175052.fb2
Zdarzało się, że Montalbano nie widział Adeliny nawet przez kilka miesięcy. Co tydzień zostawiał na stole w kuchni pieniądze na zakupy, co miesiąc pensję. Jednak pomiędzy nimi ustalił się spontaniczny system wymiany wiadomości. Kiedy Adelina chciała więcej pieniędzy na zakupy, stawiała na stole glinianego chłopca – skarbonkę, którą kupił kiedyś na targu i którą trzymał dla ozdoby. Kiedy trzeba było uzupełnić zapas skarpetek lub majtek, kładła jedną parę na łóżku. Oczywiście system działał nie tylko w jednym kierunku; również Montalbano przekazywał jej tajemne sygnały, które kobieta odbierała bez trudu. Jakiś czas temu zorientował się, że kiedy jest spięty, zaniepokojony, nerwowy, Adelina odczytuje to ze sposobu, w jaki rano wyszedł z domu, i wówczas przygotowuje dla niego danie wyjątkowe, które podnosi go na duchu. Również tego dnia wkroczyła do akcji, dzięki czemu Montalbano znalazł gotowy sos z mątw, gęsty i czarny, taki jaki lubił najbardziej. Czy była tam również odrobina lebiodki? Długo wąchał, zanim postawił danie na ogniu, lecz i tym razem dochodzenie nie przyniosło rezultatu. Kiedy skończył jeść, włożył slipki i postanowił przejść się brzegiem morza. Zrobiwszy zaledwie kilka kroków, poczuł się jednak zmęczony; rozbolały go łydki.
– Pierdolenie na stojąco i spacery po piasku to już nie dla mnie.
Prawdę mówiąc, kiedyś kochał się na stojąco i okazało się to o wiele mniej męczące od marszu brzegiem morza, nawet po najtwardszym piasku, tym, który leży najbliżej wody. Spojrzał na zegarek i zdziwił się: jakie kilka kroków, spacerował już dwie godziny! Osunął się bezwładnie.
– Panie komisarzu! Panie komisarzu!
Głos dobiegał z oddali. Wstał, dysząc ciężko, i zaczął wpatrywać się w morze, przekonany, że ktoś woła go z łodzi albo z pontonu. Lecz po sam horyzont morze było puste.
– Panie komisarzu, jestem tutaj! Panie komisarzu!
Odwrócił się. Od szosy, której dość długi odcinek biegł wzdłuż plaży, nadjeżdżał Tortorella.
Kiedy pospiesznie mył się i ubierał, Tortorella opowiadał o anonimowym telefonie, który odebrali w komisariacie.
– Kto odebrał? – spytał Montalbano.
Jeżeli to był Catarella, to nie wiadomo, co z tego zrozumiał i przekazał.
– Nie, panie komisarzu – powiedział z uśmiechem Tortorella, który odgadł myśli przełożonego. – On poszedł na chwilę do ubikacji i ja zastąpiłem go przy telefonie. Głos miał akcent z Palermo, wymawiał „i” zamiast „r”, lecz możliwe, że robił to celowo. Powiedział, że na „pastwisku” jest ścierwo pewnego skurwysyna w zielonym samochodzie.
– Kto tam pojechał?
– Fazio i Galluzzo, a ja popędziłem po pana. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, być może ten telefon to żart, kawał.
– Ale my, Sycylijczycy, przecież bardzo lubimy robić sobie kawały.
Do „pastwiska” dotarł o piątej. Tę porę Gege nazywał zmianą warty. Zmiana warty polegała na tym, że amatorzy bezpłatnej miłości, czyli kochankowie, cudzołożnicy, kawalerowie i panny, opuszczali to miejsce, spadali („we wszystkich tego słowa znaczeniach” – pomyślał Montalbano), żeby ustąpić miejsca trzodzie Gege – jasnowłosym dziwkom ze Wschodu, bułgarskim transwestytom, Nigeryjkom czarnym jak heban, brazylijskim viados, marokańskim ciotom i całej tej procesji, narodom zjednoczonym w chuju, dupie i piździe. Zielony samochód miał otwarty bagażnik i był otoczony przez trzy wozy karabinierów. Samochód Fazia stał nieco dalej. Kiedy komisarz wysiadł, Galluzzo ruszył w jego kierunku.
– Spóźniliśmy się.
Pomiędzy nimi a żandarmerią istniało niepisane porozumienie. Ci, którzy zjawiali się na miejscu przestępstwa pierwsi, zaklepywali sobie sprawę. To pozwalało uniknąć konfliktów, kłótni, walki na łokcie i wzajemnej obrazy.
Również Fazio wydawał się niepocieszony.
– Oni byli pierwsi.
– No i co z tego? Co takiego straciliście? Nie płacą nam od każdego nieboszczyka, nie pracujemy na akord.
Dziwnym zbiegiem okoliczności samochód stał przy tych samych zaroślach, przy których przed rokiem zostały odnalezione pewne szacowne zwłoki ofiary zabójstwa, które bardzo pochłonęło Montalbana. Przywitał się z porucznikiem karabinierów, który pochodził z Bergamo i nazywał się Donizetti.
– Dostaliśmy anonimowy telefon – powiedział porucznik.
A zatem chcieli być całkiem pewni, że ciało zostanie znalezione. Komisarz spojrzał na zwłoki skulone w bagażniku. Wyglądało na to, że strzelili tylko raz, w usta – kula poraniła wargi, wybiła zęby i wyszła karkiem, robiąc dziurę wielką jak pięść. Nie widział wcześniej tej twarzy.
– Słyszałem, że zna pan opiekuna tego burdelu pud gołym niebem – zagadnął porucznik z dozą pogardy.
– Tak, to mój przyjaciel – odparł Montalbano z wyraźnie polemicznym zamiarem.
– Czy wie pan, gdzie mogę go teraz znaleźć?
– Myślę, że w domu.
– Nie ma go tam.
– Przepraszam, ale dlaczego właśnie ode mnie chce się pan dowiedzieć, gdzie można go znaleźć?
– Ponieważ, jak sam pan powiedział, to pański przyjaciel.
– Ach, tak? Bo pan pewnie zawsze wie, gdzie są i co robią pańscy przyjaciele w Bergamo?
Z szosy bez przerwy nadjeżdżały samochody. Ich kierowcy, gdy już się znaleźli w alejkach „pastwiska”, dostrzegali samochody karabinierów, wrzucali wsteczny bieg i szybko ruszali w powrotną drogę. Dziwki ze Wschodu, brazylijscy viados, Nigeryjki i cała reszta przybywali na miejsce pracy, lecz widząc, że coś się święci, uciekali. Gege nie mógł liczyć na udany wieczór.
Porucznik znów podszedł do zielonego samochodu, a Montalbano odwrócił się na pięcie i bez pożegnania wsiadł do służbowego wozu.
– Zostań tu razem z Galluzzem – rzucił do Fazia. – Patrzcie, co robią i co znajdują. Ja wracam do biura.
Zatrzymał się przed księgarnią Sarcuta, jedyną w Vigacie, która pozostała wierna swej specjalności – pozostałe dwie zamiast książek sprzedawały tornistry, zeszyty i długopisy. Przypomniał sobie, że skończył właśnie powieść Montalbana i nie ma już nic do czytania.
– Jest nowa książka o prokuratorze Falcone i o Borsellinie – poinformowała go pani Sarcuto, kiedy tylko stanął w progu.
Jeszcze nie przyjęła do wiadomości, że Montalbano nienawidzi książek o mafii, o jej zbrodniach i ofiarach. Nie rozumiała, nie mieściło jej się to w głowie, dlaczego ich nie kupuje, nie zagląda nawet na skrzydełka okładek. Kupił książkę Vincenza Consolo, uhonorowaną jakiś czas temu ważną nagrodą literacką. Zdążył przejść kilka kroków, kiedy książka wysunęła mu się spod pachy i upadła na chodnik. Montalbano schylił się, żeby ją podnieść, i wsiadł do samochodu.
W komisariacie Catarella powiedział mu, że nic nowego się nie wydarzyło.
Montalbano miał manię podpisywania każdej kupowanej książki. Wyciągnął rękę, żeby wziąć jeden z leżących na biurku długopisów, i jego wzrok padł na pozostawione przez Jacomuzziego monety. Pierwsza, miedziana, z 1934 roku, po jednej stronie miała wybity profil króla i napis: „Wiktor Emanuel III Król Włoch”, po drugiej – kłos pszenicy z oznaczeniem „C. 5” – centymów pięć. Druga moneta była również miedziana, nieco większa; po jednej stronie widniało to samo królewskie oblicze z tym samym napisem, po drugiej, z datą 1936 – pszczoła siedząca na kwiecie oraz litera „C” i liczba „10”, centymów dziesięć. Trzecia była metalowa, z lekkiego stopu, i po jednej stronie miała nieodzowny wizerunek króla z podpisem, po drugiej zaś – orła z rozłożonymi skrzydłami, za którym widniał faszystowski symbol rózgi. Na tej drugiej stronie były cztery napisy: „L. 1”, co oznaczało jeden lir, „ITALIA”, co oznaczało Italia, „1942”, czyli rok emisji, i „XX”, co oznaczało dwudziesty rok ery faszyzmu. I właśnie przyglądając się tej ostatniej monecie, Montalbano przypomniał sobie to, co zobaczył, kiedy schylił się po książkę, która upadła mu przed księgarnią. Zobaczył wówczas wystawę sąsiedniego sklepu, witrynę z wyłożonymi starymi monetami.
Wstał, powiedział Catarelli, że wychodzi i wróci najpóźniej za pół godziny, i udał się pieszo w kierunku sklepu. Sklep nazywał się „Przedmioty” i prowadził sprzedaż właśnie przedmiotów: róż pustyni, znaczków, lichtarzy, pierścionków, broszek, monet, kamieni. Kiedy wszedł, czysta i ładna dziewczynka powitała go z uśmiechem. Zmieszany tym, że musi ją rozczarować, komisarz wytłumaczył, że nie chce niczego kupić, tylko zobaczył na wystawie stare monety i chciałby się dowiedzieć, czy w sklepie albo w Vigacie jest ktoś, kto zajmuje się numizmatyką.
– Pewnie, że jest – odpowiedziała dziewczynka i ślicznie się uśmiechnęła. – Mój dziadek.
– Gdzie mógłbym go znaleźć i poprosić o małą fatygę?
– Wcale nie musi pan prosić i szukać, będzie zadowolony. Jest tu, na zapleczu. Proszę zaczekać, to go zawołam.
Nie zdążył nawet obejrzeć dziewiętnastowiecznego obrzyna, kiedy dziewczynka znów się zjawiła.
– Proszę wejść.
Zaplecze sklepiku było cudownym składem gramofonów, prehistorycznych maszyn do szycia, przycisków do papieru, obrazów, rycin, nocników i fajek. Wszystkie ściany pomieszczenia zajmowały półki biblioteczne, na których w nieładzie leżały inkunabuły, tomy w pergaminowych okładkach, żyrandole, parasole, szapoklaki. Na środku stało biurko, a za nim, w świetle secesyjnej lampy, siedział starzec. Trzymał pincetą znaczek i oglądał go przez szkło powiększające.
– Co jest? – spytał nieuprzejmie, nie unosząc wzroku.
Montalbano wyciągnął w jego kierunku trzy monety. Starzec oderwał na chwilę wzrok od znaczka i spojrzał na nie w roztargnieniu.
– Są nic niewarte.
Spośród starców, których komisarz poznał w trakcie śledztwa dotyczącego ciał w grocie, ten był najbardziej zgryźliwy.
„Należałoby wszystkich zgromadzić w jednym przytułku – pomyślał komisarz. – Byłoby mi łatwiej ich przesłuchiwać”.
– Wiem, że są nic niewarte.
– A więc czego pan chce?
– Chcę wiedzieć, kiedy wyszły z obiegu.
– Niech pan wytęży mózgownicę.
– Wtedy, kiedy została proklamowana republika? – zaryzykował niepewny swego komisarz.
Czuł się jak student, który nie przygotował się do egzaminu. Starzec zaśmiał się, jego śmiech zabrzmiał jak szczęk puszek.
– Pomyliłem się?
– I to grubo. Tu u nas Amerykanie wylądowali w nocy z dziewiątego na dziesiątego lipca czterdziestego trzeciego roku. W październiku tego roku te monety wyszły z użycia. Zostały zastąpione amlirami, które kazał emitować Amgot, aliancka administracja obszarów okupowanych. A jako że te banknoty istniały w nominałach jeden, pięć i dziesięć lirów, centymy wyszły z obiegu.
Kiedy Fazio i Galluzzo wrócili, było już ciemno i komisarz miał do nich pretensję.
– No, nieźle! Jakoś się nie spieszyliście!
– My?! – obruszył się Fazio. – To pan nie wie, jaki jest porucznik? Nie tknął zwłok, dopóki nie przyjechali sędzia i doktor Pasquano. A tym to już w ogóle się nie spieszyło!
– No i?
– To dzisiejszy trup, całkiem świeży. Pasquano powiedział, że od morderstwa do telefonu nie minęła godzina. Denat miał w kieszeni dowód osobisty. Nazywał się Pietro Gullo, lat czterdzieści dwa, oczy niebieskie, włosy blond, cera różowa, urodzony w Merfi, zamieszkały w Feli, ulica Matteottiego trzydzieści dwa, żonaty, znaków szczególnych brak.
– Zacznij pracować w urzędzie stanu cywilnego.
Fazio z godnością pominął zaczepkę i ciągnął dalej:
– Pojechałem do Montelusy i sprawdziłem w archiwum. Ten Gullo miał nienadzwyczajną młodość: dwie kradzieże, jedna bójka. Potem poszedł po rozum do głowy, przynajmniej tak się wydaje. Handlował zbożem.
– Jestem naprawdę wdzięczny, że zechciał mnie pan przyjąć od razu – powiedział Montalbano do dyrektora, kiedy Burgio otworzył mu drzwi.
– Co też pan mówi, to dla mnie przyjemność. Wpuścił go do środka, wprowadził do salonu, poprosił, żeby usiadł, i zawołał żonę.
– Angelina!
Pojawiła się drobna staruszka, zaciekawiona niespodziewaną wizytą, czysta, zadbana, za grubymi soczewkami okularów lśniły żywe, uważne oczy.
„Przytułek!” – westchnął Montalbano.
– Niech pan pozwoli przedstawić sobie moją żonę, Angelinę.
Montalbano pokłonił się szarmancko, szczerze szanował starsze kobiety, które również w domu dbały o wygląd.
– Proszę mi wybaczyć, że niepokoję w porze kolacji.
– Ależ skąd! Czy ma pan trochę czasu, komisarzu?
– Owszem.
– Niech pan zostanie z nami na kolacji. Mamy potrawy dostosowane do starych żołądków, musimy jeść lekko: karczochy i barweny z oliwą i cytryną.
– Przecież to uczta.
Pani domu wyszła uszczęśliwiona.
– Słucham pana – powiedział dyrektor Burgio.
– Udało mi się ustalić, kiedy zostało popełnione podwójne morderstwo w grocie.
– Ach! A kiedy to mianowicie się wydarzyło?
– Na pewno pomiędzy styczniem a październikiem czterdziestego trzeciego roku.
– Jak pan do tego doszedł?
– To proste. Pies z terakoty, jak nam powiedział pan Burruano, został sprzedany po Bożym Narodzeniu czterdziestego drugiego, a więc prawdopodobnie po Trzech Królach następnego roku; monety znalezione w misce wyszły z obiegu w październiku tegoż roku.
Zrobił przerwę.
– A to oznacza tylko jedno – dodał.
Ale nie powiedział co. Czekał cierpliwie, zanim Burgio zebrał się w sobie, wstał, zrobił kilka kroków po pokoju.
– Zrozumiałem, komisarzu – odezwał się dyrektor. – Chce mi pan powiedzieć, że w tym czasie grota należała do Rizzitana.
– Dokładnie to. Już wtedy, jak sam mi pan powiedział, wejście do jaskini było zasłonięte głazem, ponieważ rodzina Rizzitano trzymała tam towar, który sprzedawała na czarnym rynku. Musiała zatem wiedzieć o istnieniu drugiej groty, tej, do której wniesiono ciała.
– Dlaczego pan mówi, że wniesiono?
– Dlatego, że zostali zamordowani gdzie indziej, to pewne.
– Ale jaki to ma sens? Po co ktoś miałby ich tam umieszczać, upozowanych, jak gdyby spali, na dywanie, z czarką z pieniędzmi i psem?
– Właśnie nad tym się zastanawiam. Jedyną osobą, która może nam coś powiedzieć, jest być może Lillo Rizzitano, pański przyjaciel.
Weszła pani Angelina.
– Kolacja gotowa.
Liście i czubki karczochów, tych sycylijskich, długich i gładkich, o bieli ledwie zasnutej zielenią, były ugotowane w sam raz; nabrały delikatności i kruchości, którą Montalbano w duchu określił jako wstrząsającą. Za każdym kęsem czuł, że żołądek drży mu w rozkosznych pląsach, zupełnie jak fakirom, których pokazywano czasami w telewizji.
– I co pan o tym sądzi? – spytała pani Angelina.
– Zmysłowe – powiedział Montalbano. I widząc zdziwienie dwojga staruszków, poczerwieniał i zaczął się tłumaczyć. – Proszę mi wybaczyć. Czasami mam kłopoty z właściwym doborem przymiotników.
Barweny, ugotowane i przyprawione oliwą i cytryną, były równie lekkie jak karczochy. Dopiero przy owocach dyrektor powrócił do kwestii, którą postawił Montalbano, lecz najpierw podsumował problem reformy szkolnictwa, którą minister nowego rządu postanowił wprowadzić w życie, likwidując między innymi licea.
– Liceum istniało już w carskiej Rosji – powiedział dyrektor – choć nazywało się po rosyjsku. U nas licea powołał do życia Gentile, kiedy przeprowadził swoją reformę, która idealistycznie stawiała na pierwszym miejscu przedmioty humanistyczne. Zatem leninowcy, którzy wiadomo jakimi byli komunistami, nie mieli odwagi zlikwidować liceum. Tylko takiemu karierowiczowi, parweniuszowi, półanalfabecie i smarkaczowi jak ten minister mogło przyjść do głowy coś podobnego. Jak on się nazywa, Psujella?
– Nie, Vastella – powiedziała pani Angelina.
Tak naprawdę nazywał się jeszcze inaczej, ale komisarz nie zamierzał ich poprawiać.
– Z Lillem byliśmy kolegami we wszystkim, tylko nie w nauce, ponieważ on był wyżej. Kiedy ja chodziłem do trzeciej klasy liceum, on robił dyplom. W noc lądowania aliantów dom Lilla, który stał u stóp Baraniej Góry, został zburzony. Z tego, co udało mi się dowiedzieć później, kiedy minęła już zawierucha, tamtej nocy Lillo był sam w willi i został poważnie ranny. Pewien wieśniak widział, jak włoscy żołnierze wnosili go na ciężarówkę, bardzo krwawił. To jest ostatnia wiadomość o Lillu, jaką posiadam. Od tej pory nie miałem o nim żadnych wiadomości, a przecież próbowałem się czegoś dowiedzieć.
– Czy to możliwe, że nie przeżył nikt z całej rodziny?
– Nie wiem.
Dyrektor zauważył, że jego małżonka błądzi gdzieś myślami, miała zamknięte oczy, była nieobecna.
– Angelina! – zawołał dyrektor.
Starsza pani drgnęła i uśmiechnęła się do Montalbana.
– Musi mi pan wybaczyć. Mój mąż mówi, że zawsze byłam fantastyczną kobietą, ale to nie pochwała, to ma tylko znaczyć, że czasami daję się ponieść fantazji.