175052.fb2
Żeby zasłużyć na przebaczenie, Montalbano postanowił być czuły, cierpliwy, uśmiechnięty i posłuszny. Udało mu się do tego stopnia, że Livia odzyskała dobry nastrój. Mozia wydała jej się olśniewająca. W zdumienie wprawiła ją droga, która łączyła wyspę z wybrzeżem, biegnąc nieco poniżej poziomu morza. Także mozaika na podłodze jednego z pałaców, ułożona z białych i czarnych kamieni rzecznych, wzbudziła zachwyt Livii.
– To jest tophet – powiedział przewodnik – święty obszar Fenicjan. Nie było budynków, rytuały odbywały się na zewnątrz.
– Ofiary składane bogom? – spytała Livia.
– Bogu – poprawił przewodnik. – Bogu Baalowi Hammonowi. Fenicjanie poświęcali mu pierworodnych synów, zabijali ich, spalali, prochy wkładali do wazy, którą wsadzali w ziemię, a obok kładli kamienną płytę. Znaleziono tu ponad siedemset takich płyt.
– Mój Boże! – wykrzyknęła Livia.
– Droga pani, w tym miejscu dzieciom nie działo się dobrze. Kiedy admirał Leptines, wysłany przez Dionizjusza z Syrakuz, podbił wyspę, Mocjanie, zanim się poddali, wymordowali swoje dzieci. Czy wojna, czy pokój, taki już był los dzieci na Mozii, że śmierć bez przerwy zaglądała im w oczy.
– Chodźmy stąd, i to natychmiast – powiedziała Lwia. – Nie chcę więcej słyszeć o tych ludziach.
Postanowili jechać na Pantellerię i pozostali na niej sześć dni, wreszcie bez sprzeczek i kłótni. Urzeczona nastrojem miejsca, którejś nocy Livia spytała:
– Dlaczego nie mielibyśmy się pobrać?
– No właśnie, dlaczego?
Roztropnie postanowili zastanowić się nad tym w spokoju. Wyższą cenę zapłaciłaby Livia, która musiałaby porzucić swój dom w Boccadasse i przywyknąć do nowego stylu życia.
Kiedy tylko samolot z Livią na pokładzie oderwał się od ziemi, Montalbano czym prędzej zadzwonił do Montelusy do swojego przyjaciela Zito, zapytał o kogoś i w odpowiedzi otrzymał numer telefonu w Palermo, który natychmiast wybrał.
– Profesor Riccardo Lovecchio?
– Tak, to ja.
– Pański telefon dał mi nasz wspólny przyjaciel, Nicoló Zito.
– Jak się czuje nasz rudzielec? Już dawno go nie widziałem.
Głos z megafonu, który zapraszał pasażerów do wyjścia, podsunął mu myśl, żeby poprosić o bezzwłoczne spotkanie.
– Nicoló ma się dobrze i pozdrawia pana. Panie profesorze, jestem na lotnisku Punta Raisi i mam do odlotu mniej więcej cztery godziny. Chciałbym z panem porozmawiać.
Głos z megafonu ponownie skierował zaproszenie do pasażerów lecących do Rzymu, jak gdyby był w zmowie z komisarzem, który potrzebował natychmiastowych odpowiedzi.
– Czy pan jest komisarzem Montalbano z Vigaty, tym, który znalazł dwoje zabitych w grocie? Tak? Co za zbieg okoliczności! Czy pan wie, że w najbliższym czasie sam bym do pana zadzwonił? Niech pan do mnie przyjedzie, czekam, oto mój adres…
– Ja na przykład spałem cztery dni i cztery noce ciurkiem, bez jedzenia i picia. Przyczyniło się do tego ze dwadzieścia skrętów, pięć stosunków i policyjna pała. Był rok sześćdziesiąty ósmy. Moja matka martwiła się, chciała wołać lekarza, myślała, że jestem w głębokiej komie.
Profesor Lovecchio przypominał urzędnika bankowego, nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć lat, w oczach migotała mu iskierka szaleństwa. Pracował na czystej whisky od jedenastej rano.
– W moim śnie nie było niczego cudownego – kontynuował. – Żeby dostąpić cudu, trzeba spać co najmniej dwadzieścia lat. W samym Koranie, chyba w drugiej surze, jest napisane, że pewien człowiek, w którym komentatorzy dopatrują się Ezry, spał sto lat. Prorok Salih natomiast spał dwadzieścia lat, również w jaskini, która nie jest przecież wygodnym miejscem. Żydzi nie są gorsi; w Talmudzie chlubią się niejakim Hamaagelem, który spał siedem lat, również w grocie. A Grecy? Epimenides, znów w jaskini, obudził się po pięćdziesięciu latach. Krótko mówiąc, w tych czasach wystarczyła grota i śmiertelnie zmęczony człowiek, żeby spełnił się cud. A jak długo spali pańscy podopieczni?
– Od roku czterdziestego trzeciego do dziewięćdziesiątego czwartego, ponad pięćdziesiąt lat.
– Najwyższy czas na pobudkę. Czy bardzo zmąciłoby panu dedukcję, gdybym powiedział, że w języku arabskim, aby powiedzieć „spać” i „umierać”, używa się tego samego czasownika? I że tego samego wyrazu używa się na określenie przebudzenia i zmartwychwstania?
– Panie profesorze, mógłbym słuchać tak bez końca, ale muszę zdążyć na samolot, mam bardzo mało czasu. Dlaczego zamierzał pan się ze mną skontaktować?
– Chciałem panu powiedzieć, żeby nie dał się pan wyprowadzić w pole z powodu tego psa. Że pies pozornie przeczy stągwi i na odwrót. Czy to jasne?
– Ani trochę.
– Widzi pan, ta opowieść o śpiących ma korzenie nie wschodnie, lecz chrześcijańskie. W Europie upowszechnił ją Grzegorz z Tours. Pisał o siedmiu młodzieńcach z Efezu, którzy uciekając przed antychrześcijańskimi prześladowaniami Decjusza, ukryli się w grocie, gdzie Pan zesłał im sen. Grota w Efezie istnieje, może pan ją zobaczyć nawet w encyklopedii. Wzniesiono na niej sanktuarium, które potem zostało zburzone. Legenda chrześcijańska opowiada, że w grocie jest źródło. Kiedy więc młodzieńcy się obudzili, najpierw ugasili pragnienie, a potem wysłali jednego ze współtowarzyszy po żywność. Jednak w żadnym punkcie legendy chrześcijańskiej, w żadnym z jej niezliczonych wariantów europejskich, nie ma mowy o psie. Pies imieniem Kitmir jest po prostu czystym wymysłem poetyckim Mahometa, który kochał zwierzęta do tego stopnia, że aż kazał sobie obciąć rękaw, by nie budzić kota, który na nim spał.
– Zaczynam się gubić – wyznał Montalbano.
– Nie ma powodu, komisarzu! Chciałem po prostu powiedzieć, że stągiew została umieszczona jako symbol źródła, które biło w jaskini w Efezie. Podsumowując: stągiew, która należy do legendy chrześcijańskiej, może łączyć się z psem, który należy do inwencji poetyckiej Koranu, tylko jeśli ogarnie się umysłem wszystkie warianty wniesione przez różne kultury. Moim zdaniem autorem przedstawienia nie mógł być nikt inny, tylko ten, kto z powodu nauki…
Jak w komiksie, Montalbano zobaczył światełko, które rozbłysło mu w mózgu.
Zahamował przed siedzibą oddziałów antymafijnych tak gwałtownie, że aż strażnik zaniepokoił się i podniósł karabin.
– Jestem policjantem, nazywani się Montalbano! – krzyknął komisarz, pokazując prawo jazdy, które pierwsze nawinęło mu się pod rękę.
Dysząc, podbiegł do innego funkcjonariusza, który pełnił funkcję portiera.
– Proszę zawiadomić doktora De Dominicis, że idzie do niego komisarz Montalbano, szybko!
W windzie, korzystając z faktu, że jest sam, poczochrał sobie włosy, rozluźnił węzeł krawata, rozpiął górny guzik koszuli. Chciał również wyciągnąć róg koszuli ze spodni, ale wydało mu się, że to już przesada.
– De Dominicis, mam! – powiedział, lekko dysząc, i zamknął za sobą drzwi.
– Co? – spytał De Dominicis i zaniepokojony wyglądem komisarza, wstał z pozłacanego fotela w swoim pozłacanym gabinecie.
– Jeżeli jest pan skłonny udzielić mi pomocy, włączę pana do śledztwa, które…
Montalbano zamilkł. Przytknął dłoń do ust, jak gdyby chciał położyć tamę własnym słowom.
– O co chodzi? Choćby rąbek tajemnicy!
– Nie mogę, proszę mi uwierzyć, nie mogę.
– Co miałbym zrobić?
– Najpóźniej dziś wieczorem muszę wiedzieć, jaki był temat pracy dyplomowej, którą na italianistyce obronił Calogero Rizzitano. Jego promotor nazywał się chyba Cotroneo. Obrona była pod koniec czterdziestego drugiego roku. Przedmiot tej pracy jest kluczem do sprawy, możemy zadać śmiertelny cios całej…
Znów zamilkł, wytrzeszczył oczy, powiedział z przestrachem:
– Ja nic nie mówiłem.
Rozgorączkowanie Montalbana udzieliło się De Dominicisowi.
– Ale jak to zrobić? W tym czasie studentów musiały być tysiące! A czy w ogóle jeszcze istnieją jakieś dokumenty?!
– Co też pan mówi? Nie tysiące, ale dziesiątki. W tamtych czasach większość młodych ludzi była na wojnie. To prosta sprawa.
– A więc dlaczego sam pan sobie tego nie załatwi?
– Na pewno straciłbym mnóstwo czasu na te wszystkie formalności, a przed wami każde drzwi stoją otworem.
– Gdzie będę mógł pana znaleźć?
– Pędem wracam do Vigaty, nie mogę tracić z oczu rozwoju wypadków. Kiedy tylko zdobędzie pan jakąś wiadomość, proszę dzwonić. Do domu, proszę. Nie do biura, może być podsłuch.
Aż do wieczora czekał na telefon od De Dominicisa, lecz bezskutecznie. Jednak to go nie martwiło, ponieważ był pewny, że De Dominicis połknął haczyk. Widocznie nawet on napotkał kłopoty.
Rano miał przyjemność zobaczyć Adelinę, gospodynię.
– Dlaczego nie przychodziłaś ostatnio?
– Jak to dlaczego? Przecież pani nie chce, żebym przychodziła, kiedy ona jest tutaj.
– A skąd wiedziałaś, że Livia już wyjechała?
– Od ludzi.
W Vigacie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich.
– Co mi ugotujesz?
– Spaghetti z sardynkami, a na drugie ośmiorniczki.
Wyśmienite, ale zabójcze. Montalbano ją przytulił.
W południe zadzwonił telefon. Odebrała Adelina, która dokładnie sprzątała mieszkanie, z pewnością po to, żeby usunąć ślady obecności Livii.
– Komisarzu, Didumminici do pana!
Montalbano, który siedział na werandzie i po raz piąty czytał Punkt zwrotny Faulknera, rzucił się do telefonu. Zanim złapał do ręki słuchawkę, obmyślił szybko plan działania, żeby uwolnić się od De Dominicisa, kiedy tylko uzyska od niego informację.
– Tak, halo? Kto mówi? – zapytał znudzonym i rozczarowanym głosem.
– Miał pan rację, to było łatwe. Calogero Rizzitano uzyskał dyplom z wyróżnieniem trzynastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Niech pan weźmie długopis, tytuł jest długi.
– Proszę zaczekać, wezmę coś do pisania. I tak już trochę za późno…
W głosie rozmówcy De Dominicis dosłyszał pretensję.
– Co ci jest?
Czując się wspólnikiem, Dominicis przeszedł z „pan” na ty.
– Jak to co mi jest? Jeszcze mnie pytasz?! Przecież mówiłem ci, że ta wiadomość była mi potrzebna wczoraj wieczorem! Teraz już mnie nie obchodzi! Przez twoją opieszałość wszystko diabli wzięli!
– Wcześniej to nie było możliwe, uwierz.
– Dobrze już, dyktuj.
– Makaronizmy w szesnastowiecznej sacra rappresentazione o Siedmiu Śpiących anonimowego autorstwa. Czy możesz mi wytłumaczyć, co to ma wspólnego z mafią?
– A ma, i to jeszcze jak! Tyle że teraz, przez ciebie, nie jest mi to już potrzebne i na moją wdzięczność nie masz co liczyć.
Odłożył słuchawkę i wybuchnął donośnym śmiechem. Natychmiast w kuchni rozległ się szczęk tłuczonego szkła: ze strachu Adelina musiała wypuścić coś z ręki. Pobiegł w przeciwnym kierunku, skoczył z werandy na piasek, fiknął koziołka, potem zatańczył, zrobił drugiego fikołka i znowu zatańczył. Trzeci fikołek mu nie wyszedł i komisarz upadł bez tchu na piasek.
Adelina rzuciła się ku niemu z werandy, pokrzykując:
– Panno Przenajświętsza! Co za wariat! Kark sobie skręcił!
W trosce o siebie samego Montalbano wsiadł do samochodu i pojechał do biblioteki miejskiej w Montelusie.
– Szukam pewnej sacra rappresentazione – powiedział do kierowniczki.
Kobieta, która znała go jako komisarza, lekko się zdziwiła, lecz oszczędziła mu komentarza.
– Wszystko, co mamy – powiedziała – to dwa tomy pod redakcją D’Ancony i dwa pod redakcją De Bartholomaeisa. Nie mogę ich jednak wypożyczyć, musi pan z nich skorzystać na miejscu.
Sacra rappresentazione o Siedmiu Śpiących mieściła się w drugim tomie antologii D’Ancony. Był to krótki, bardzo naiwny tekst. Praca Lilia musiała dotyczyć dialogu dwóch lekarzy heretyków, którzy rozmawiali, używając zabawnych makaronizmów. Lecz najbardziej interesujący okazał się wstęp D’Ancony. Było w nim wszystko – cytat z odpowiedniej sury Koranu, droga, jaką przebyła legenda w krajach europejskich i afrykańskich, z uwzględnieniem mutacji i wariantów. Profesor Lovecchio miał rację: osiemnasta sura Koranu, sama w sobie, prezentowałaby prawdziwą łamigłówkę. Trzeba ją było uzupełnić o elementy z innych kultur.
– Chcę założyć pewną hipotezę i uzyskać potwierdzenie – powiedział Montalbano, kiedy poinformował państwa Burgio o ostatnich odkryciach. – Oboje, i to z wielkim przekonaniem, mówiliście mi, że Lilio traktował Lisettę jak swoją młodszą siostrę i że za nią przepadał. Prawda?
– Tak – odpowiedzieli chórem.
– Dobrze, zadam więc wam pytanie. Czy myślicie, że Lilio był zdolny zabić Lisettę i jej kochanka?
– Nie – odparli oboje bez zastanowienia.
– Ja również jestem tego samego zdania – oznajmił Montalbano. – Właśnie dlatego, że to Lilio ułożył oboje zmarłych… jak by to powiedzieć… w pozycji możliwego zmartwychwstania. Ten, kto zabija, nie chce, żeby jego ofiary zmartwychwstały.
– A więc? – spytał dyrektor.
– Jak według was zachowałby się Lilio, gdyby w sytuacji przymusowej Lisetta poprosiła go, żeby udzielił jej samej oraz jej narzeczonemu schronienia w willi rodziny Rizzitano?
Pani Burgio nie zastanawiała się nawet przez chwilę.
– Zrobiłby wszystko, o co poprosiłaby go Lisetta.
– A więc spróbujmy sobie wyobrazić to, co wydarzyło się w tamte lipcowe dni. Lisetta ucieka z Serradifalco, przybywa szczęśliwie do Vigaty, spotyka się z Mariem Cunichem, narzeczonym, który dezerteruje, a raczej oddala się od swojego okrętu. Młodzi nie wiedzą, gdzie się podziać. Dom Lisetty jest jak jaskinia lwa, to pierwsze miejsce, w którym będzie jej szukał ojciec. Dziewczyna prosi zatem o pomoc Lilla Rizzitano, wie, że jej nie odmówi. Ten gości ich w willi u stóp Baraniej Góry, w której mieszka sam, ponieważ cała jego rodzina uciekła. Kto i dlaczego zabija tych dwoje, tego nie wiemy i nie dowiemy się może nigdy. Ale że Lillo jest autorem pochówku w grocie, co do tego nie może być wątpliwości, ponieważ podąża krok w krok zarówno za wersją chrześcijańską, jak i za wersją koraniczną. W obu przypadkach zmarli się obudzą. Co to ma znaczyć, co chce nam powiedzieć przez to przedstawienie? Czy chce nam oznajmić, że ci dwoje śpią i pewnego dnia się obudzą albo zostaną zbudzeni? A może ma nadzieję, że ktoś w przyszłości ich odkryje i zbudzi? Przez przypadek to ja ich odkryłem i obudziłem. Ale, proszę mi wierzyć, żałuję, że zauważyłem tę grotę.
Mówił szczerze i rozmówcy go zrozumieli.
– Mogę zatrzymać się w tym punkcie. Moją osobistą ciekawość udało mi się zaspokoić. Brakuje kilku odpowiedzi, to prawda, ale te, które mam, mogą wystarczyć. Mógłbym się zatrzymać, jak powiedziałem.
– Panu mogą wystarczyć – zaoponowała pani Angelina – ale ja chciałabym spojrzeć w oczy zabójcy Lisetty.
– Jeśli go zobaczysz, to na zdjęciu – skomentował ironicznie dyrektor – ponieważ po tylu latach, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, morderca sam już umarł i został pochowany. Tak bywa, gdy się osiągnie odpowiedni wiek.
– Odwołuję się do was – powiedział Montalbano. – Co mam robić? Szukać dalej? Zatrzymać się? Podejmijcie decyzję, te zabójstwa nie obchodzą już nikogo. Być może jesteście ostatnią więzią, jaką ci zmarli utrzymują z tym światem.
– Ja panu mówię, żeby pan szukał dalej – odparła pani Burgio ze smutnym wyrazem twarzy.
– Ja również – zgodził się dyrektor po chwili zastanowienia.
Kiedy był już na wysokości Marinelli, zamiast zaparkować i pójść do domu, pozwolił, żeby samochód prawie samoistnie podążał wzdłuż wybrzeża. Panował niewielki ruch, w ciągu kilku minut dojechał do stóp Baraniej Góry. Wysiadł i ruszył ścieżką prowadzącą do skały. Na wprost wejścia do groty, w której była kiedyś broń, usiadł na trawie i zapalił papierosa. Siedząc, obejrzał zachód słońca i wciąż mocno pracował głową: niejasno czuł, że Lillo nadal jeszcze żyje, ale jak go wytropić, wyciągnąć z nory? Zaczął zapadać mrok, więc zawrócił w kierunku samochodu. Wówczas jego wzrok zatrzymał się na wielkiej dziurze, która wwiercała się we wzniesienie, na wlocie do nieużywanego tunelu, od niepamiętnych czasów zagrodzonym deskami i płytami. Tuż przy podjeździe znajdował się blaszany magazyn, a obok stały dwa słupy podtrzymujące tablicę informacyjną. Nogi same poderwały mu się do biegu, jeszcze zanim otrzymały polecenie od mózgu. Dotarł na miejsce, ledwo dysząc, od wysiłku bolał go bok. Na tablicy było napisane: FIRMA BUDOWLANA GAETANO NICOLOSI & SYN – PALERMO – VIA LAMARMORA 33 – PRACE PRZY BUDOWIE TUNELU KOMUNIKACYJNEGO – KIEROWNIK ROBÓT INŻ. COSIMO ZIRRETTA – ASYSTENT SALVATORE PERRICONE. Były tam jeszcze inne informacje, które jednak nie interesowały już Montalbana.
Popędził w stronę samochodu i ostro ruszył w kierunku Vigaty.