175052.fb2
Po upływie tygodnia wizyty, uściski, telefony i gratulacje ustąpiły miejsca poczuciu osamotnienia i nudzie. Namówił Livię, żeby wróciła do swojej mediolańskiej kuzynki; nie było potrzeby, by marnowała urlop. Planowaną podróż do Kairu należało narazić odłożyć. Uzgodnili, że Livia przyjedzie, kiedy tylko komisarz wyjdzie ze szpitala, i dopiero wówczas postanowi, jak i gdzie spadzi pozostałe dwa tygodnie urlopu.
Szum wokół Montalbana i tego, co mu się przydarzyło, z czasem stawał się coraz dalszym echem, aż wreszcie całkiem ucichł. Jednak dzień w dzień Augello albo Fazio przychodzili, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Nie siedzieli u niego długo, przekazywali tylko nowiny i opowiadali o postępach niektórych dochodzeń.
Co dzień rano, otwierając oczy, Montalbano obiecywał sobie, że porozmyśla, zastanowi się nad śmiercią ludzi z groty – nie wiadomo, kiedy znów przydarzy mu się taka sposobność, żeby poleżeć w spokoju i bez żadnych przeszkód oddać się logicznemu rozumowaniu, które mogłoby go jakoś oświecić czy natchnąć. Trzeba wykorzystać tę sytuację – myślał w duchu i puszczał się pamięcią w podróż po bezdrożach tej sprawy z taką samą energią, z jaką koń zrywa się do galopu. Ale po jakimś czasie czuł, że z galopu przechodzi w stęp, zaczyna ciężko człapać, aż w końcu stopniowo cały mózg i ciało ogarniało dziwne odrętwienie.
– To skutki ran – mówił do siebie.
Siadał w fotelu, brał gazetę albo tygodnik, lecz wystarczyło, że trafił na trochę dłuższy artykuł, a już się męczył, powieki zaczynały mu opadać, czuł, że się poci, i zapadał w sen.
Brygadier Fassio muwił że dziś wracacie do domu. Przyjmijcie wyrazy radości. Brygadier muwił że mam Was tszymać na diecie. Adelina.
Bilecik od gospodyni leżał na stole kuchennym i Montalbano natychmiast postanowił sprawdzić, co rozumiała przez słowo „dieta”: dwa świeżutkie dorsze, gotowe, żeby przyprawić je samą oliwą i cytryną. Odłączył wtyczkę telefonu; pragnął znów się zadomowić i nie chciał, by mu w tym przeszkadzano. Czekała na niego obfita korespondencja, lecz nie przeczytał ani jednego listu, ani jednej kartki. Zjadł i położył się.
Przed snem zadał sobie pytanie: skoro lekarze go zapewnili, że w pełni powróci do zdrowia, dlaczego czuł, że gardło zaciska mu smutek?
Przez pierwsze dziesięć minut prowadził ostrożnie, bardziej uważając na reakcje swojego biodra niż na to, co się działo na drodze. Następnie, widząc, że dobrze znosi wstrząsy, przyspieszył, wyjechał z Vigaty drogą prowadzącą do Montelusy, na skrzyżowaniu w Montaperto skręcił w lewo, pokonał kilka kilometrów, po czym dróżką z ubitej ziemi dotarł do niewielkiego placyku, na którym wznosił się wiejski dom. Wysiadł z samochodu. Marianna, siostra Gege, która była ich wychowawczynią w szkole podstawowej, siedziała na wiklinowym krześle przy drzwiach i naprawiała koszyk. Kiedy zobaczyła komisarza, natychmiast pobiegła mu naprzeciw.
– Salvo, wiedziałam, że tu przyjedziesz.
– To pierwsza wizyta, jaką składam po wyjściu ze szpitala – oznajmił i ogarnął ją ramieniem.
Marianna rozpłakała się, cicho, bezgłośnie, samymi łzami, i również jemu zaszkliły się oczy.
– Weź sobie krzesło – powiedziała.
Montalbano usiadł tuż przy Mariannie, która wzięła go za rękę i zaczęła głaskać mu dłoń.
– Cierpiał?
– Nie. Już podczas strzelaniny zorientowałem się, że Gege zginął na miejscu. Potem potwierdzili to lekarze. Myślę, że nawet nie zdążył zrozumieć, co się dzieje.
– To prawda, że zastrzeliłeś tego, który strzelał do Gege?
– Tak.
– Bez względu na to, gdzie Gege jest, będzie z tego zadowolony.
Westchnęła, ujęła mocniej dłoń komisarza.
– Gege poszedłby za tobą w ogień.
Meu amigo de alma – Montalbanowi przypomniał się pewien tytuł.
– Ja za nim też – powiedział.
– Pamiętasz, jaki był z niego nicpoń?
Nicpoń, urwis, leń patentowany. Marianna wyraźnie nie miała na myśli ostatnich lat, jego trudnych związków z prawem, lecz te dawne czasy, kiedy jej młodszy brat był mały i krnąbrny.
Montalbano uśmiechnął się.
– Pamiętasz, jak wrzucił petardę do miedzianego kotła, a człowiek, który go naprawiał, zemdlał od huku?
– A jak wylał atrament z kałamarza do torebki nauczycielki, pani Longo?
Około dwóch godzin rozmawiali o Gege i jego wyczynach, zatrzymując się tylko na epizodach, które sięgały co najwyżej czasu dojrzewania.
– Zrobiło się późno, już pójdę – powiedział Montalbano.
– Zaprosiłabym cię, żebyś został ze mną na obiedzie, ale mam same ciężkostrawne rzeczy.
– Co przygotowałaś?
– Attuppateddri z sosem.
Attuppateddri, czyli mieszkańcy małych jasnobrązowych muszli, zapadając w letarg, wydzielają śluz, który twardnieje, staje się białą błoną i zamyka, wręcz barykaduje, wejście do muszli. Na samą myśl o nich Montalbana zemdliło i miał ochotę odmówić. Lecz jak długo jeszcze będzie go prześladować ta obsesja? Przeprowadził chłodną kalkulację i postanowił przyjąć zaproszenie, żeby rzucić wyzwanie jednocześnie żołądkowi i psychice. Siedząc nad talerzem, z którego unosił się delikatny zapach barwy ochry, musiał się zmusić do jedzenia, ale wyciągnąwszy szpilką pierwszego ślimaka i spróbowawszy, od razu poczuł się wyzwolony: znikła obsesja, odczarował się smutek, nie było wątpliwości, że odżyje również żołądek.
W biurze utonął w objęciach. Tortorella nawet uronił łzę.
– Dobrze wiem, co to znaczy: wrócić po tym, jak człowiek oberwał kulę!
– Gdzie jest Augello?
– W pańskim gabinecie – powiedział Catarella.
Bez pukania otworzył drzwi, a Mimi poderwał się z krzesła za biurkiem, jak gdyby przyłapano go na kradzieży. Poczerwieniał.
– Niczego nie ruszałem. Tylko że stąd telefony…
– Bardzo dobrze zrobiłeś, Mimi – uciął Montalbano, tłumiąc ochotę, żeby skopać tyłek facetowi, który ośmielił się usiąść na jego krześle.
– Jeszcze dziś miałem odwiedzić cię w domu – powiedział Augello.
– Po co?
– Żeby ustalić ochronę.
– Czyją?
– Jak to czyją? Twoją. Wcale nie jest powiedziane, że tamci nie spróbują ponownie. Mogą nie dać za wygraną.
– Mylisz się, już nic więcej mi się nie przydarzy. Ponieważ, Mimi, to przez ciebie do mnie strzelano.
Augello oblał się takim rumieńcem, jak gdyby wsadzono mu w tyłek wtyczkę przewodu wysokiego napięcia. Zaczął drżeć. W końcu chyba cała krew gdzieś mu odpłynęła, bo pobladł jak nieboszczyk.
– Co też ci przychodzi do głowy? – wybełkotał.
Montalbano uznał, że wystarczająco się zemścił za przywłaszczenie biurka.
– Spokojnie, Mimi. Niezręcznie się wyraziłem. Chciałem powiedzieć, że to ty uruchomiłeś mechanizm, który sprawił, że do mnie strzelano.
– Mów jaśniej – poprosił Augello, osunął się na krzesło i otarł sobie chusteczką usta i czoło.
– Mój drogi, bez konsultacji ze mną, bez pytania, czy zgadzam się na to, czy nie, kazałeś śledzić Ingrassię. I co, myślałeś, że on jest taki głupi, żeby się nie zorientować? Wystarczyło najwyżej pół dnia, by zauważył, że mu depczesz po piętach. Miał jednak uzasadnione podejrzenia, że to ja wydałem polecenie. Zdawał sobie sprawę z tego, że popełnił mnóstwo błędów, za które wystawiłem go na cel, i wówczas, żeby się zrehabilitować w oczach Brancata, który zamierzał go zlikwidować – sam mi opowiedziałeś treść ich rozmowy telefonicznej – opłacił dwóch sukinsynów, żeby mnie rozwalili. Tyle że plany diabli wzięli. Wtedy Brancato, albo ktoś w jego imieniu, miał już powyżej uszu Ingrassii i jego niebezpiecznych porywów geniuszu, z niepotrzebnym zabójstwem biednego Misuraki na czele, i zadbał o to, żeby szef supermarketu zniknął z powierzchni ziemi. Gdybyś nie zaniepokoił Ingrassii, Gege wciąż jeszcze byłby wśród żywych, a mnie nie bolałoby biodro. To wszystko.
– Cóż, jeżeli sprawy tak się mają… – powiedział skruszony Mimi.
– Mają się tak, jak mówię. Możesz śmiało założyć się o własną dupę.
Samolot wyhamował bardzo blisko budynku, pasażerowie nie musieli wsiadać do autokaru. Montalbano widział, jak Livia schodzi po trapie i z pochyloną głową kieruje się do wejścia. Skrył się w tłumie, popatrzył na Livię, która po długim oczekiwaniu podniosła bagaż z taśmy, położyła go na wózku i ruszyła w stronę postoju taksówek. Poprzedniego wieczoru umówili się telefonicznie, że z Palermo uda się pociągiem do Montelusy, a on tylko przyjedzie po nią na dworzec. Tymczasem postanowił sprawić jej niespodziankę, pojawiając się już na lotnisku Punta Raisi.
– Czy jest pani sama? Mogę podwieźć?
Livia, która szła do pierwszej taksówki w szeregu, zatrzymała się raptownie i krzyknęła:
– Salvo!
Szczęśliwi, padli sobie w ramiona.
– Wyglądasz bosko!
– Ty również – powiedział Montalbano. – Obserwuję cię już od pół godziny, odkąd wysiadłaś z samolotu.
– To dlaczego od razu się nie pokazałeś?
– Lubię patrzeć, jak egzystujesz beze mnie.
W samochodzie Montalbano natychmiast ją przytulił, pocałował, położył dłoń na jej piersi, pochylił głowę, otarł się policzkiem o kolana i brzuch.
– Jedźmy stąd – powiedziała Livia, ciężko oddychając. – W przeciwnym razie aresztują nas za obrazę moralności.
W drodze do Palermo komisarz złożył jej propozycję, która dopiero co zrodziła mu się w głowie.
– Zatrzymajmy się w mieście. Chciałbym pokazać ci targ w Vuccirii.
– Już widziałam. Guttuso.
– Ten obraz to kit, uwierz mi. Wynajmiemy pokój w hotelu, pochodzimy po mieście, pójdziemy na Vuccirię, prześpimy się i jutro rano pojedziemy do Vigaty. I tak nie mam nic do roboty, mogę uważać się za turystę.
Kiedy przyjechali do hotelu, zrezygnowali z planu, zgodnie z którym mieli się tylko odświeżyć i wyjść. Nie wyszli, kochali się i zasnęli. Obudzili się po kilku godzinach i znów się kochali. Kiedy wyszli z hotelu, był już wieczór. Ruszyli w kierunku Vuccirii. Livię ogłuszyły odgłosy targu, czuła się zagubiona; nie rozumiała słów zachęty, okrzyków przekupek, języka. Zdumiewały ją sprzeczności, nagłe kłótnie, kolory tak jaskrawe, że wydawały się sztuczne, jak spod pędzla malarza. Woń świeżej ryby mieszała się z zapachem mandarynek, z oparami smażeniny i meusy, czyli jagnięcych flaków, gotowanych i posypanych wędzonym serem, a całość tworzyła niepowtarzalny, niemal magiczny miszmasz. Montalbano zatrzymał się przed sklepikiem z używaną odzieżą.
– Podczas studiów przychodziłem tutaj, żeby jeść chleb z meusą, który dzisiaj zwyczajnie rozwaliłby mi wątrobę. A ten sklep stanowił unikat na skalę światową. Teraz sprzedają w nim używane ubrania, lecz wtedy wszystkie szuflady były puste; właściciel, don Cesarino, siedział sobie za gołą ladą i przyjmował klientów.
– Jakich klientów? Przecież szuflady były puste!
– Nie były zupełnie puste, były… jak by to powiedzieć… pełne intencji, zachcianek. Ten człowiek sprzedawał rzeczy kradzione na zamówienie. Szłaś do don Cesarina i mówiłaś: potrzebuję takiego to a takiego zegarka, albo: potrzebuję obrazu, jakiegokolwiek, na przykład dziewiętnastowiecznego pejzażu morskiego, albo: muszę mieć taki to a taki pierścionek. On przyjmował zamówienie, zapisywał je na papierze, takim żółtym i chropowatym, jakiego wówczas używano w cukierniach, uzgadniał cenę i mówił, kiedy masz się stawić po odbiór. O umówionej godzinie, bez najmniejszego poślizgu, wyciągał spod lady i wręczał ci zamówiony towar. Reklamacji nie uwzględniał.
– Nie rozumiem. Po co mu był ten sklep? Przecież taki zawód mógł wykonywać gdziekolwiek, w kawiarni, na rogu ulicy…
– Czy wiesz, jak go nazywali przyjaciele z Vuccirii? Don Cesarino kupiec. Ponieważ don Cesarino nie uważał się ani za złodzieja, ani za pasera – był handlowcem, takim jak wielu innych, a świadczył o tym sklep, który utrzymywał, opłacając czynsz i elektryczność. To nie była fasada, przykrywka.
– Wszyscy jesteście nienormalni.
– Jak syna! Proszę pozwolić, że obejmę pana jak syna! – wykrzyknęła żona dyrektora, przytulając go do piersi.
– Nie ma pan pojęcia, jak bardzo się o pana martwiliśmy! – dodał dyrektor.
Zadzwonił rano i zaprosił komisarza na kolację. Montalbano odmówił, proponując spotkanie po południu. Wprowadzili go do salonu.
– Przejdźmy od razu do rzeczy, nie zabierzemy panu wiele czasu – zaczął Burgio.
– Mam bardzo dużo czasu, jestem chwilowo bezrobotny.
– Kiedy był pan u nas na kolacji, moja żona powiedziała, że nazywam ją fantastyczną żoną. I kiedy tylko pan wyszedł, nagle zaczęła fantazjować. Chcieliśmy zadzwonić do pana wcześniej, ale zdarzyło się to całe nieszczęście.
– A może sam pan komisarz oceni, czy to tylko fantazja – powiedziała nieco dotknięta pani domu i podjęła polemikę: – Więc które z nas w końcu ma mówić?
– To ty się znasz na fantazjach.
– Nie wiem, czy pan jeszcze pamięta, lecz kiedy pytał pan mojego męża, gdzie jest teraz Lilio Rizzitano, on odpowiedział, że nie ma o nim żadnych wiadomości od lipca czterdziestego trzeciego roku. Wtedy coś przyszło mi do głowy. Że w tym samym czasie zniknęła również moja przyjaciółka, a raczej że dała o sobie znać później, i to w dziwny sposób, który…
Montalbano poczuł, że po plecach przechodzi mu dreszcz. Ci dwoje z groty zostali zamordowani, kiedy byli bardzo młodzi.
– Ile lat miała ta pani przyjaciółka?
– Siedemnaście. Ale była znacznie dojrzalsza ode mnie, ja przy niej wyglądałam na dziecko. Chodziłyśmy razem do szkoły.
Wzięła kopertę, która leżała na stoliku, wyciągnęła z niej fotografię i pokazała Montalbanowi.
– To zdjęcie zrobiłyśmy sobie w ostami dzień szkoły, na zakończenie trzeciej klasy liceum. Stoimy w ostatnim rzędzie – ona to ta pierwsza z lewej, a ja to ta obok.
Wszystkie dziewczęta pozowały do zdjęcia z uśmiechami na twarzach, w faszystowskich mundurkach organizacji Młode Włoszki. Profesor wyciągał rękę w geście rzymskiego pozdrowienia.
– W związku z przerażającą sytuacją, jaka panowała na wyspie wskutek bombardowań, szkoły zostały zamknięte ostatniego dnia kwietnia, a nam zaoszczędzono potwornego egzaminu maturalnego. Czy ktoś zdał, czy nie, o tym decydowały oceny. Lisetta – tak miała na imię moja przyjaciółka, nosiła nazwisko Moscato – przeniosła się z rodziną do miasteczka w głębi wyspy. Pisywała nieregularnie, mam wszystkie jej listy, o ile wszystkie do mnie doszły. Wie pan, w tamtych latach poczta… Także i ja przeprowadziłam się z rodziną, pojechaliśmy aż na półwysep, do mojego stryja. Kiedy wojna się skończyła, napisałam do przyjaciółki i wysłałam list pod dwoma adresami, zarówno w tamtej miejscowości, jak i w Vigacie. Nigdy nie otrzymałam odpowiedzi, co mnie zmartwiło. Wreszcie, pod koniec czterdziestego szóstego roku, wróciliśmy do Vigaty. Poszłam odwiedzić rodziców Lisetty. Jej matka zmarła, ojciec najpierw unikał spotkania ze mną, potem źle mnie przyjął; powiedział, że Lisetta zakochała się w amerykańskim żołnierzu i odeszła z nim wbrew woli rodziny. Dodał, że dla niego córka jak gdyby nie żyła.
– Prawdę mówiąc, ta historia wydaje mi się mało prawdopodobna – powiedział Montalbano.
– A nie mówiłem? – wtrącił dyrektor, korzystając z okazji do odwetu.
– Zaraz, komisarzu, sprawa i tak wydawała się dziwna, nawet jeżeli nie brać pod uwagę tego, co wydarzyło się później. Dziwna choćby dlatego, że Lisetta, gdyby nawet zakochała się w amerykańskim żołnierzu, to w jakiś sposób by mnie o tym zawiadomiła. A na dodatek w listach wysyłanych z Serradifalco, jak nazywała się miejscowość, do której wyjechała z rodziną, wciąż powracała do tego samego tematu: do udręki, jaką cierpiała z dala od swej niszczącej, tajemniczej miłości. Od chłopca, którego imienia nigdy nie chciała mi wyjawić.
– Jesteś pewna, że ta tajemnicza miłość naprawdę istniała? Czy to nie mogło się zrodzić w jej młodzieńczej wyobraźni?
– Lisetta nie należała do ludzi, którzy oddają się fantazji.
– Wie pani – powiedział Montalbano – jeśli ktoś ma siedemnaście lat, a nawet więcej, nie sposób ręczyć głową za stałość uczuć.
– A widzisz? A ty ciągle swoje – nie ustępował dyrektor.
Kobieta bez słowa wyciągnęła z koperty następną fotografię. Widać było na niej dziewczynę w ślubnym stroju i ubranego w amerykański mundur ładnego chłopca, który trzymał ją za rękę.
– To zdjęcie zostało wysłane z Nowego Jorku na początku czterdziestego siódmego roku. Tak było na stemplu.
– I to rozprasza resztki wątpliwości, przynajmniej tak mi się wydaje – podsumował dyrektor.
– Ach, nie, raczej budzi wątpliwości.
– W jakim sensie, proszę pani?
– Ponieważ w kopercie była tylko ta fotografia, tylko to zdjęcie Lisetty z żołnierzem, natomiast żadnego listu, niczego. I nawet na odwrocie fotografii nie ma ani słowa komentarza, może pan sprawdzić. A więc czy może mi pan wytłumaczyć, dlaczego prawdziwa przyjaciółka, bliska osoba, przesłała mi samo zdjęcie, bez słowa?
– Czy rozpoznała pani charakter pisma przyjaciółki na kopercie?
– Adres był napisany na maszynie.
– Ach – mruknął Montalbano.
– I chcę panu powiedzieć jeszcze jedno: Elisa Moscato była kuzynką Lilia Rizzitano. A Lilio bardzo ją kochał, jak młodszą siostrę.
Montalbano spojrzał na dyrektora.
– Uwielbiał ją – potwierdził Burgio.