175052.fb2
Im bardziej się nad tym zastanawiał, im bardziej wokół tego krążył, im bardziej się o to ocierał, tym bardziej był przekonany, że jest na właściwej drodze. Nawet nie potrzebował tradycyjnego spaceru medytacyjnego na koniec mola. Kiedy więc wyszedł z domu państwa Burgio ze zdjęciem ślubnym w kieszeni, od razu skierował się do Montelusy.
– Czy jest doktor?
– Tak, ale pracuje, zawiadomię go, że pan przyszedł – powiedział strażnik.
Pasquano i dwaj asystenci stali przy marmurowym podeście, na którym leżał nagi nieboszczyk z wytrzeszczonymi oczami. I nie bez racji wybałuszał je ze zdziwienia, skoro tamci trzej pili z plastikowych kubków szampana. Lekarz trzymał butelkę.
– Proszę się przyłączyć, właśnie świętujemy.
Montalbano podziękował asystentowi, który podał mu kubek, a Pasquano nalał mu nieco szampana.
– Za czyje zdrowie? – spytał komisarz.
– Za moje. To moja tysięczna autopsja.
Montalbano wypił, oddalił się z lekarzem i pokazał mu zdjęcie.
– Czy dziewczyna z groty mogła wyglądać jak ta na fotografii?
– Niech pan nie zawraca dupy – odparł łagodnie Pasquano.
– Przepraszam – powiedział komisarz.
Obrócił się na pięcie i wyszedł. Ale z niego kutas! Z niego samego, nie z lekarza. Dał się ponieść entuzjazmowi i pojechał do Pasquana, żeby zadać najgłupsze pytanie pod słońcem. W laboratorium nie poszło mu lepiej.
– Czy jest Jacomuzzi?
– Nie, ma spotkanie z panem kwestorem.
– Kto jest w laboratorium fotograficznym?
– De Francesco, w suterenie.
De Francesco patrzył na zdjęcie, jak gdyby dotychczas nie miał pojęcia, że istnieje możliwość zatrzymywania obrazów na światłoczułej kliszy.
– Czego pan chce?
– Dowiedzieć się, czy to nie fotomontaż.
– Ach, to nie moja działka. Ja znam się tylko na robieniu i wywoływaniu zdjęć. Bardziej skomplikowane rzeczy posyłamy do Palermo.
Potem jednak koło ruszyło we właściwym kierunku i zaczęła się szczęśliwa seria. Zadzwonił do fotografa z czasopisma, które zamieściło recenzję książki Maraventana. Zapamiętał wtedy jego nazwisko.
– Proszę wybaczyć, jeśli przeszkadzam, czy rozmawiam z panem Contino?
– Tak, to ja, kto mówi?
– Komisarz Montalbano. Chciałbym się z panem zobaczyć.
– Miło mi będzie pana poznać. Może pan przyjść nawet teraz.
Fotograf mieszkał w starej części Montelusy, w jednym z domów ocalałych po osunięciu ziemi, kiedy to znikła cała dzielnica o arabskiej nazwie.
– Prawdę mówiąc, nie zajmuję się zawodowo fotografowaniem, robię to tylko dla przyjemności; na co dzień uczę w liceum. Jestem do pańskiej dyspozycji.
– Czy potrafiłby pan powiedzieć, czy to zdjęcie to fotomontaż?
– Mogę spróbować – powiedział Contino, przyglądając się fotografii. – Czy pan wie, kiedy zostało wykonane?
– Podobno około czterdziestego szóstego roku.
– Proszę przyjść pojutrze.
Montalbano bez słowa pochylił głowę.
– To pilne? Zatem zróbmy inaczej. Mniej więcej za dwie godziny mogę panu udzielić wstępnej odpowiedzi, lecz potem muszę to potwierdzić.
– Zgoda.
Te dwie godziny spędził w galerii, gdzie otwarto właśnie wystawę prac siedemdziesięcioletniego malarza, który był przywiązany do stylu retorycznego, ale potrafił również zaintrygować żywym, intensywnym kolorem. Montalbano patrzył na płótna z roztargnieniem, ponieważ z rosnącym niepokojem czekał na odpowiedź Contina i co pięć minut spoglądał nerwowo na zegarek.
– A więc?
– Właśnie skończyłem. Według mnie to jednak fotomontaż. Zresztą świetny.
– Po czym pan tak sądzi?
– Po cieniach w tle. Głowa dziewczyny została wklejona na miejsce głowy prawdziwej panny młodej.
Montalbano niczego mu przecież nie mówił. Nie uprzedzał go ani nie naprowadzał na to rozwiązanie.
– Powiem więcej: twarz dziewczyny była retuszowana.
– W jakim znaczeniu?
– A w tym, że została jakby trochę postarzona.
– Czy mogę dostać zdjęcie z powrotem?
– Oczywiście, mnie już nie jest potrzebne. Myślałem, że to będzie trudniejsze. Na szczęście można zrezygnować z potwierdzenia.
– Naprawdę bardzo mi pan pomógł.
– Tylko, panie komisarzu, moja opinia jest całkowicie prywatna, ma się rozumieć. Nie ma żadnej wartości prawnej.
Kwestor przyjął go od razu, i to z otwartymi ramionami.
– Co za miła niespodzianka! Ma pan trochę czasu? Czy może pan pojechać ze mną do domu? Spodziewam się telefonu od syna. Moja żona będzie naprawdę szczęśliwa, widząc pana.
Syn kwestora, Massimo, był lekarzem i należał do organizacji wolontariuszy. Jej członkowie określali się jako „lekarze bez granic” i jeździli do krajów, w których szalała wojna; wykonywali swoją pracę najlepiej, jak tylko umieli.
– Mój syn jest pediatrą, pan wie? Aktualnie przebywa w Rwandzie. Szczerze się o niego martwię.
– Tam wciąż jeszcze trwają walki?
– Nie chodzi o walki. Za każdym razem, kiedy udaje mu się zadzwonić, słyszę, że jest coraz bardziej przerażony, coraz bardziej to przeżywa.
Kwestor zamilkł. I tylko po to, żeby odwrócić jego uwagę od zmartwień, Montalbano poinformował go o swoim odkryciu.
– Jestem pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że znam imię i nazwisko dziewczyny znalezionej w grocie.
Kwestor nie powiedział ani słowa, tylko otworzył usta ze zdziwienia.
– Nazywała się Elisa Moscato, miała siedemnaście lat.
– Jak pan do tego doszedł?
Montalbano wszystko mu opowiedział.
Żona kwestora ujęła go za rękę jak dziecko i poprosiła, żeby usiadł na kanapie. Rozmawiali przez chwilę, po czym komisarz wstał, oznajmiając, że jest umówiony i musi już iść. To nie była prawda, po prostu chciał wyjść, zanim zadzwoni telefon. Kwestor i jego żona powinni cieszyć się sami dalekim głosem syna, nawet jeśli słowa miały być naznaczone udręką, cierpieniem. Usłyszał dzwonek telefonu, kiedy był już za drzwiami.
– Jak pani widzi, dotrzymałem słowa. Odnoszę zdjęcie.
– Proszę, niech pan wejdzie.
Pani Burgio odsunęła się, żeby go wpuścić.
– Kto to? – z jadalni doszedł podniesiony głos dyrektora.
– To komisarz.
– Ależ wpuść go do środka! – ryknął, jak gdyby żona odmówiła gościowi wstępu.
Właśnie jedli kolację.
– Czy mogę nakryć dla pana? – spytała zachęcająco gospodyni. I nie czekając na odpowiedź, postawiła talerz.
Montalbano usiadł, a pani Burgio nalała mu zupy rybnej, o intensywnym smaku, jak Pan Bóg przykazał, urozmaiconym natką.
– I doszedł pan do czegoś? – zapytała, nie zważając na złowrogie spojrzenie męża, który uznał jej ciekawość za niestosowną.
– Niestety, tak. Obawiam się, że to fotomontaż.
– Mój Boże! A więc ktoś, kto mi przysłał to zdjęcie, chciał mnie zmylić!
– Tak, myślę, że miał właśnie taki zamiar: postawić kres pani pytaniom o Lisettę.
– I widzisz, że miałam rację?! – prawie wykrzyknęła do męża i wybuchnęła płaczem.
– I dlaczego płaczesz? – spytał dyrektor.
– Ponieważ Lisetta umarła, a chcieli, bym myślała, że żyje, że jest szczęśliwa i ma męża!
– Wiesz, to może sama Lisetta…
– Nie opowiadaj głupstw! – ucięła kobieta, rzucając serwetkę na stół.
Zapadła kłopotliwa cisza. Po chwili żona dyrektora znów się odezwała.
– Umarła, prawda, panie komisarzu?
– Obawiam się, że tak.
Kobieta wstała i wyszła z jadalni, zakrywając twarz rękami, a kiedy tylko znalazła się za drzwiami, wydała z siebie żałosny lament.
– Przykro mi – powiedział komisarz.
– Sama jest sobie winna – odrzekł niewzruszony dyrektor, podtrzymując swoje stanowisko w małżeńskiej dyskusji.
– Proszę pozwolić, że spytam. Czy jest pan pewny, że Lilia i Lisettę łączył tylko ten rodzaj uczucia, o którym mi państwo wspomnieli?
– Nie rozumiem.
Montalbano postanowił zapytać wprost.
– Czy wyklucza pan, że Lilio i Lisetta byli kochankami?
Dyrektor wybuchnął śmiechem i odpędził sugestię komisarza ruchem ręki.
– Proszę posłuchać. Lilio był zakochany po uszy w pewnej dziewczynie z Montelusy, która nie otrzymała od niego żadnej wiadomości od lipca czterdziestego trzeciego roku. I nie może być nieboszczykiem z groty, a to z tego prostego powodu, że rolnik, który widział, jak ranny został załadowany na ciężarówkę i wywieziony przez żołnierzy nie wiadomo dokąd, był uczciwym i poważnym człowiekiem.
– A więc – podsumował Montalbano – wszystko to oznacza tylko jedno: to nieprawda, że Lisetta uciekła z amerykańskim żołnierzem. Czyli ojciec Lisetty opowiedział pańskiej żonie bzdurę. Skłamał. Kim był ojciec Lisetty?
– O ile pamiętam, miał na imię Stefano.
– Żyje?
– Nie. Umarł w późnym wieku jakieś pięć lat temu.
– Co robił?
– Chyba handlował drewnem. Ale w naszym domu nie rozmawiało się o Stefanie Moscato.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie był przyzwoitą osobą. Popadł w konflikt ze swoimi krewnymi Rizzitano, czy to jasne? Miał problemy z prawem, nie wiem, jakiego rodzaju. W tamtych czasach w porządnych, uczciwych rodzinach nie rozmawiało się o takich ludziach. To byłoby tak, jakby mówić, za przeproszeniem, o gównie.
Wróciła pani Burgio. Miała zaczerwienione oczy i trzymała pożókłą kartkę.
– To ostatni list, jaki otrzymałam od Lisetty, kiedy byłam z rodziną w Acquapendente.
Serradifalco, 10 czerwca 1943
Droga moja Angelino, jak się miewasz? A jak tam Twoja rodzina? Nie masz pojęcia, jak bardzo Ci zazdroszczę: Twojego życia na Północy nie można w żaden sposób porównać z więzieniem, w którym ja ciągle przebywam. Nie myśl, że przesadzam. Oprócz nieznośnej kontroli taty jest jeszcze monotonne i głupie życie wioski, na którą składa się kilka domów.Ubiegłej niedzieli, kiedy wychodziłam z kościoła, pomachał mi jakiś miejscowy chłopak. Tata to zauważył, odwołał go na bok i uderzył w twarz. Można zwariować! Jedyna moja rozrywka to książki. Jedynym moim przyjacielem jest Andreuccio, dziesięcioletni syn krewnych. Bystry malec. Czy pomyślałaś kiedyś, że dzieci mogą być bardziej dowcipne od nas?
Od kilku dni, moja Angelino, żyję w rozpaczy. Otrzymałam, w tak skomplikowany sposób, że za długo musiałabym Ci o tym opowiadać, króciutki liścik od Niego, od Niego, od Niego. Pisze, że jest zrozpaczony, że już nie może beze mnie wytrzymać, że po dłuższym pobycie w Vigacie otrzymali rozkaz opuszczenia miasta w ciągu kilku dni. Nie umiem żyć bez niego. Zanim zniknie, muszę, muszę, muszę spędzić z nim kilka godzin, nawet za cenę jakiegoś szaleństwa. O wszystkim Cię powiadomię, a tymczasem bardzo mocno Cię ściskam. Twoja
Lisetta
– A więc nigdy się pani nie dowiedziała, kim on był? – spytał komisarz.
– Nie. Nie chciała mi powiedzieć.
– I nie dostała pani już następnych listów?
– Pan żartuje? To w ogóle cud, że otrzymałam ten jeden. W tamtych dniach Cieśnina Mesyńska była zamknięta, bombardowali ją bez przerwy. Następnie, dziewiątego lipca, wylądowali Amerykanie i połączenia zostały definitywnie zerwane.
– Przepraszam, ale czy pani pamięta adres, pod jakim przyjaciółka mieszkała w Serradifalco?
– Oczywiście. U rodziny Sorrentino, via Crispi osiemnaście.
Miał już włożyć klucz do zamka, lecz zatrzymał się zaniepokojony. Z wnętrza domu dobiegały głosy i hałasy. Pomyślał, że powinien wrócić do samochodu i wziąć pistolet, ale tego nie zrobił. Ostrożnie otworzył drzwi, bez najmniejszego szmeru.
I nagle zorientował się, że całkowicie zapomniał o Livii, która nie wiadomo od jak dawna na niego czekała.
Godzili się pół nocy.
O siódmej rano wstał wypoczęty, wykręcił numer telefonu i powiedział cicho:
– Fazio? Musisz wyświadczyć mi przysługę. Musisz powiedzieć, że jesteś chory.
– Nie ma problemu.
– Do wieczora chcę wiedzieć wszystko o życiu, śmierci i cudach niejakiego Stefana Moscato, zmarłego tutaj, w Vigacie, jakieś pięć lat temu. Popytaj w mieście, sprawdź w kartotece i gdzie ci się tylko podoba. To ważne.
– Załatwione.
Odłożył słuchawkę, wziął kartkę i długopis i zaczął pisać.
Kochana, muszę jechać, ponieważ mam pilną sprawę, a nie chcę Cię budzić. Wrócę do domu na pewno zaraz po południu. Radzę Ci, wezwij taksówkę i jedź zobaczyć świątynie. Wciąż są wspaniałe. Całuję.
Wymknął się jak złodziej – gdyby Livia otworzyła oczy, doszłoby do nie lada awantury.
Droga do Serradifalco zajęła mu półtorej godziny, dzień był pogodny, komisarz nawet pogwizdywał sobie po drodze, zadowolony. Przypomniał sobie psa Kajfasza, który należał do jego ojca – błąkał się po całym domu zniechęcony i melancholijny, lecz ożywiał się, kiedy tylko widział, że jego pan przygotowuje naboje, a następnie zamieniał się w kłębek czystej energii, gdy wychodzili na polowanie. Komisarz natychmiast odnalazł via Crispi, gdzie numerowi osiemnastemu odpowiadał dwupiętrowy dom z dziewiętnastego wieku. Był tam dzwonek z napisem „Sorrentino”. Sympatyczna, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna spytała, o co chodzi.
– Chciałbym się spotkać z panem Andreą Sorrentino.
– To mój ojciec, nie ma go w domu, może go pan zastać w ratuszu.
– Pracuje tam?
– I tak, i nie. Jest burmistrzem.
– Oczywiście, że pamiętam Lisettę – powiedział Andrea Sorrentino. Nie wyglądał na sześćdziesiąt lat, miał tylko nieliczne siwe włosy i przyspieszony oddech. – A dlaczego pan mnie o nią pyta?
– To bardzo dyskretne dochodzenie. Przykro mi, nie mogę niczego panu powiedzieć. Proszę jednak uwierzyć, że każda informacja będzie dla mnie niezwykle cenna.
– No dobrze, komisarzu. Otóż mam piękne wspomnienia związane z Lisettą, chodziliśmy na długie spacery wśród pól, a ja przy niej czułem się dumny i dorosły. Traktowała mnie jak swojego rówieśnika. Kiedy jej rodzina wyjechała z Serradifalco i wróciła do Vigaty, nie miałem już od niej bezpośrednio żadnych wiadomości.
– Dlaczego?
Burmistrz zawahał się na moment.
– No cóż, powiem panu, ponieważ to już dawno minione dzieje. Podejrzewam, że mój ojciec i ojciec Lisetty śmiertelnie się pokłócili, mieli jakąś awanturę. Pod koniec sierpnia czterdziestego trzeciego roku ojciec wrócił do domu roztrzęsiony. Był w Vigacie, żeby spotkać się z wujkiem Stefano – jak go nazywałem – nie wiem, z jakiego powodu. Wrócił blady, miał gorączkę, pamiętam, że mama bardzo się przestraszyła, więc ja oczywiście też się bałem. Nie wiem, co się wydarzyło, ale następnego dnia, przy stole, ojciec powiedział stanowczo, że w naszym domu nie można już nawet wymieniać nazwiska Moscato. Posłuchałem, choć bardzo chciałem zapytać go o Lisettę. Wie pan, te potworne kłótnie, do jakich dochodzi pomiędzy krewnymi…
– Czy pan pamięta amerykańskiego żołnierza, którego Lisetta poznała tutaj?
– Tutaj? Amerykańskiego żołnierza?
– Tak. Przynajmniej tak zrozumiałem. W Serradifalco poznała amerykańskiego żołnierza, zakochali się, ona za nim pojechała i jakiś czas później pobrali się w Ameryce.
– O tej historii z małżeństwem słyszałem co nieco, ponieważ jedna z moich ciotek, siostra mojego ojca, otrzymała zdjęcie, na którym była Lisetta w sukni ślubnej i jakiś amerykański żołnierz.
– A więc dlaczego pan się teraz zdziwił?
– Zdziwiłem się, że pan mówi, że Lisetta poznała Amerykanina tutaj. Widzi pan, kiedy Amerykanie zajęli Serradifalco, Lisetty nie było w naszym domu już od co najmniej dziesięciu dni.
– Co też pan mówi?
– A i owszem. Któregoś dnia, około trzeciej lub czwartej po południu, zobaczyłem, jak Lisetta przygotowuje się do wyjścia. Spytałem, dokąd pójdziemy na spacer. Odpowiedziała, żebym się nie obrażał, lecz tego dnia woli iść na spacer sama. Obraziłem się, i to śmiertelnie. Wieczorem Lisetta nie wróciła na kolację. Wuj Stefano, mój ojciec i kilku chłopów wyszli, żeby jej szukać, ale nie znaleźli. Przeżyliśmy straszne godziny, wszędzie kręcili się włoscy i niemieccy żołnierze, dorośli myśleli, że została zgwałcona… Następnego dnia po południu wujek Stefano pożegnał się z nami i powiedział, że nie wróci, dopóki nie odnajdzie córki. W naszym domu pozostała matka Lisetty, biedna, załamana kobieta. Potem wylądowali Amerykanie, a my zostaliśmy odcięci od frontu. Tego samego dnia, kiedy przeszedł front, Stefano Moscato wrócił po żonę, powiedział, że odnalazł Lisettę w Vigacie, że ucieczka była dziecinadą. Tak więc sam pan widzi, że Lisetta nie mogła poznać swojego przyszłego męża tutaj, w Serradifalco, lecz raczej w Vigacie, w swoim mieście.