174959.fb2 P?on?ce Echo - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

P?on?ce Echo - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PANOWAŁ już zmrok, kiedy skręcił w bramę prowadzącą na ranczo. Wszystkie światła w Czerwonym Domu były pozapalane, na podwórku stały dwa samochody. Jeden należał do szeryfa. Drugim byt żółtozielony lincoln.

Drzwi frontowe domu stały otworem. Reacher podszedł do nich, zajrzał do środka i ujrzał szeryfa, Rusty Greer, Bobby’ego oraz Carmen, wszystkich jakichś odrętwiałych. Po przeciwnej stronie pokoju stał mężczyzna w lnianym garniturze. To bez wątpienia kierowca lincolna. Miał lekką nadwagę, około trzydziestu lat, jasne włosy przerzedzały mu się nad czołem. Blada twarz człowieka, który rzadko wychodzi na świeże powietrze, a na niej szeroki uśmiech reklamowy.

Reacher nie chciał wchodzić, ale Bobby wyjrzał na dwór i udowodnił, że kiepsko u niego z refleksem. Wybiegł przez drzwi, wołając:

– A co ty tutaj robisz?

– Pracuję – odparł Reacher. – Już zapomniałeś?

– Gdzie Josh i Billy?

– Odeszli, rzucili robotę u ciebie.

– Niby czemu?

Reacher wzruszył ramionami.

– A skąd mam wiedzieć?

Obecni w środku, słysząc głosy na ganku, podeszli do drzwi. Rusty Greer pojawiła się pierwsza, za nią szeryf i gość w lnianym garniturze. Carmen została w środku. Wszyscy milczeli, spoglądając na Reachera – szeryf był zdezorientowany, gość w garniturze zaś zastanawiał się, kim jest nieznajomy.

– Nazywam się Hack Walker – przedsatwil się mężczyzna w garniturze tonem, który budził zaufanie i wyciągnął jednocześnie dłoń. – Jestem prokuratorem okręgowym w Pecos, a jednocześnie przyjacielem rodziny.

– To najstarszy przyjaciel Słupa – powiedziała melancholijnie Rusty Greer.

Reacher potrząsnął jego dłonią.

– Jack Reacher – przedstawił się. – Pracuję tu.

– Czy zarejestrował się pan już do wyborów? – spytał Walker. – Jeśli tak, to chcę zwrócić uwagę, że w listopadzie ubiegam się o stanowisko sędziego i liczę na pańskie poparcie.

– Hack przywiózł nam radosną nowinę – oznajmiła Rusty.

Wszyscy rozpromienili się. Reacher spojrzał na Carmen stojącą za ich plecami w holu. Wcale nie była rozpromieniona.

– Slup wychodzi wcześniej – domyślił się.

Hack Walker kiwnął głową.

– Twierdzili, że nie mogą załatwić roboty papierkowej w czasie weekendu, ale przycisnąłem ich trochę i zmienili zdanie.

– Hack zawiezie nas tam jeszcze dziś wieczorem -powiedziała z nadzieją Rusty.

– Podróż zajmie całą noc, a punktualnie o siódmej rano stawimy się przed bramą więzienia – dodał Hack.

– Wszyscy jedziecie? – spytał Reacher.

– Ja nie jadę – oświadczyła Carmen, która właśnie wyszła na ganek. – Ktoś musi opiekować się Ellie.

– W takim razie ja też zostaję – postanowił Bobby. – Muszę mieć na wszystko oko. Slup zrozumie.

Carmen nagle odwróciła się i weszła do domu. Rusty i Hack ruszyli w ślad za nią.

Szeryf z Bobbym zostali na ganku.

– Czemu Josh i Billy rzucili pracę? – spytał Bobby.

– Właściwie to nie rzucili pracy – odparł Reacher. – Szczerze mówiąc, siedzieliśmy w barze, kiedy wdali się w bójkę z jakimś facetem, który dal im radę. Widział nas pan w barze, szeryfie?

Szeryf powściągliwie kiwnął głową.

Bobhv wytrzeszczył oczy,

– To byłeś ty?

– Ja? – zdumiał się Reacher. – Niby po co mieliby się ze mną bić? Nie mieli przecież żadnego powodu.

Bobby wszedł do domu. Szeryf nie ruszał się z miejsca.

– Musieli porządnie dostać w skórę – powiedział.

Reacher kiwnął głową.

– Na to wyglądało. Ale tak się zwykle kończy, kiedy zadziera się z nieodpowiednimi ludźmi.

Szeryf kiwnął głową, znów z rezerwą.

– Może powinien pan to sobie wziąć do serca – rzekł Reacher. – Bobby mówił mi, że miejscowi załatwiają spory między sobą. Podobno gliny nie mieszają się w ich osobiste zatargi. Tłumaczył, że to stara teksańska tradycja.

– Można tak powiedzieć – odezwał się szeryf po chwili. – Ja w każdym razie jestem wierny tradycji.

Reacher kiwnął głową.

– Milo to słyszeć.

Szeryf wsiadł do swojego samochodu i uruchomił silnik. Wyjechał z rancza, a kiedy znalazł się w pewnej odległości, wdusił pedał gazu.

Reacher zszedł z ganku i udał się do stajni, gdzie przysiadł na beli siana. Po chwili usłyszał kroki na schodkach przy ganku, potem otworzyły się i zamknęły drzwi lincolna. Podszedł do wrót stajni i zauważył sylwetkę Hacka Walkera przy kierownicy. Rusty Greer siedziała obok niego. Wielki samochód ruszał w drogę. Reacher czekał w stajni, próbując zgadnąć, kto odwiedzi go pierwszy. Pewnie Carmen. Jednak to Bobby wyszedł na ganek jakieś pięć minut po odjeździe matki. Kiedy szedł ku barakowi, Reacher wynurzył się ze stajni i zaszedł mu drogę.

– Masz wysprzątać stajnię – wydał polecenie Bobby.

– Sam będziesz sprzątał – rzekł Reacher.

– Co?

– Nasz układ trochę się zmienił, Bobby – powiedział Reacher. – Odkąd napuściłeś na mnie Josha i Billy’ego, twoja sytuacja uległa zmianie. Teraz ja będę wydawał ci polecenia. Jeśli ci każę skakać, nawet się nie waż pytać, jak wysoko. Jasne? Teraz ja jestem twoim panem.

Bobby stał jak słup soli. Reacher zamachnął się prawą ręką, by powoli wymierzyć cios sierpowy w głowę. Bobby zrobił unik i natychmiast wpadł na lewą rękę. która zdarta mu baseballówkę z głowy.

– Zajmij się końmi – polecił Reacher. – Możesz się przespać w stajni. Jeśli pokażesz mi się na oczy przed świtem, połamię ci nogi.

Bobby nie poruszył się.

– Kogo zamierzasz zawołać na pomoc, braciszku? – spytał Reacher. – Służącą, a może szeryfa?

Bobby nie odezwał się słowem. Otaczała ich bezkresna noc. Hrabstwo Echo, sto pięćdziesiąt dusz, większość z nich w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów za czarnym horyzontem. To się nazywa absolutne zadupie.

– W porządku – powiedział cicho Bobby.

Ruszył wolnym krokiem do stajni. Reacher rzucił na ziemię baseballówkę i skierował się w stronę domu.

DWIE trzecie zespołu zabójców wpatrywało się w niego. Szło im lepiej niż poprzednio obserwatorom. Kobieta po zapoznaniu się z mapą zrezygnowała z podjazdu od zachodu. Po pierwsze, crown victoria nie była przystosowana do jazdy po tak piaszczystej nawierzchni. Po drugie, nie miało najmniejszego sensu chowanie się w odległości półtora kilometra. Zwłaszcza nocą. Znacznie lepiej będzie podjechać drogą, powiedziała, zatrzymać się w odległości stu metrów od domu; to wystarczy, by dwóch członków zespołu wyskoczyło z wozu, potem samochód nawróci na północ, dwójka zaś schowa się za najbliższymi skałami, przedostanie do czerwonej bramy i ukryje w niewielkim zagłębieniu dziesięć metrów od drogi.

Dwaj mężczyźni szli na piechotę, wyposażeni w elektronicznie udoskonalone noktowizory. Widać było przez nie, jak ziemia wydziela nocą żar, przez co sylwetka idącego do domu Reachera raz po raz falowała i migotała.

ZASTAŁ Carmen w salonie. Panował tu mrok, a powietrze było ciężkie i gorące. Siedziała samotnie przy stole. Patrzyła pustym wzrokiem w jakiś nieistniejący punkt na ścianie.

– Czuję się oszukana – powiedziała. – Najpierw miał być rok, potem nie zostało nic. Później czterdzieści osiem godzin, a w końcu tylko dwadzieścia cztery.

– Nie jest jeszcze za późno na ucieczkę – podsunął.

– Teraz mam szesnaście godzin, więc może by się udało.

– Szesnaście godzin w zupełności wystarczy – zapewnił.

– Ale Ellie smacznie śpi – zaoponowała.- Nie mogę jej obudzić, wsadzić do samochodu i zbiec, a potem uciekać przed glinami do końca życia.

Reacher nie odezwał się.

– Postaram się stawić czoło nowej sytuacji – rzekła. – Zacznę od nowa. Jeśli mnie tknie choćby raz, zagrożę mu rozwodem.

– No cóż, twój wybór.

Odsunęła krzesło i wstała.

– Chodź, zobaczysz Ellie – zaproponowała. – We śnie wygląda do prawdy prześlicznie.

Zaprowadziła go schodami na tyłach domu do pokoju Ellie. W świetle nocnej lampki widać było dziewczynkę śpiącą na plecach, z rączkami rozrzuconymi wokół głowy. Włosy leżały rozsypane na poduszce. Długie, ciemne rzęsy spoczywały na policzkach jak wachlarze.

– Nie chcę, żeby żyła jak zbieg – wyszeptała Carmen.

Wzruszył ramionami. On w wieku Ellie żył właśnie jak zbieg. Zresztą tak było przez całe jego życie, od narodzin aż do wczoraj. Przeprowadzał się z jednej bazy wojskowej do drugiej, po całym świecie, czasem całkiem znienacka. Bywało tak, że rano wybierał się właśnie do szkoły, a tu odwożono go na lotnisko i po trzydziestu godzinach lądował w zupełnie innym zakątku świata. Nie czul się przez to wcale jakoś specjalnie pokrzywdzony.

A może jednak stała mu się krzywda?

– Twój wybór – powtórzył.

Wyprowadziła go na korytarz i zamknęła drzwi do pokoju Ełlie.

– A teraz ci pokażę, gdzie trzymam pistolet – oznajmiła.

Ruszyła przed siebie korytarzem. Skręciła w lewo, a potem w prawo na inne schody wiodące w dół.

– Dokąd mnie prowadzisz? – spytał.

– Do oddzielnego skrzydła.

Schody zawiodły ich na parter, do korytarza prowadzącego z głównego budynku do apartamentu wielkości małego domku. Była tu garderoba, łazienka oraz salon, w którym stały fotele i kanapa. Na końcu salonu łukowate drzwi prowadziły do sypialni.

– Tutaj – powiedziała i otworzyła szufladę biurka. – Szafka nocna jest za niska. Ellie mogłaby znaleźć w niej pistolet. Tu nie dosięgnie.

Była to szuflada z bielizną Carmen.

– Po co mi to pokazujesz?

Nie odzywała się przez chwilę.

– Będzie miał ochotę na seks, prawda? – rzekła w końcu. – Siedział w pudle przez półtora roku. Ale ja mu odmówię. Mam prawo czy nie? Żeby odmówić.

– Jasne, że masz – przytaknął.

– Kobieta ma również prawo powiedzieć „tak”, czyż nie? – spytała.

– W równym stopniu.

– Tobie odpowiedziałabym „tak”.

– Ale ja cię o to nie proszę.

Zawiesiła głos.

– Czy w takim razie ja mogę poprosić ciebie?

Spojrzał jej prosto w oczy.

– To zależy od twoich pobudek, jak myślę.

– Mam na to ochotę – odparła. – Chcę się z tobą kochać.

– Czemu?

– Szczerze? – powiedziała. – Bo tak chcę.

– I?

Wzruszyła ramionami.

– I chyba chcę trochę zranić Słupa.

Nie odezwał się.

– Jak brzmi twoja odpowiedź? – spytała.

– Nie.

– A zostaniesz przynajmniej tu ze mną?

REACHER obudził się w niedzielny poranek na kanapie Slupa Greera. Usłyszał szum prysznica i poczuł woń kawy. Wszedł do sypialni. W rogu stał kredens, a na nim niewielki ekspres do kawy. Obok postawiono dwa kubki. Nalał kawę do jednego z nich.

Woda przestała lecieć pod prysznicem, po chwili drzwi łazienki się otworzyły i pojawiła się w nich Cannen. Była owinięta białym ręcznikiem, drugi zawiązała na głowie jak turban. Spojrzał na nią bez słowa.

– Dzień dobry – przerwała ciszę.

– Witam – odparł.

– Wcale nie taki dobry, prawda? – dodała. – To niedobry dzień.

– Chyba tak – przyznał.

– Możesz skorzystać z prysznica – zaproponowała. – A ja pójdę do Ellie.

– Dobrze.

Wszedł do łazienki, zdjął przepocone ubranie i znalazł się w kabinie prysznicowej. Była ogromna i oszklona. Sitko natryskowe nad jego głową miało wielkość kapelusza, dodatkowo w każdym rogu znajdowały się dysze skierowane na niego. Odkręcił kurek i urządzenie ruszyło z hukiem. Potoki wody oblewały go ze wszystkich stron. Miał wrażenie, że stoi pod wodospadem Niagara. Nie słyszał nawet swoich myśli. Wymył się szybko i zakręcił wodę.

Wziął świeży ręcznik ze sterty i wytarł się nim na tyle, na ile mógł w tej wilgoci. Owinął biodra ręcznikiem i wyszedł do garderoby. Carmen zapinała guziki białej koszuli. W tym samym kolorze miała spodnie. Do tego złotą biżuterię. Jej skóra była ciemna i gładka, włosy lśniły i już zaczęły się skręcać w loki pod wpływem upału.

– Szybki jesteś – zauważyła.

– To piekielna machina, a nie prysznic – powiedział.

Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

– Dzięki, że byłeś przy mnie tej nocy. Czułam się bezpieczniej.

Powoli wyszła z pokoju, żeby obudzić córkę. Ubrał się i znalazł inną drogę do głównego budynku. Dom przypominał labirynt. Wyszedł w salonie, w którym jeszcze nie był, po czym znalazł się w holu, gdzie trzymano broń. Otworzył frontowe drzwi i wyszedł na ganek. Już czuć było upał.

Poszedł do stajni, gdzie zastał Bobby’ego śpiącego na posłaniu z be lek słomy.

– Pobudka, wstawaj! – zawołał.

Bobby poruszył się i usiadł, zdziwiony, gdzie jest. Gdy tylko sobie przypomniał, wezbrała w nim złość.

– Dobrze spałeś? – spytał Reacher.

– Wkrótce wrócą – powiedział mściwie Bobby. – Jak myślisz, co się wtedy stanie?

Reacher uśmiechnął się.

– Pewnie zastanawiasz się, czy im powiem, że kazałem ci posprzątać stajnię i spać na sianie?

– Nie możesz im tego powiedzieć.

– Chyba nie – zgodził się Reacher. – Więc sam zamierzasz ich w to wtajemniczyć?

Bobby nie odezwał się.

Reacher znów się uśmiechnął.

– Pewnie nie. Nie wychodź stąd do południa, potem cię wpuszczę do domu, żebyś się przebrał na uroczystość rodzinną.

– Co ze śniadaniem?

– Poczęstuj się od koni. Jak się okazuje, mają paszy pod dostatkiem.

Wrócił do domu, gdzie zastał Carmen i Ellie przy śniadaniu. Ellie wcinała naleśniki, jakby nie jadła od tygodni. Reacher nałożył sobie jednego, obserwując Carmen. Nie tknęła jedzenia. Po śniadaniu Ellie zgramoliła się z krzesła i pobiegła jak huragan do swojego kucyka.

– Pogadasz ze Slupem? – spytała Carmen.

– Jasne.

– Powinien się dowiedzieć, że nie jest to już tajemnica alkowy.

– Masz rację.

– Liczę na ciebie, Jack.

Odeszła sama, Reacher zaś postanowił jakoś zabić czas. Wyszedł na ganek, gdzie siadł na bujaku i zrobił to, co robi większość żołnierzy w oczekiwaniu na akcję. Zasnął.

Carmen obudziła go po mniej więcej godzinie. Położyła mu dłoń na ramieniu, otworzył powoli oczy i ujrzał ją nad sobą. Przebrała się. Miała teraz na sobie niebieskie dżinsy, koszulę w kratę oraz pasek ze skóry jaszczurki.

– Rozmyśliłam się – powiedziała. – Nie chcę, żebyś z nim rozmawiał. Jeszcze nie teraz.

– Czemu?

– Nie chcę go prowokować. To mogłoby go rozwścieczyć. Gdyby do wiedział się, że ktoś jeszcze wie.

– Nie wolno ci tchórzyć, Carmen – rzeki. – Powinnaś walczyć.

– Jeszcze powalczę – odparła. – Dziś wieczorem. Powiem mu, że mam tego dość.

Reacher nie odezwał się. Carmen wróciła do domu.

WEWNĘTRZNY zegar mówił Reacherowi, że zbliża się pora. Abilene było niecałe siedem godzin drogi od hrabstwa Echo. Może sześć, jeśli kierowcą był prokurator okręgowy, któremu nie grożą mandaty za szybką jazdę. Zakładając, więc, że Slup wyszedł o siódmej, będą tu przed pierwszą.

Zauważył Bobby’ego wychodzącego ze stajni. Bobby wszedł do domu, nie spojrzawszy nawet na Reachera. Po pół godzinie pojawił się umyty, ubrany w świeże dżinsy oraz nową koszulkę.

Za chwilę otworzyły się drzwi i pojawiła się Carmen, trzymając za rękę Ellie. Carmen szła lekko chwiejnym krokiem, jakby uginały się pod nią nogi.

Reacher wstał i gestem pokazał jej, że powinna usiąść. Ellie wgramoliła się na bujak i usiadła obok matki. Wszyscy troje milczeli. Reacher podszedł do barierki ganku i wyjrzał na drogę.

Zauważył kłąb pyłu w oddali. Chmura powiększała się stopniowo, aż wreszcie rozpoznał żółtozielonego lincolna. Jechał drogą, zbliżał się szybko, wreszcie przyhamował przy bramie i ostro skręcił. Za kierownicą siedział Hack Walker. Rusty Greer zajmowała tylne siedzenie. Obok kierowcy rozpierał się zwalisty, blady mężczyzna. Miał krótkie blond włosy i rozglądał się dookoła z szerokim uśmiechem. Slup Greer wracał na łono rodziny.

Lincoln zatrzymał się przed gankiem, cała trójka wysiadła. Bobby i Ellie zbiegli po schodkach na spotkanie. Carmen powoli podniosła się z bujaka.

Słup Greer był blady od siedzenia w zamknięciu, cierpiał na nadwagę od kalorycznego jedzenia, ale był niewątpliwie bratem Bobby’ego. Mieli obaj takie same włosy, twarz i sylwetkę. Bobby uściskał go mocno, krzyczeli radośnie i klepali się po plecach.

W końcu Slup puścił Bobby’ego i przykucnął, by wziąć na ręce Ellie. Dziewczynka rzuciła mu się w ramiona. Podniósł ją do góry i przytulił. Pocałował w policzek.

Potem postawił Ellie na ziemi i spojrzał na ganek z triumfalnym uśmiechem. Wyciągnął rękę, przywołując żonę.

Zdobyła się na wymuszony uśmiech i zeszła po schodach. Ujęła dłonie Słupa i przytuliła się. Całowali się na tyle długo, by nikt nie pomyślał, że są bratem i siostrą, ale zbyt krótko, by ktoś mógł mniemać, iż tli się między nimi jeszcze jakaś namiętność. Hack Walker wsiadł z powrotem do lincolna i odjechał pełnym gazem.

Bobby wraz z matką ruszyli w stronę ganku, Slup poszedł za nimi. prawą ręką trzymając dłoń Ellie, lewą zaś Carmen. Mocno mrużył oczy na słońcu. Carmen nic nie mówiła, za to Ellie paplała jak najęta. Cała trójka przeszła obok Reachera, ramię przy ramieniu. Slup przystanął przy drzwiach i odchylił prawe ramię, by przepuścić Ellie. Przestąpił próg tuż za nią, a następnie obrócił drugie ramię, by pociągnąć za sobą Carmen. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, unosząc z desek ganku tumany rozgrzanego kurzu.

PRZEZ blisko trzy godziny Reacher nie widział nikogo poza służącą. Nie wychodził z baraku, a ona przyniosła mu lunch. Potem późnym popołudniem poszedł na tyły stajni, gdzie natknął się na Slupa, Carmen i Ellie, wracających ze wspólnej przechadzki. Wciąż panował skwar. Slup wyglądał na wzburzonego. Pocił się. Carmen była mocno spięta. Miała lekko zaczerwienioną twarz. Może z napięcia, może z nadmiernego wysiłku. A może z przeraźliwego gorąca. Nie można jednak wykluczyć, że otrzymała kilka razów w policzek.

– Ellie, chodź, pójdziemy do twojego kucyka – powiedziała, wyciągając rękę.

Ruszyły za plecami Słupa ku wrotom stajni. Carmen, nie zatrzymując się, odwróciła głowę i poruszając wargami, powiedziała bezgłośnie: „Porozmawiaj z nim”. Słup obejrzał się za nimi. Potem popatrzył na Reachera, jakby go widział pierwszy raz w życiu.

– Słup Greer – przedstawił się, wyciągając dłoń.

Z bliska wyglądał jak starsza i mądrzejsza wersja Bobby’ego. Miał inteligentne oczy. Jednak wcale nie musiał być przyjemnym intelektualistą. Nietrudno było sobie wyobrazić, że potrafi być okrutny. Reacher potrząsnął jego dłonią. Była miękka, choć miał grube kości. To ręka mięczaka, a nie wojownika.

– Jack Reacher – powiedział. – Jak było w więzieniu?

Na ułamek sekundy pojawiło się zdumienie w jego oczach. Ale natychmiast się powściągnął. Nauczył się panować nad sobą, pomyślał Reacher.

– Raczej kiepsko – odparł Slup. – Byłeś kiedyś w pudle?

I do tego bystrzak.

– Po drugiej stronie krat.

Slup kiwnął głową.

– No tak. Carmen mówiła, że byłeś gliniarzem. A teraz jesteś wędrownym robotnikiem.

– Taki los. Nie miałem bogatego tatusia.

Slup nie odzywał się chwilę.

– Służyłeś w wojsku, zgadza się? Nigdy nie miałem szczególnego szacunku do armii.

– Zdążyłem się domyślić. Słyszałem, że nie chciałeś płacić podatków na nią.

Znów błysk w oku, który szybko przeminął. Trudno go wyprowadzić z równowagi, pomyślał Reacher. Ale co się dziwić, w więzieniu każdy uczy się trzymać nerwy na wodzy.

– Szkoda, że popsułeś wszystko, rejterując i wychodząc wcześniej z paki.

– Tak sądzisz?

Reacher kiwnął głową.

– Jeśli nie stać cię na odsiedzenie wyroku, nie popełniaj chociaż przestępstwa.

– Ty też wyszedłeś z wojska. Może i ty nie wytrzymałeś?

Reacher uśmiechnął się.

– Nie miałem wyboru. Szczerze mówiąc, wykopali mnie. Też złamałem prawo.

– Naprawdę? Jak?

– Jakiś zafajdany pułkownik bił swoją żonę. Sympatyczną młodą kobietę. Potrafił się nieźle kamuflować, nikt o niczym nie wiedział. Trudno, więc mu było cokolwiek udowodnić. Nie mogłem jednak pozwolić, by mu to uszło na sucho. To nie byłoby fair. Więc pewnej nocy sam go dopadłem. Żadnych świadków. Teraz porusza się na wózku. Ślini się jak staruch.

Slup nie odzywał się. Jeśli teraz odejdziesz, pomyślał Reacher, to tak, jakbyś się przyznał. Jednak Slup nie ruszył się z miejsca, spoglądając w pustkę. Potem wrócił do rzeczywistości. Wyostrzył mu się wzrok.

Niezbyt szybko, ale też i nie za wolno. Sprytny facet.

– Od razu poczułem się lepiej – powiedział – że nie zapłaciłem podatków. Moje pieniądze mogłyby trafić do waszej kieszeni.

– Masz coś przeciwko?

– Mam – odparł Slup.

– Przeciwko komu?

– Przeciwko wam obu – odparł twardo Slup.

– Tobie i tamtemu gościowi z wojska.

Obrócił się na pięcie i odszedł.

REACHER wrócił do baraku. Służąca przyniosła mu kolację. Zrobiło się ciemno. Leżał na łóżku, pocąc się. Temperatura nie chciała spaść ani trochę, wciąż było około 40 stopni. Słyszał wycie kojota, charakterystyczne odgłosy pumy oraz trzepot skrzydeł niewidocznych dla oczu nietoperzy.

Potem dobiegły go lekkie kroki na schodach wewnątrz baraku. Kiedy usiadł, ujrzał Carmen wchodzącą na górę.

– Zbił cię? – spytał Reacher.

Uniosła dłoń do policzka i spuściła wzrok.

– Uderzył tylko raz. Niezbyt mocno.

– Połamię mu te łapska.

– Zadzwonił po szeryfa. Chce się ciebie stąd pozbyć.

– Nie przejmuj się – zapewnił ją Reacher. – Już wcześniej na dobre spławiłem szeryfa.

Po chwili powiedziała:

– Muszę wracać. Myśli, że jestem z Ellie.

– Ruszyła schodami w dół.

– Pewien jesteś, co do szeryfa?

– Nie martw się. Szeryf nawet palcem nie kiwnie.

SZERYF jednak kiwnął palcem. Przekazał sprawę policji stanowej. Półtorej godziny później teksański radiowóz przyjechał po niego. Reacher wstał z łóżka, zszedł po schodach, a kiedy się znalazł na dole, padł na niego snop światła z lampy przymocowanej do przedniej szyby wozu. Drzwi pojazdu otworzyły się i wysiedli dwaj policjanci.

W niczym nie przypominali szeryfa. Byli to młodzi, wysportowani zawodowcy, z włosami ostrzyżonymi na rekruta. Jeden był sierżantem, a drugi posterunkowym. Posterunkowy wyglądał na Latynosa. Trzymał w ręku śrutówkę.

– Podejdź do maski samochodu – nakazał sierżant.

Reacher zbliżył się do samochodu, trzymając ręce z dala od ciała.

– Przyjmij pozycję.

Reacher oparł dłonie o błotnik i pochylił się do przodu. Sierżant obszukał go dokładnie.

– W porządku, wsiadaj do wozu.

Reacher ani drgnął.

– O co chodzi? – spytał.

– Właściciel gruntu poprosił nas, byśmy za wszelką cenę usunęli intruza z jego posiadłości.

– Nie jestem intruzem. Pracuję tu.

– Chyba właśnie straciłeś pracę. Więc teraz jesteś intruzem i zamierzamy cię stąd zabrać.

– To należy do obowiązków policji stanowej?

– W takiej małej mieścinie miejscowi chłopcy czasem dzwonią do nas o pomoc, kiedy mają wolny dzień. Niedziela jest wolnym dniem szeryfa.

– Dobra, odejdę stąd – powiedział Reacher. – Pójdę drogą.

– W takim wypadku stajesz się włóczęgą na lokalnej drodze. To także wbrew prawu. Musisz opuścić hrabstwo. Wysadzimy cię w Pecos.

– Oni są mi winni pieniądze. Nic mi nie zapłacili.

– No, to wsiadaj do wozu. Podjedziemy do domu.

Reacher spojrzał w lewo na posterunkowego ze strzelbą. Wyglądał groźnie. Obejrzał się w prawo na sierżanta.

– Ale oni mają kłopot – powiedział. – Szwagierka jest regularnie bita przez swojego męża.

– Czy zgłaszała to? – spytał sierżant.

– Za bardzo się boi. Szeryf to stary koleżka jej męża, a ona jest Latynoską z Kalifornii.

– Nic nie możemy zrobić bez zgłoszenia – rzekł posterunkowy.

– No, to się dowiedzieliście. Ja wam to zgłaszam.

Posterunkowy potrząsnął głową.

– Skarga musi pochodzić od ofiary.

– Wsiadaj do wozu – uciął sierżant.

Położył dłoń na czubku głowy Reachera i usadził go z tyłu. Sierżant z posterunkowym usiedli z przodu i podjechali do domu. Wszyscy Greerowie, prócz Ellie, wylegli na ganek, by popatrzeć, jak go odwożą z rancza. Wszyscy byli uśmiechnięci prócz Carmen. Sierżant opuścił szybkę.

– Gość mówi, że zalegacie mu z wypłatą! – zawołał.

– To powiedz mu, żeby nas pozwał do sądu! – odkrzyknął Bobby.

Reacher nachylił się do przodu.

– Carmen! – wrzasnął. – Si hay un problemu, llama directamente a estos hombres!

Sierżant zamknął szybę i ruszył ku bramie.

– Co zrobisz z tymi zaległymi pieniędzmi?

– Pies je drapał – powiedział Reacher.

Potem sierżant zapytał:

– Co do nich wrzeszczałeś?

Reacher nie odezwał się.

Posterunkowy go wyręczył.

– Po hiszpańsku z fatalnym akcentem – rzekł.

– Do tej kobiety: „Carmen, w razie kłopotów dzwoń prosto do tych facetów”.

Reacher milczał przez całe sto kilometrów, które pokonał poprzedniego dnia w przeciwną stronę białym cadillakiem, znów do osady na skrzyżowaniu, gdzie stała szkoła Ellie, stacja benzynowa i stary bar. Gdy dotarli tam, wszystko było już pozamykane na cztery spusty Nikt się nie odzywał. Jechali dalej do Pecos.

Nie dotarli jednak na miejsce. Wezwano ich przez radio po godzinie i trzydziestu pięciu minutach jazdy.

– Niebieska piątka, niebieska piątka – usłyszeli.

Posterunkowy wziął mikrofon, nacisnął guzik.

– Niebieska piątka, zgłaszam się, odbiór.

– Pilne wezwanie do Czerwonego Domu sto kilometrów na południe od skrzyżowania w Echo. Zgłoszono awanturę rodzinną, odbiór.

– Przyjąłem. Co się stało, odbiór.

– Nie ma pewności. Podobno było ostro, odbiór.

– Przyjąłem. Jedziemy, bez odbioru – zameldował posterunkowy.

Zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni.

– Najwyraźniej zrozumiała twój hiszpański.

– Popatrz na to z dobrej strony – rzekł sierżant. – Teraz możemy w końcu interweniować.

– Ostrzegałem was – powiedział Reacher. – Trzeba mnie było słuchać. Jeśli stłukł ją na kwaśne jabłko, to wasza wina.

Sierżant nic nie odpowiedział, tylko dodał gazu. Z powrotem byli w dwie i pół godziny po wyjeździe. Najpierw rzucił im się w oczy radiowóz szeryfa. Sierżant zaparkował tuż za nim.

– Co on tu, do diabła, robi? – zdziwił się. – Przecież ma wolny dzień.

Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Posterunkowy otworzył drzwi. Sierżant wyłączył silnik i też wysiadł.

– Wypuście mnie – domagał się Reacher.

– Nie ma mowy – sprzeciwił się sierżant. – Posiedzisz tutaj.

Weszli do środka. Po dwunastu minutach posterunkowy wyszedł sam. Wrócił do wozu i nachylił się do mikrofonu.

– Czy coś jej się stało? – spytał Reacher.

Mężczyzna potrząsnął ponuro głową.

– Jej nic nie jest – odparł. – Przynajmniej fizycznie. Bo napytała sobie niezłej biedy. Wezwano nas nie, dlatego, że on zaatakował ją. Było odwrotnie. To ona zastrzeliła jego. Właśnie ją aresztowaliśmy.