nie chciała gadać z Alice. Potem napisałeś na swoim komputerze fałszywe sprawozdania finansowe, sporządziłeś fałszywe dokumenty rodzinnych rachunków powierniczych. Kiedy tylko otrzymałeś wiadomość od swoich zbirów, że porwali dziewczynkę, zadzwoniłeś do Carmen kolejny raz i powiedziałeś jej dokładnie, co ma zeznać, przekazując te same kłamstwa, które wcisnąłeś mnie.
– Nonsens.
Reacher wzruszył ramionami.
– To udowodnij, że było inaczej.
Wciąż trzymał pistolet wycelowany w pierś Walkera, ale odwrócił się do Rusty.
– Proszę mi powiedzieć, o co pytali panią agenci FBI, kiedy zaczęli szukać Ellie – poprosił.
Rusty spojrzała ze zdumieniem.
– Jacy znowu agenci?
– Nie było u pani agentów FBI tej nocy?
Potrząsnęła rudą czupryną.
Reacher pokiwał głową.
– Odgrywałeś przed nami komedię, Hack. To twoje słowa, że zawiadomiłeś FBI i policję stanową, że zablokowano drogi, wysłano helikoptery, a teren przeczesuje ponad stu pięćdziesięciu funkcjonariuszy. Jednak do nikogo nie zadzwoniłeś. Nie zrobiłeś tego, bo w pierwszej kolejności przyjechaliby tu. Wiele godzin rozmawialiby z Rusty. Przystaliby specjalistów od portretów pamięciowych uraz techników kryminalistyki. Przecież to miejsce przestępstwa. A Rusty jest jedynym świadkiem.
– Widziałem na podwórku funkcjonariuszy FBI – wtrącił Bobby.
Reacher potrząsnął głową.
– To tylko dwie osoby, które miały na głowie czapki z napisem FBI – wyjaśnił. – Ale już ich nie noszą.
Walker nie odezwał się.
– Zrobiłeś poważny błąd, Hack – ciągnął Reacher. – Że dałeś nam odznaki i posłałeś tutaj. Wiedziałeś, że Rusty to koronny świadek. Wiedziałeś też, że nie będzie chciała z nami współpracować. A więc decyzja o wysłaniu nas tutaj wydawała się niezrozumiała. Byłem zdumiony. Ale potem przejrzałem na oczy. Chciałeś tu przysłać swoich ludzi w ślad za nami.
– Jakich ludzi?
– Najemnych morderców, Hack. Ludzi w czapkach FBI. Tych samych, których posłałeś, by zabili Ala Eugene’a. Tych, którym zleciłeś zabójstwo Slupa. To nieźli zawodowcy. Ale kłopot z zawodowcami polega na tym, że oni chcą nadal pracować w przyszłości. Sprzątnięcie Ala Eugene’a poszło jak z płatka. Każdy dokonałby tego na tym pustkowiu. Trudniej było ze Slupem. Wrócił właśnie z więzienia do domu i nigdzie się nie wybierał w najbliższej przyszłości. Trzeba to było załatwić na miejscu, co rodziło duże ryzyko. Zgodziłeś się kryć ich, wrabiając Carmen. Potem ich nakłoniłeś, żeby ci pomogli w tym, porywając dziecko.
– To niedorzeczne – rzucił z gniewem Walker.
– Wiedziałeś, że Carmen kupiła pistolet – kontynuował Reacher. – I nie miałeś wątpliwości, po co go kupiła. Wiedziałeś wszystko o Slupie i o tym, jak ją traktuje. Zdawałeś sobie sprawę, że ich sypialnia przypomina celę tortur, więc że na pewno tam schowa pistolet. Twoi ludzie pewnie obserwowali ją przez okno do momentu, gdy poszła pod prysznic. Natychmiast wpadli do pokoju, wycelowali w Slupa swoje pistolety, nim znaleźli broń Carmen, z której go zastrzelili. Pół minuty i już ich nie było.
Walker zamknął oczy. Był blady i wyglądał staro.
– Popełniałeś jednak błędy, Hack – powtórzył Reacher. – Nie przyłożyłeś się do sfałszowania sprawozdań finansowych. Taka kupa kasy i żadnych wydatków? Czy to możliwe? Potem wpadka z kurierem. Gdyby dokumenty faktycznie przyniósł kurier, zatrzymałbyś je w oryginalnej kopercie.
Walker otworzył oczy i spojrzał arogancko.
– Zapominasz o dokumentacji choroby, Reacher – powiedział. – Sam ją widziałeś. Najlepiej dowodzi, że ona kłamie.
Reacher kiwnął głową.
– Rozważne było zostawienie diagnoz w oryginalnej paczce FedExu, ale zapomniałeś zedrzeć naklejkę z przodu. Cennik FedExu zależy od wagi przesyłki, więc zważyłem paczkę na kuchennej wadze Alice. Czterysta osiemdziesiąt gramów. A na nalepce widniało: tysiąc siedemdziesiąt gramów. Zatem wyjąłeś i wyrzuciłeś około sześćdziesięciu procent zawartości. Zostawiłeś tylko faktyczne wypadki. Ale przeoczyłeś kwestię otartego naskórka na dłoni, więc omyłkowo zostawiłeś także złamanie obojczyka. A może wydawało ci się, że musisz zostawić tę diagnozę, ponieważ tamta kontuzja pozostawiła widoczne zgrubienie, które mogłem zauważyć.
Walker nie odzywał się. Reacher uśmiechnął się.
– Przeważnie nieźle sobie radziłeś – przyznał. – Kiedy zwróciłem uwagę na powiązanie z Eugene’em, w dziesięć sekund wymyśliłeś motyw z urzędem skarbowym. Byłeś jednak tak skoncentrowany na główkowaniu, że zapomniałeś dostatecznie okazać strach z powodu tego, że dwóch z waszej trójki już wącha kwiatki. Przecież zagrożenie było całkiem realne. Powinieneś był się bardziej przejąć.
Walker nic nie mówił. Bobby trwał pochylony, utkwiwszy w nim wzrok i powoli wszystko do niego docierało.
– Nasłałeś ludzi, żeby zabili mojego brata? – wyszeptał.
– Nie. Reacher się myli – powiedział szybko Walker. – Czemu miał bym to robić? Jaki mógłbym mieć motyw?
– Chciałeś zostać sędzią – rzekł dobitnie Reacher. – Wcale nie dla tego, by czynić dobro. Zależało ci na władzy, bo jesteś żądny pieniędzy i wpływów. Ale najpierw musiałeś zostać wybrany. Co może za szkodzić w wyborach?
Walker wzruszył ramionami.
– Skandal – dopowiedział Reacher. – Dawne grzeszki z czasów, kiedy tworzyliście jeszcze paczkę ze Slupem i Alem. Byliście wówczas prawie nierozłączni. Slup znalazł się w ciupie za oszukiwanie fiskusa. Bardzo się tam męczył. Zastanawiał się, jak się wydostać, i przypomniał sobie, że jego dawny kumpel Hack ubiega się w tym roku o urząd sędziego. Co jest gotów zrobić, by otrzymać to upragnione stanowisko? Slup zadzwonił do ciebie i zagroził, że zacznie rozpuszczać na twój temat nieprzyjemne pogłoski, jeśli go nie wydobędziesz z więzienia. Spłaciłeś więc fiskusowi jego dług z pieniędzy przeznaczonych na kampanię wyborczą. Slup dostał to, czego chciał, ale ciebie wciąż coś gnębiło. Slup zaszantażował cię raz. A jeśli zrobi to znowu? Al też był w to zamieszany jako adwokat Slupa. Twoje szansę na stołek sędziego zaczęły się kurczyć.
Walker nadal milczał.
– Wiesz, co napisał kiedyś Benjamin Franklin? – spytał Reacher. – „Trzy osoby potrafią dotrzymać tajemnicy pod warunkiem, że dwie z nich nie żyją”.
W pokoju zapadła cisza. Nikt się nie poruszał, nikt nawet nie od dychał. Tylko delikatny syk lampki i pełgające maleńkie płomyki świec.
– Co to za tajemnica? – wyszeptała Alice.
– Trzech chłopaków z teksańskiej wsi – powiedział Reacher. – Dorastali razem, grali w piłkę, wygłupiali się. Z wiekiem zaczęli interesować się bronią i polowaniami. Pewnie zaczęli od pancerników. Nie powinni byli do nich strzelać, bo to chroniony gatunek. Ale każdy z nich myślał sobie: skoro są na mojej ziemi, to mogę je zabijać. Bobby sam mi to mówił. Jednak pancerniki są niemrawe. Gdzie tu emocje? Chłopcy byli coraz starsi. Chodzili do ostatniej klasy liceum. Pragnęli silniejszych wrażeń. Trudniejszych przeciwników. Polowali nocą. W pick-upie. Jeździli daleko. Wkrótce znaleźli większe ofiary. Ten sport bardzo im przypadł do gustu.
– Jaki znowu sport?
– Meksykanie – rzekł dobitnie Reacher. – Brali tego starego pick-upa, jeden prowadził, a dwóch stało na platformie. Bobby powie dział, że to pomysł Slupa. Mówił, że Slup był dobry w te klocki. Pewnie wszyscy byli. Ćwiczenie czyni mistrza. Zrobili to dwadzieścia pięć razy w ciągu roku.
– To była sprawka granicznego patrolu – zaprotestował Bobby.
– Wcale nie. W raporcie nie chodziło o zatuszowanie sprawy. Napisano w nim samą prawdę. Powiedział mi to sierżant Rodriguez. Śledztwo utknęło w ślepym zaułku, ponieważ szukano nie tam, gdzie trzeba. Wcale nie chodziło o żadnych zwyrodniałych oficerów. Zabójcami byli trzej miejscowi: Slup Greer, Al Eugene oraz Hack Walker. Chłopcy zawsze będą chłopcami, no nie?
W pokoju panowała cisza.
– Ataki skończyły się pod koniec sierpnia – ciągnął Rsacher. – Dlaczego? Wcale nie dlatego, że przestraszyli się śledztwa, bo nic o nim nie wiedzieli. Po prostu rok akademicki zaczyna się na początku września. Poszli na pierwszy rok studiów. Kolejnego lata było to zbyt niebezpieczne, a może już z tego wyrośli. Cała historia poszła w zapomnienie. Dopiero po dwunastu latach odgrzebał ją Slup, kiedy szukał sposobu na wydostanie się z więzienia. – ciągnął Rsacher.
Wszyscy utkwili wzrok w Walkerze. Był biały jak ściana.
– Nie – odezwał się schrypniętym głosem. – To nie tak. Chciałem porwać Ellie tylko na jakiś czas. Wynająłem do tego miejscowych ludzi. Miałem mnóstwo pieniędzy na kampanię. Obserwowali ją przez tydzień. Odwiedziłem w więzieniu Slupa i powiedziałem mu o swoich zamiarach, ale on zupełnie się tym nie przejął. Odparł: „Chcesz, to zabieraj Ellie”. Nie zależało mu na niej. Był wewnętrznie skłócony. Ożenił się z Carmen, żeby siebie ukarać za nasze uczynki, jak sądzę. Dlatego ciągle ją bił. Wciąż mu przypominała o dawnych grzechach, więc nie przejął się groźbą porwania dziecka.
– Wtedy nająłeś innych ludzi.
Walker kiwnął głową.
– Przejęli całą sprawę i na moją prośbę sprzątnęli obserwatorów.
– Potem sprzątnęli Ala i Slupa.
– To była stara zamknięta sprawa, Reacher. Slup nie powinien był jej wywlekać. Byliśmy wtedy dziećmi. Obiecaliśmy sobie, że nigdy o tym nie wspomnimy. Przyrzekliśmy to sobie. Nigdy, przenigdy. Nie wracaliśmy już do tego, jakby to w ogóle nie miało miejsca. Jakby to był trwający przez rok koszmarny sen.
Panowało milczenie.
– Dzisiejszej nocy ty prowadziłeś pick-upa – stwierdził Reacher.
Walker znów powoli kiwnął głową.
– Jeszcze wy dwoje i miało być po wszystkim. – Z trudem przełknął ślinę i zacisnął powieki. – Ale strach mnie obleciał. To mnie przerosło.
Cisza.
– Masz przy sobie broń? – spytał Reacher.
Walker kiwnął głową.
– Rewolwer w kieszeni.
– Czy może mi go pani podać, pani Greer? – poprosił Reacher.
Rusty sięgnęła do kieszeni Walkera. Wyjęła rewolwer Colt Detective Special i przymierzyła go do swojej dłoni.
– Gdzie jest Ellie, Hack? – spytał Reacher.
– Nie wiem – odparł Walker. – Zatrzymują się w motelach. Nie mówili dokładnie gdzie.
– Jak się z nimi kontaktujesz?
– Przez specjalny numer pośrednika w Dallas. Pewnie rozmowy są przekierowywane.
– Mamy zerwaną linię – powiedział Bobby.
Reacher uniósł pistolet Alice. Przystawił go na pół metra od twarzy Walkera. Zaczął naciskać spust, w świetle świecy widać było, jak zbielała mu skóra na palcu.
– Chcesz umrzeć, Hack?
Walker skinął głową.
– Tak – wyszeptał.
– Ale najpierw powiedz. Tylko nie kłam. Gdzie ona jest?
– Nie wiem.
Reacher westchnął i opuścił pistolet na blat stołu. Nikt się nie odzywał. Nikt się nie ruszał. Nagle Rusty podniosła niepewnie broń Walkera, zatoczyła lufą półokrąg i wycelowała w czoło prawnika.
– Zabiłeś mi syna – wyszeptała.
Walker nawet się nie poruszył.
– Przykro mi.
Rewolwer Colt Detective Special to broń z mechanizmem spustowym podwójnego działania, co oznacza, że przesunięcie spustu o połowę powoduje odciągnięcie kurka i obrócenie bębenka, jeśli naciskamy dalej, kurek opada i następuje strzał.
– Rusty, nie! – ostrzegł Reacher.
– Mamo! – zawołał Bobby.
Kurek cołta szczęknął.
– Nie! – krzyknęła Alice.
Kurek opadł. Rewolwer wypalił. Huk i płomień były ogromne. Rusty strzeliła ponownie. Drugi pocisk w ślad za pierwszym przeszył głowę Walkera. Rusty uniosła broń i wystrzeliła w powietrze. Trzeci strzał zrobił dziurę w ścianie, a czwarty trafił w zbiorniczek z naftą w lampie.
Ściana zajęła się błyskawicznie. Płomienie wystrzeliły gwałtownie w górę i na boki, paliła się ściana od podłogi aż po sufit. Ogień rozprzestrzeniał się na boki, po chwili wszystkich otoczyły płomienie.
– Uciekamy! – krzyknął Reacher.
Pociągnął Rusty w stronę wyjścia. Alice już była w holu i otworzyła drzwi frontowe. Reacher czuł, jak do środka wdziera się wilgotne powietrze, które podsyci ogień.
Alice zbiegła po schodkach na podwórko, Reacher pchnął Rusty w ślad za nią. Sam wpadł ponownie do holu, w którym kłębił się dym. Bobby krztusił się przy drzwiach do salonu. Reacher chwycił go za nadgarstek, wykręcił mu rękę i wyciągnął w mrok na środek podwórka.
– Wszystko spłonie! – wrzeszczał Bobby. – Na popiół!
Z okien padało migoczące żółte światło. Płomienie tańczyły za szybami. Ze środka dochodziły potężne trzaski trawionego przez ogień drewna. Mokry dach lekko parował. Reacher chwycił dłoń Alice i puścił się biegiem do jeepa.