174959.fb2
PRZESZEDŁ ledwie dwadzieścia metrów, a pot ciekł z niego ciurkiem, zdążył już pożałować swojej decyzji. Był na odludziu, bez transportu, przy autostradzie przelotowej, po której najwolniejsze po jazdy jechały setką. Nie ma mowy, żeby ktoś się zatrzymał. Były 44 stopnie. Nie miał wody. Może tu wyzionąć ducha jak nic.
Przeszedł jakieś pięćdziesiąt metrów i przystanął. Odwrócił się i wystawił do góry kciuk. Beznadzieja. W ciągu pięciu minut udało mu się zwrócić na siebie uwagę jednej osoby – kierowca ciężarówki zatrąbił na niego.
Po chwili zauważył cadillaca, który toczył się poboczem ku niemu. Podszedł do samochodu, kiedy przystanęła. Opuściła szybę od strony pasażera.
– Przepraszam – powiedziała. – Wsiadaj.
Wsiadł.
– Głupio mi, że zaproponowałam ci seks – zamruczała pod nosem. – Ale wydawało mi się, że wszyscy faceci, których wcześniej zabierałam, właśnie tego chcieli.
– Poszłabyś z nimi do łóżka, żeby zamordowali twojego męża?
Kiwnęła głową.
– A jak inaczej miałabym zapłacić?
Nie odezwał się.
– Wysadzę cię w Pecos – zapowiedziała.
Nie odezwał się, a potem potrząsnął głową. Przecież musiał się gdzieś podziać. Kiedy się żyje na drodze, każde miejsce jest tak samo dobre.
– Nie. Pojadę z tobą, Carmen – oznajmił. – Pomieszkam u ciebie kilka dni. To, że nie zastrzelę twojego męża, nie znaczy, że nie pomogę ci w inny sposób. Jeśli dam radę. O ile nadal chcesz mojej pomocy.
Chwila wahania.
– Tak. Nie zmieniłam zdania.
– Chciałbym też poznać Ellie. Na zdjęciu wygląda na wspaniałą dziewczynkę.
– Bo jest wspaniała.
Carmen odwróciła głowę w lewo i patrzyła na jadące samochody. Czekała na większy odstęp między nimi. Kiedy minęło ją sześć wozów, wjechała z powrotem na autostradę i dodała gazu. Całą drogę do Pecos pędziła sto trzydzieści kilometrów na godzinę.
Po godzinie, gdy do Pecos było już blisko, Carmen skręciła na południe w jakąś drożynę prowadzącą przez całkowite pustkowie.
– Piękna okolica – zauważył Reacher.
Faktycznie było tu ładnie. Droga wiła się wśród kanionów z czerwonej skały, którymi w zamierzchłych czasach potoki spływały do Rio Grande. Majestatyczne nagie góry wznosiły się przed nimi, a nad wszystkim rozciągało się bezkresne niebo w technikolorze. Reacher miał wrażenie, że na tysiącach kilometrów kwadratowych tego odludzia panuje absolutna cisza.
– Nie znoszę jej – odparta.
– Gdzie będę mieszkał?
– Chyba w baraku. Zatrudnią cię do koni. Możesz powiedzieć, że jesteś kowbojem.
– Nie mam zielonego pojęcia o koniach.
Wzruszyła ramionami.
– Może nie zauważą. Są jak ślepcy, nie widzą choćby tego, że mało mnie nie zatłukł na śmierć.
W końcu wjechali na długą, stromą pochyłość i raptem w dole, aż po horyzont rozpostarł się zupełnie płaski krajobraz. Droga opadała jak poskręcana, wypłowiała wstążka, a w odległości trzydziestu kilometrów krzyżowała się z inną. Przy odległym skrzyżowaniu stało kilka niewielkich budynków.
– Hrabstwo Echo – powiedziała. – Jak okiem sięgnąć i jeszcze dalej. Wskazała na kłąb pyłu w oddali na drodze.
– To pewnie autobus szkolny. Musimy gnać do miasta, w przeciwnym razie Ellie wsiądzie do niego i nici z naszego spotkania.
Wdusiła gaz, zjeżdżając w dół.
Z bliska wioska wyglądała biednie i przygnębiająco. Po prawej na południowo-zachodnim krańcu usytuował się bar. Po drugiej stronie na ukos szkoła. Prócz tego stały tu jeszcze cztery inne betonowe budynki, wszystkie parterowe, przed każdym wąziutki, nierówny podjazd. Domy mieszkalne, domyślał się Reacher. Na podwórkach walały się śmieci, dziecięce rowerki i rozklekotane auta podparte cegłami.
Carmen przejechała obok szkoły i nawróciła. Stanęła tak, że szkolna brama znalazła się przy oknie Reachera.
Autobus nadjechał z mozołem z północy i zatrzymał się po swojej stronie ulicy. Drzwi szkoły otworzyły się i dzieci wysypały się gęsiego. W sumie siedemnaścioro, policzył Reacher. Ellie Greer miała na sobie niebieską sukienkę. Poznał ją dzięki zdjęciu, a także po tym, jak Carmen odetchnęła z ulgą na jej widok i sięgnęła do klamki.
Obiegła samochód od strony maski i pospieszyła na spotkanie córki po ścieżce z ubitej ziemi, która zastępowała chodnik. Mocno przytuliła dziewczynkę. Reacher widział, że Ellie się śmieje, a w oczach Carmen pojawiły się łzy. Kobieta otworzyła drzwi samochodu i Ellie wgramoliła się prosto na fotel kierowcy, po czym znieruchomiała na widok nieznajomego.
– To jest pan Reacher – wyjaśniła Carmen. – Mój znajomy.
– Dzień dobry – odezwała się Ellie.
– Cześć, Ellie – powitał ją Reacher.
Dziewczynka przeskoczyła na tylne siedzenie, a Carmen wsiadła do środka.
– Straszny upał, mamo – żaliła się Ellie. – Chodźmy na mrożoną colę. Do baru.
Reacher zobaczył, jak Carmen uśmiecha się i już ma się zgodzić, gdy spostrzega swoją torebkę i przypomina sobie, że został jej tylko jeden dolar.
– Świetny pomysł – podchwycił. – Chodźmy do baru. Ja funduję.
Carmen rzuciła mu spojrzenie, niezadowolona z tej swojej od niego zależności, ale przejechała przez skrzyżowanie i zatrzymała się przed barem obok stalowoniebieskiej crown victorii. Pewnie nieoznakowany wóz policji stanowej albo z wypożyczalni, pomyślał Reacher.
W barze nie było nikogo prócz, jak się domyślił, pasażerów crown victorii – trójki przeciętnych miejscowych typów, dwóch mężczyzn i kobiety. Kobieta, blondynka, wyglądała nawet nieźle. Jeden z facetów niski i ciemnowłosy, drugi wysoki blondyn. A więc crown victoria nie była radiowozem, tylko pochodziła z wypożyczalni. Może to jacyś handlowcy w drodze z San Antonio do El Paso? Odwrócił wzrok i pozwolił się poprowadzić Ellie do boksu po przeciwnej stronie sali. Wskoczyła na winylowe krzesełko i siadła na nim okrakiem.
Reacher zajął miejsce po przeciwnej stronie stołu, przyjrzeli się sobie bez zażenowania. Nie był pewien, co zobaczyła, on natomiast ujrzał ożywioną wersję zdjęcia z jej matczynego portfela. Gęste włosy w kolorze piasku, związane w kucyk, osobliwe ciemne oczy, mały perkaty nosek. Skóra jak różowy, wilgotny aksamit.
– Gdzie chodziłeś do szkoły? – spytała ciekawie.
– Chodziłem do wielu szkół – odparł. – Często się przeprowadzałem. Co kilka miesięcy szedłem do nowej budy.
Zamyśliła się. Nie zadawała więcej pytań. Rozważała plusy i minusy takiej sytuacji.
– Jak potrafiłeś połapać się w nowych miejscach? Na przykład, jak pamiętałeś, gdzie są toalety?
– W młodości ma się doskonałą pamięć. Dopiero z wiekiem zaczyna szwankować.
– Ja też czasem zapominam – przyznała. – Nie pamiętam już, jak wygląda mój tato. Siedzi w więzieniu, ale chyba niedługo go wypuszczą.
– Chyba tak.
Carmen przysunęła się blisko Ellie i objęła ją ramieniem. Podeszła kelnerka z bloczkiem i ołówkiem w pogotowiu.
– Prosimy trzy mrożone cole – dziewczynka powiedziała głośno i wyraźnie.
– Już się robi, kotku – rzekła kelnerka i odeszła.
Reacher przypomniał sobie, że pierwszą mrożoną colę pił w barze „PX” w Berlinie. Był gorący letni dzień, pamiętał żar na swojej skórze i bąbelki, które mu poszły nosem.
– To głupie – zauważyła Ellie. – Przecież to nie cola jest mrożona, tylko kulka lodów. Powinni to nazwać mrożone lody.
Reacher uśmiechnął się. Pamiętał, że w jej wieku też przychodziły mu do głowy takie pomysły.
– Dzięki – powiedziała Carmen.
Wzruszył ramionami.
– Nie ma za co. To nowe doświadczenie. Chyba jeszcze nigdy nie kupowałem dziecku mrożonej coli.
– A więc, najwyraźniej nie masz dzieci.
– Zawsze byłem od tego jak najdalszy. Niewiele wiem o dzieciach.
– Pobądź z nami dzień lub dwa, a Ellie nauczy cię więcej, niż chciałbyś wiedzieć. Zresztą już chyba widzisz, co z niej za ziółko.
Dopili colę i wyszli na skwar. Crown victoria już odjechała. Pode szli do cadillaca i Ellie wgramoliła się na tylne siedzenie. Carmen uruchomiła silnik, wróciła na skrzyżowanie i skierowała się stamtąd prosto na południe. Przemierzyli sto kilometrów.
Niewiele obiektów mijali po drodze. Kable wysokiego napięcia biegły jednostajnie między zniszczonymi słupami stojącymi na poboczu. Od czasu do czasu widać było pompy do ropy naftowej oraz wieże wiertnicze po zachodniej stronie drogi. Po wschodniej zaś wiele kilometrów kwadratowych porastał jadłoszyn, a od czasu do czasu pojawiały się szerokie połacie porośnięte bujną trawą.
Co piętnaście, dwadzieścia kilometrów mijali bramy wjazdowe na rancza, od których biegły długie i wąskie drogi gruntowe z ubitej ziemi. Niektóre z zabudowań było widać z okien samochodu.
– Posiadłość Greerów zaczyna się od tego miejsca – rzekła w pewnej chwili Carmen. – Po lewej stronie. Kolejna droga będzie nasza. Za jakieś trzynaście kilometrów.
W oddali, na tle nieba, widniał las urządzeń wiertniczych, otoczonych maleńkimi chatkami i porzuconymi maszynami.
– To Greer Trzy – wyjaśniła Carmen. – Wielkie pole. Kiedyś dziadek Slupa zbił na nim majątek.
Reacher zauważył, jak ogrodzenie z drutu kolczastego przechodzi nagle w niedorzeczny płot z kołków, który biegł niecały kilometr aż do bramy wjazdowej na ranczo. Za bramą widać było budynki: ogromne, stare, piętrowe domiszcze z długimi parterowymi skrzydłami, a dookoła jakby w bezładzie stodoły i szopy. Wszystkie budynki i ogrodzenie pomalowano na zmatowiały czerwony kolor.
Zwolniła i wjechała w bramę. Wysoko nad ich głowami widniał napis: CZERWONY DOM.
– Witaj w piekle – powiedziała.
Czerwony Dom miał ganek z szerokich desek i drewniane kolumny, na łańcuchach wisiał bujak, dalej stał garaż, do którego drogę tarasował radiowóz szeryfa hrabstwa Echo.
Ellie wyskoczyła z samochodu i pobiegła przez podwórko. Carmen odpięła pasy, postawiła stopy na ziemi i stanęła, w ślad za nią wysiadł Reacher. Drzwi domu otworzyły się i mundurowy wyszedł na ganek. Był to oczywiście szeryf. Miał jakieś sześćdziesiąt lat i nadwagę, siwe włosy pozlepiane jak skorupa. Nosił czarne spodnie i białą mundurową koszulę z epoletami. Skierował się w stronę radiowozu, ale przystanął na widok Carmen.
– Pani Greer – powiedział takim tonem, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że coś przeskrobała.
– Co się stało?
– Rodzina pani powie – odparł szeryf. – Jest tak gorąco, że nie chce mi się wszystkiego powtarzać dwa razy.
W tym momencie jego spojrzenie spoczęło na Reacherze.
– Kim pan jest? – spytał.
– Wyjaśnię to rodzinie – powiedział Reacher. – Jest tak gorąco, że nie chce mi się wszystkiego powtarzać dwa razy.
Gliniarz spojrzał na niego przeciągle ze spokojem, wsiadł do radiowozu i odjechał. Reacher pozwolił, by osiadł mu na butach wzniecony przez niego pył, i obserwował, jak Carmen znów wsiada do cadillaca i wjeżdża do garażu. Stały tam już dwa pick-upy i jeep cherokee. Jeden z pick-upów był nowy, drugi zaś nie miał powietrza w oponach i wyglądał, jakby nikt nim nie jeździł od przynajmniej dziesięciu lat. Za budynkiem ubita droga zakręcała i nikła w bezkresnej pustyni.
– Trzymaj się mnie – powiedziała. – Musimy ci załatwić pracę.
– Okay – zgodził się.
Zaprowadziła go do frontowych drzwi i zapukała.
– Musisz pukać? – zdziwił się Reacher.
Kiwnęła głową.
– Nie dają mi kluczy.
Drzwi się otworzyły Stanął w nich mężczyzna ubrany w niebieskie dżinsy i biały podkoszulek. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, miał kwadratową twarz i plamistą cerę, na głowie miał czerwoną czapeczkę baseballową włożoną daszkiem do tyłu. Był zwalisty, a młodzieńcze mięśnie zaczęły już obrastać tłuszczykiem. Cuchnął potem i piwem.
– To Bobby – przedstawiła go.
Spojrzał na Reachera.
– Kim jest twój znajomy?
– Nazywa się Reacher. Szuka pracy.
– No, to wchodźcie do środka – powiedział Bobby.
Zniknął w mroku. Carmen ruszyła za nim, trzy kroki w tyle. Wchodziła do własnego domu, jakby tu była gościem. Reacher trzymał się blisko niej.
– Brat Slupa – szepnęła.
Kiwnął głową. Hol zagracony był kosztownymi bibelotami, wszystkie jednak wyglądały na stare, jakby pieniądze skończyły się kilkadziesiąt lat temu. Na jednej ze ścian wisiało wielkie lustro. Naprzeciwko stał stojak z sześcioma sztucerami myśliwskimi. Stojak odbijał się w lustrze i miało się wrażenie, że hol pełen jest broni.
Weszli do salonu, wielkiego czerwonego pokoju ze stołem i ośmioma krzesłami o zaokrąglonych oparciach. Na jednym z krzeseł siedziała kobieta po pięćdziesiątce, ubrana w obcisłe dżinsy i bluzkę z frędzlami. Miała fryzurę jak młoda kobieta, włosy ufarbowane na kolor marchewkowy, zaczesane zalotnie nad szczupłą twarzą. Wyglądała jak dwudziestolatka, która postarzała się w wyniku jakiejś rzadkiej choroby Spojrzała na przybysza.
– Nazywa się Reacher – Carmen go przedstawiła. – Szuka pracy.
– Co potrafi? – Miała chropawy głos.
– Zajmował się końmi. Potrafi podkuwać kopyta.
Reacher wyglądał przez okno, kiedy Carmen zmyślała androny na temat jego umiejętności. Najbliżej konia znalazł się kiedyś, przechodząc koło stajni w starszych bazach wojskowych, gdzie wciąż trzymano te zwierzęta do uroczystości galowych. Kobieta uniosła dłoń.
– Nazywam się Rusty Greer – powiedziała. – Witamy na ranczo Czerwonego Domu, panie Reacher. Może znajdzie się tu dla pana jakieś zajęcie. Jeśli jest pan pracowity i uczciwy.
– Czego chciał szeryf? – spytała Carmen.
– Zaginął adwokat Slupa. Jechał właśnie do federalnego więzienia na widzenie ze Slupem. Nie dotarł do celu. Stanowa policja znalazła jego samochód porzucony przy drodze. Nieciekawie to wygląda.
– Al Eugene?
– A niby ilu adwokatów ma Slup?
– Może popsuł mu się samochód – podsunęła Carmen.
– Gliny sprawdzały – odparła Rusty – Działa bez zarzutu.
– Czy to coś zmienia? – spytała Carmen. – To znaczy, czy Slup wraca do domu?
Carmen kiwnęła nieznacznie głową, jakby się bała, co usłyszy w odpowiedzi.
– Nie masz się, czym martwić – odparta Rusty z uśmiechem. – Slup będzie z nami już w poniedziałek. Zaginięcie Ala niczego nie zmienia.
Carmen wysiliła się na uśmiech.
– To dobrze.
– Też się cieszę – rzekła jej teściowa. – A gdzie jest córeczka Slupa? Służąca przygotowała już jej kolację, więc zaprowadź małą do kuchni, a po drodze możesz pokazać panu Reacherowi, jak trafić do baraku.