175052.fb2
Wiem, że świątynie są wspaniałe. Odkąd Cię poznałam, byłam zmuszona obejrzeć je chyba pięćdziesiąt razy, więc możesz je sobie wsadzić, kolumna za kolumną, w odpowiednie miejsce. Idę swoją drogą. Nie wiem, kiedy wrócę.
Liścik od Livii był przesycony wściekłością. Montalbano jakoś to przełknął. W drodze powrotnej z Serradifalco poczuł wilczy głód, więc natychmiast otworzył lodówkę: nic. Otworzył piecyk: nic. Sadyzm Livii, która nie chciała widzieć pomocy domowej podczas swojego pobytu w Vigacie, posunął się wręcz do tego, że przeprowadziła gruntowne porządki, nie pozostawiając nawet przylepki chleba. Wrócił do samochodu i pojechał do gospody „San Calogero”, gdzie właśnie zasuwano żaluzje.
– Dla pana jest zawsze otwarte, komisarzu.
Z głodu i pragnienia zemsty zamówił sobie obiad, który mógł się dla niego skończyć interwencją lekarza.
– Jedno zdanie daje mi do myślenia – powiedział Montalbano.
– To, w którym pisze, że jest gotowa na szaleństwo?
Siedzieli w salonie i pili kawę, komisarz, dyrektor i pani Angelina.
Montalbano trzymał list małej Moscato, który przed chwilą ponownie przeczytał na głos.
– Nie, proszę pani, szaleństwa, jak wiemy, dopuściła się potem. Powiedział mi to pan Sorrentino, który nie miał powodu wprowadzać mnie w błąd. Na kilka dni przed lądowaniem aliantów Lisetta wpadła nagle na genialny pomysł, żeby uciec z Serradifalco i przyjechać tutaj, do Vigaty, spotkać się z ukochanym.
– Ale jak to zrobiła? – spytała zmartwiona gospodyni.
– Pewnie udało jej się zatrzymać jakiś wojskowy samochód. W tych dniach Włosi i Niemcy musieli jeździć bez przerwy w jedną i w drugą stronę. Była bardzo ładna, więc chyba nie czekała długo – wtrącił dyrektor, który tym samym postanowił iść na współpracę, niechętnie ustępując przed faktem, że co jakiś czas fantazje żony nabierały realnej miary.
– A bomby? A strzelaniny? Boże, jakiej to musiało wymagać odwagi! – powiedziała jego żona.
– A więc o które zdanie panu chodzi? – spytał niecierpliwie dyrektor.
– Kiedy Lisetta pisze do pani, że on ją powiadomił, iż po długim postoju w Vigacie otrzymali rozkaz opuszczenia miasta.
– Nie rozumiem.
– Widzi pani, to zdanie po pierwsze oznacza, że przebywał w Vigacie od dawna, a tym samym, że nie pochodził stąd. Po drugie: powiadamia Lisettę, że zaraz będzie zmuszony, zobowiązany, opuścić miasto. Po trzecie: używa liczby mnogiej, a więc opuścić Yigatę miał nie sam, lecz z grupą innych osób. Z tego wszystkiego można wysnuć wniosek, że był pewnie żołnierzem. Może się mylę, ale wydaje mi się, że to najbardziej logiczna wskazówka.
– Logiczna – potwierdził dyrektor.
– Czy pani pamięta, kiedy Lisetta po raz pierwszy powiedziała, że się zakochała?
– Tak, ponieważ ostatnio nic innego nie robię, tylko wysilam umysł, żeby przypomnieć sobie każdy najmniejszy szczegół moich spotkań z Lisettą. Było to na pewno około maja lub czerwca czterdziestego drugiego roku. Odświeżyłam sobie pamięć dzięki staremu pamiętnikowi, który odnalazłam.
– Cały dom przewróciła do góry nogami – burknął mąż.
– Należałoby się dowiedzieć, jakie jednostki wojskowe stacjonowały tu od początku czterdziestego drugiego roku, może nawet wcześniej, do lipca czterdziestego trzeciego.
– A myśli pan, że to takie łatwe? – powiedział dyrektor. – Ja sam pamiętam ich mnóstwo. Były na przykład baterie przeciwlotnicze, morskie, był pociąg uzbrojony w działo, ukryty w jednym z tuneli, byli wojskowi z obrony miasta, z bunkrów… Co do marynarzy, to nie, ci przypływali i zaraz odpływali. Praktycznie to daremne poszukiwania.
Ogarnęło ich zniechęcenie. Po chwili dyrektor wstał.
– Zadzwonię… do Burruana. On cały czas był w Vigacie, przed wojną, w jej trakcie i po wojnie. A ja na jakiś czas wyjechałem.
Jego żona znów zabrała głos:
– To było, być może, zauroczenie, w tym wieku trudno rozróżnić, ale z pewnością chodziło o coś na tyle poważnego, żeby uciec z domu, na tyle, żeby przeciwstawić się ojcu, który był jak żandarm, przynajmniej tak mi mówiła.
Montalbanowi przyszło na język pytanie, którego nie chciał zadać, jednakże instynkt łowcy przeważył szalę.
– Przepraszam, że przerwę. Czy mogłaby pani sprecy… krótko mówiąc, czy mogłaby mi pani powiedzieć, w jakim znaczeniu Lisetta używała słowa „żandarm”? Czy chodziło o sycylijską zazdrość o córkę? Obsesyjną?
Kobieta patrzyła na niego przez chwilę, nim spuściła oczy.
– Jak już panu mówiłam, Lisetta była o wiele bardziej dojrzała ode mnie, ja wciąż byłam dzieckiem. Ojciec zakazał mi chodzić do ich domu, dlatego widywałyśmy się w szkole albo w kościele. Tam przez kilka godzin mogłyśmy porozmawiać w spokoju. A teraz odtwarzam sobie wte i wewte wszystko, co mi mówiła. Myślę, że wtedy nie rozumiałam jeszcze wielu rzeczy…
– Jakich?
– Na przykład Lisetta mówiła o ojcu „mój ojciec” tylko przez jakiś czas, a w pewnej chwili zaczęła mówić o nim już tylko „ten człowiek”. Ale to może nic nie znaczy. Innym razem powiedziała: „Ten człowiek kiedyś zrobił mi krzywdę, wielką krzywdę”. Ja wówczas pomyślałam, że ją karze, bije, rozumie pan? Teraz nabieram potwornych podejrzeń co do prawdziwego znaczenia tego zdania.
Zamilkła, wypiła łyk kawy i znów zaczęła mówić.
– Była odważna, i to jeszcze jak! W schronie, kiedy padały bomby, a my trzęśliśmy się i płakaliśmy z przerażenia, dodawała nam otuchy, pocieszała nas. Ale musiała mieć dwa razy więcej odwagi, żeby zrobić to, co zrobiła: przeciwstawić się ojcu i odjechać pod ostrzałem, przybyć tutaj i kochać się z kimś, kto nie był nawet jej oficjalnym narzeczonym. Nie byłyśmy takie jak dzisiejsze siedemnastolatki.
Monolog kobiety przerwało wtargnięcie rozemocjonowanego dyrektora.
– Burruana nie zastałem, nie było go w domu. Jedźmy, panie komisarzu.
– Szukać Burruana?
– Nie, nie, przyszło mi coś do głowy. Jeśli mamy szczęście, jeśli odgadłem, to ofiaruję świętemu Calogero pięćdziesiąt tysięcy lirów w dniu jego imienin.
Święty Calogero był czarnoskórym świętym, uwielbianym przez wszystkich mieszkańców.
– Jeśli pan zgadł, następne pięćdziesiąt tysięcy dostanie on ode mnie – powiedział Montalbano, który uległ entuzjazmowi dyrektora.
– Ale czy można wiedzieć, dokąd jedziecie?
– Potem ci powiem – rzucił dyrektor.
– I zostawiacie mnie w niepewności? – nalegała jego żona.
Dyrektor był już za drzwiami, cały rozdygotany.
Montalbano ukłonił się.
– Podejmuję się informować panią o wszystkim na bieżąco.
– Jak, do diabła, mogłem zapomnieć o „Pacinottim”? – wymamrotał dyrektor, kiedy tylko znaleźli się na ulicy.
– Kim jest ten dżentelmen? – spytał Montalbano. Wyobraził go sobie jako śpiewaka operowego.
Dyrektor nie odpowiedział.
Montalbano zadał kolejne pytanie.
– Jedziemy samochodem? To daleko?
– Jakie tam daleko! Dwa kroki.
– Ale kim jest ten Pacinotti?
– Jaki ten?! To był statek ratowniczy, naprawiał szkody, które powstawały na okrętach wojennych. Zawinął do portu pod koniec czterdziestego roku i już się stąd nie ruszył. Jego załogę stanowili marynarze, którzy byli mechanikami, cieślami, elektrykami, hydraulikami… Młode chłopaki. Zważywszy na to, że przebywali tu od dawna, wielu z nich stało się domownikami, byli jak gdyby stąd. Mieli tu przyjaciół, a niektórzy nawet się zaręczali. Dwaj ożenili się z miejscowymi dziewczynami. Jeden zmarł, nazywał się Tripcovich, a drugi to Marin, właściciel warsztatu na piazza Garibaldi. Zna go pan?
– To mój mechanik – powiedział komisarz i pomyślał z goryczą, że znów podejmuje podróż po bezdrożach pamięci starych ludzi.
Pięćdziesięcioletni mężczyzna w nieziemsko wysmarowanym kombinezonie, gruby i zrzędliwy, nie przywitał się nawet z komisarzem, tylko natychmiast napadł na dyrektora.
– I po co pan traci czas? Jeszcze nie jest gotowy, mówiłem panu, że to długa robota.
– Nie przyszedłem z powodu samochodu. Czy jest pański ojciec?
– Pewnie, że jest! A gdzie miałby być? Siedzi tu i zawraca tyłek, ględzi, że nie umiem pracować, że mechaniczny geniusz naszej rodziny wcielił się w niego i we wnuka.
Dwudziestolatek w roboczym ubraniu, który zaglądał pod maskę, wyprostował się i uśmiechnął do przybyszów. Montalbano i dyrektor przeszli przez warsztat, który kiedyś był chyba magazynem, i dotarli do przepierzenia z desek.
We wnętrzu, za biurkiem, siedział Antonio Marin.
– Wszystko słyszałem i gdyby nie te pieprzone stawy, już ja bym nauczył tego próżniaka!
– Przyszliśmy prosić o informację.
– Słucham, komisarzu.
– Lepiej, żeby mówił dyrektor Burgio.
– Czy pamięta pan, ilu członków załogi „Pacinottiego” zostało zabitych lub rannych, albo uznanych za zaginionych na wojnie?
– Mieliśmy szczęście – powiedział starzec, ożywiając się. W widoczny sposób rozmowa o tych heroicznych czasach sprawiała mu przyjemność, a w domu zapewne uciszano go, kiedy tylko poruszał ten wątek. – Jeden zginął od odłamka bomby, nazywał się Arturo Rebellato, jeden został ranny, też od odłamka, Silvio Destefano, a jeden zaginął, Mario Cunich. Wie pan, byliśmy bardzo ze sobą zżyci, w większości pochodziliśmy z Wenecji, z Triestu…
– Zaginął na morzu? – spytał komisarz.
– Na morzu? Na jakim morzu?! Przez cały czas staliśmy w porcie. Praktycznie byliśmy przedłużeniem trapu.
– A więc dlaczego został uznany za zaginionego?
– Ponieważ wieczorem siódmego lipca czterdziestego trzeciego roku nie wrócił na pokład. Po południu zaczęło się potężne bombardowanie, a on był na przepustce. Cunich pochodził z Monfalcone i miał przyjaciela z tego samego miasta, który nazywał się Stefano Premuda i z którym ja też się przyjaźniłem. Tak więc nazajutrz rano Premuda zmusił naszą załogę do poszukiwań. Przez cały dzień pytaliśmy o Cunicha, chodziliśmy od domu do domu, i nic. Poszliśmy do szpitala wojskowego, do cywilnego, poszliśmy tam, gdzie gromadzono zwłoki znalezione w zgliszczach… Nic. Nawet oficerowie się do nas przyłączyli, ponieważ nieco wcześniej otrzymali wiadomość, rozkaz o gotowości, mówili nam, że w najbliższych dniach wypływamy… Nie wypłynęliśmy, bo wcześniej przybyli Amerykanie.
– A nie mógł zwyczajnie zdezerterować?
– Cunich? A skąd! On wierzył w wojnę. Był faszystą. Dobry chłopak, ale faszysta. A potem wpadł jak śliwka w kompot.
– Czyli?
– Czyli że wpadł, zakochał się. W miejscowej dziewczynie. Ja zresztą też. Mówił, że zaraz po wojnie się z nią ożeni.
– I nie mieliście już żadnych wiadomości?
– Wie pan, kiedy wylądowali Amerykanie, pomyśleli, że taki okręt ratunkowy jak nasz, który był niczym klejnocik, będzie dla nich wygodny. Zatrzymali nas na służbie, w mundurach włoskich, i dali nam opaski, które nosiliśmy na ramieniu, żeby uniknąć nieporozumień. Cunich miał mnóstwo czasu, żeby wrócić z przepustki, a jednak nie wrócił. Ulotnił się. Korespondowałem później z Premudą, nieraz go pytałem, czy Cunich dał jakiś znak życia, czy były od niego jakieś wiadomości… Jak kamień w wodę.
– Mówi pan, że Cunich miał tu dziewczynę. Czy pan ją poznał?
– Nigdy.
Montalbano powinien spytać jeszcze o jedną rzecz, lecz powstrzymał się i skinieniem głowy dał dyrektorowi przywilej pierwszeństwa.
– Czy wymienił przynajmniej jej imię? – zapytał Burgio, przyjmując wielkoduszną propozycję Montalbana.
– Wie pan, Cunich był bardzo dyskretny. Tylko raz powiedział, że ma na imię Lisetta.
Co się stało? Czy sfrunął anioł i zatrzymał czas? Montalbano i Burgio znieruchomieli. Następnie komisarz złapał się za biodro, poczuł gwałtowne rwanie, dyrektor zaś położył dłoń na sercu i żeby nie upaść, oparł się o jeden z samochodów.
Marin się przestraszył.
– Co ja takiego powiedziałem? Mój Boże, co takiego powiedziałem?
Kiedy tylko wyszli z warsztatu, Burgio zaczął pokrzykiwać z radości.
– Zgadliśmy!
I puścił się w tan. Dwie osoby, które go znały i uważały za człowieka surowego i refleksyjnego, zatrzymały się osłupiałe. Po tym wybuchu dyrektor powrócił do dawnej powagi.
– Proszę pamiętać, że jesteśmy winni po pięćdziesiąt tysięcy świętemu Calogero. Niech pan nie zapomina.
– Nie zapomnę.
– Czy zna pan świętego Calogero?
– Odkąd mieszkam w Vigacie, co roku oglądam święto.
– To nie znaczy, że pan go zna. Święty Calogero… jak by to powiedzieć… jest kimś, kto nie odpuści. Mówię to w pańskim interesie.
– Żartuje pan?
– Ani trochę. To mściwy święty, łatwo go urazić. Nie daruje, jeśli ktoś nie dotrzyma słowa. Kiedy na przykład wyjdzie pan cało z jakiegoś wypadku samochodowego i obieca coś świętemu, a potem nie spełni obietnicy, dam sobie rękę uciąć, że będzie pan miał kolejny wypadek i co najmniej amputują panu nogi. Czy to jasne?
– Jeszcze jak!
– Wróćmy do nas do domu, to opowie pan o wszystkim mojej żonie.
– Ja?
– Tak, bo nie chcę jej dać satysfakcji, że miała rację.
– W skrócie – powiedział Montalbano – sprawy mogły potoczyć się właśnie tak.
Podobało mu się to dochodzenie w pantoflach, w niedzisiejszym domu, nad filiżanką kawy.
– Marynarz Mario Cunich, który w Vigacie zadomowił się na dobre, zakochał się z wzajemnością w Lisetcie Moscato. Jak się poznali i zaczęli rozmowę, wie tylko Bóg na niebie.
– Długo o tym myślałam – powiedziała kobieta. – Był taki okres, chyba pomiędzy końcem czterdziestego drugiego a marcem albo kwietniem czterdziestego trzeciego roku, kiedy Lisetta miała więcej swobody, ponieważ jej ojciec musiał wyjechać w sprawach służbowych, i to daleko od Vigaty. Do potajemnych spotkań doszło zapewne właśnie w tym czasie.
– Zakochali się w sobie, to fakt – podchwycił Montalbano. – Następnie powrót ojca uniemożliwił im spotkania. W dodatku ten wyjazd do Serradifalco… I wtedy nadeszła wiadomość, że okręt rychło odpływa… Lisetta ucieka, przyjeżdża tutaj, spotyka się, nie wiadomo gdzie, z Cunichem. Marynarz, żeby możliwie jak najdłużej być z Lisettą, nie wraca na pokład. W pewnej chwili, podczas snu, zostają zamordowani. I do tego miejsca wszystko toczy się jak należy.
– Jak to jak należy? – zdziwiła się gospodyni.
– Przepraszam, chciałem powiedzieć, że do tego miejsca w rekonstrukcji wydarzeń wszystko pasuje jak ulał. Morderstwa mógł dokonać ktoś, kto nieszczęśliwie zakochał się w dziewczynie, albo sam jej ojciec, który nakrył kochanków i poczuł się zhańbiony. Pewnie się nie dowiemy.
– Jak to się nie dowiemy? – spytała pani Burgio. – Nie ciekawi pana, kto zabił tych dwoje biedaków?
Nie miał odwagi powiedzieć, że tożsamością mordercy nie bardzo się interesował; intrygowało go przede wszystkim pytanie: dlaczego ktoś, być może sam morderca, zadał sobie tyle trudu, żeby umieścić zwłoki w grocie i urządzić przedstawienie z miską, ze stągwią i psem z terakoty?
Zanim wrócił do domu, wstąpił do sklepu spożywczego, kupił dwadzieścia deka sera z pieprzem i bochenek ciemnego chleba. Zrobił zapasy, ponieważ był pewny, że Livii nie zastanie w domu. Rzeczywiście, wszystko pozostało tam tak samo jak w chwili, gdy wychodził do Burgiów.
Nie zdążył nawet położyć siatki na stole, kiedy rozległ się dzwonek. Telefonował kwestor.
– Montalbano, chciałem powiedzieć, że dzwonił dziś podsekretarz Licalzi. Chciał wiedzieć, dlaczego nie wystąpiłem jeszcze z wnioskiem o awans dla pana.
– Czego, do diabła, on ode mnie chce?
– Pozwoliłem sobie wymyślić jakąś historię miłosną, tajemniczą, powiedziałem i nie powiedziałem, dałem do zrozumienia… Natychmiast to chwycił, wygląda na to, że uwielbia romanse. No i z miejsca rozstrzygnął sprawę. Zażądał, żebym skierował do niego wniosek o premię dla pana, i to znaczną. Wniosek napisałem i wysłałem. Czy chce go pan wysłuchać?
– Proszę mi tego oszczędzić.
– Szkoda, bo chyba wyszło mi małe arcydzieło.
Nakrył do stołu, ukroił grubą pajdę chleba, gdy znów zadzwonił telefon. To nie była Livia, którą miał już nadzieję usłyszeć, lecz Fazio.
– Panie komisarzu, pracowałem dla pana przez cały boży dzień. Ten Stefano Moscato to nie był człowiek, z którym chciałoby się jadać przy wspólnym stole.
– Mafia?
– Mafia to raczej nie. Ale łobuz – na pewno. Wiele wyroków za bójki, akty przemocy, napaści. Szanujący się mafioso nie pozwoliłby się skazać za byle gówno.
– Kiedy wydano ostatni wyrok?
– Proszę sobie wyobrazić, że w osiemdziesiątym pierwszym roku. Już jedną nogą stał w grobie, a tak walnął kogoś w łeb, że aż mu go rozwalił.
– Dowiedziałeś się, czy był w więzieniu pomiędzy czterdziestym drugim a czterdziestym trzecim rokiem?
– Pewnie. Bójka i zranienie. Od marca czterdziestego drugiego do dwudziestego pierwszego kwietnia czterdziestego trzeciego siedział w Palermo, w więzieniu Ucciardone.
Wiadomości, które przekazał Fazio, dodały smaku serowi z pieprzem, który i tak już był całkiem smaczny.