175052.fb2
W firmie budowlanej Gaetano Nicolosi & syn w Palermo, której numer uzyskał, dzwoniąc do informacji, nikt nie odpowiadał. Za późno, w pomieszczeniach firmy nie było już pewnie żywego ducha. Montalbano próbował raz za razem, powoli tracąc nadzieję. Żeby się wyładować, puścił wiązkę przekleństw, po czym poprosił o numer telefonu inżyniera Cosima Zirretty, zakładając, że mieszka w Palermo. Zgadł.
– Mówi komisarz Montalbano z Vigaty. Jak przeprowadziliście przewłaszczenie?
– Jakie przewłaszczenie?
– Terenów pod szosę i tunel, które zbudowaliście w naszych stronach.
– To nie leży w mojej gestii. Ja zajmuję się wyłącznie robotami. A raczej zajmowałem się do czasu, kiedy przyszedł nakaz przerwania prac.
– A więc z kim powinienem rozmawiać?
– Z kimś z firmy.
– Dzwoniłem, nikt nie odpowiada.
– A więc z panem Gaetano albo z jego synem Arturem. Kiedy wyjdą z więzienia w Ucciardone.
– Ach, tak?
– Tak. Przekupstwo i łapówki.
– Nie mam więc żadnej nadziei?
– Jedyna nadzieja w sędziach, którzy w przypływie dobroci mogą ich wypuścić najwcześniej za trzy lata. Żartuję. Proszę posłuchać, a może pan spróbuje porozmawiać z radcą prawnym firmy, mecenasem Di Bartolomeo?
– Panie komisarzu, zajmowanie się przewłaszczeniami nie jest zadaniem przedsiębiorstwa, lecz gminy, na której obszarze znajduje się plac budowy.
– Więc czym się pan zajmuje?
– To nie pańska sprawa.
I mecenas odłożył słuchawkę, nieco poirytowany: być może miał za zadanie chronić tyłek ojcu & synowi Nicolosim przed konsekwencjami ich oszustw, ale tym razem mu się nie udało.
Biuro było otwarte dopiero od pięciu minut, kiedy geometra Tumminello ujrzał przed sobą komisarza Montalbano, i to wcale w nie najlepszym nastroju. Rzeczywiście, komisarz spędził niespokojną noc, nie udało mu się zasnąć i do rana czytał Faulknera. Geometra miał niesfornego syna, który wciąż wdawał się w coraz to nowe bójki, napady i kradzieże, a ostatniej nocy w ogóle nie wrócił do domu. Ujrzawszy więc komisarza, strapiony ojciec poczerwieniał, dłonie zaczęły mu drżeć. Montalbano zauważył tę reakcję i przyszła mu do głowy przykra myśl: pomimo całonocnej lektury wyglądał na glinę.
„Chce coś przede mną ukryć” – dodał w duchu.
– Co się stało? – spytał Tumminello, gotowy na wiadomość, że jego syn został aresztowany. Co byłoby zresztą dobrą wiadomością albo mniejszym złem: mógł przecież zostać zamordowany przez kumpli.
– Potrzebuję pewnej informacji. O pewnym przewłaszczeniu.
Napięcie Tumminella wyraźnie osłabło.
– Opuścił pana strach? – Montalbano nie mógł się powstrzymać od tego pytania.
– Tak – przyznał geometra. – Martwię się o syna. Nie wrócił na noc.
– Często tak robi?
– Widzi pan, on się spotyka…
– Proszę więc się nie martwić – uciął Montalbano, który nie miał czasu na problemy młodocianych przestępców. – Muszę zobaczyć dokumenty sprzedaży lub przewłaszczenia terenów przeznaczonych pod budowę tunelu pod Baranią Górą. To wasza budowa, prawda?
– Tak jest, nasza. Ale nie ma po co brać dokumentów, ja to wszystko znam. Proszę mi tylko powiedzieć, co dokładnie chciałby pan wiedzieć.
– Chcę się dowiedzieć o własność rodziny Rizzitano.
– Tak myślałem – powiedział geometra. – Kiedy dowiedziałem się najpierw o znalezieniu broni, a potem o dwojgu zamordowanych, zadałem sobie pytanie: czy to nie należało do Rizzitana? I sprawdziłem w papierach.
– I co mówią papiery?
– Muszę o czymś uprzedzić. Właścicieli terenów, że tak powiem, zniszczonych przez roboty, było czterdziestu pięciu.
– Jezus Maria!
– Widzi pan, niektóre działki wielkości dwóch tysięcy metrów mają po pięciu właścicieli. Nie można wysłać oficjalnego zawiadomienia do wszystkich spadkobierców naraz, trzeba je przesłać do każdego oddzielnie. Kiedy otrzymaliśmy pozwolenie, zaoferowaliśmy właścicielom niską cenę, bo w większości chodziło o obszary rolne. Co do Calogera Rizzitano, domniemanego właściciela – mówię domniemanego, ponieważ nie ma dokumentu, który by to wykazywał, czyli nie ma aktu przekazania, jego ojciec zaś zmarł, mając tytuł własności – musieliśmy powołać się na artykuł sto czterdziesty trzeci kodeksu postępowania cywilnego, ten odnoszący się do sytuacji, w której nie można odnaleźć spadkobiercy. Jak pan zapewne wie, artykuł sto czterdziesty trzeci przewiduje…
– Nie obchodzi mnie to. Jak dawno temu wysłaliście pismo?
– Dziesięć lat temu.
– A więc dziesięć lat temu nie można było znaleźć Calogera Rizzitano?
– Potem również! Ponieważ z czterdziestu pięciu właścicieli czterdziestu czterech odwołało się od zaproponowanej przez nas sumy. I wszyscy wygrali.
– Ten czterdziesty piąty, który się nie odwołał, to Calogero Rizzitano?
– Oczywiście. Odłożyliśmy należne mu pieniądze. Ponieważ, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, dla nas on wciąż żyje. Nikt nie okazał nam aktu zgonu. Kiedy się pojawi, dostanie swoje pieniądze.
„Kiedy się pojawi” – powiedział geometra, lecz wszystko wskazywało na to, że Lillo Rizzitano nie ma najmniejszej ochoty się pojawić. Lub – co bardziej prawdopodobne – nie jest już w stanie się pojawić. Dyrektor Burgio i sam komisarz uznawali za oczywiste, że Lillo, ranny i wywieziony wojskową ciężarówką nie wiadomo dokąd w nocy dziewiątego lipca, wyzionął już ducha. Przecież nie wiedzieli nawet, jak poważne odniósł rany! Mógł umrzeć podczas transportu albo w szpitalu, jeżeli w ogóle zawieźli go do szpitala. Po co się upierać i wywoływać ducha? Możliwe, że nieboszczycy z jaskini byli w lepszym stanie niż ten, w jakim od dawna znajdował się Lillo Rizzitano. Przez ponad pięćdziesiąt lat ani jednej wiadomości! Nic. Nawet kiedy rekwirowali mu wieś, burzyli pozostałości willi, wywozili rzeczy, które do niego należały. Błądząc po meandrach labiryntu, do którego postanowił wejść, stanął teraz przed wysoką ścianą. I być może było to dobrodziejstwo ze strony labiryntu, który zakazał mu iść dalej, powstrzymując go przed najbardziej logicznym, najbardziej oczywistym rozwiązaniem.
Kolacja była lekka, lecz przygotowana z tym darem, którego Pan Bóg udziela niezwykle rzadko, i to tylko wybrańcom. Montalbano nie podziękował żonie kwestora; zamiast tego spojrzał na nią oczami bezpańskiego psa, którego ktoś drapie za uchem. Następnie mężczyźni poszli porozmawiać do gabinetu. Zaproszenie kwestora wydało się komisarzowi kołem ratunkowym rzuconym komuś, kto tonie nie tyle we wzburzonym morzu, ile w płaskiej ciszy znużenia, nudy.
Najpierw rozmawiali o Katanii i zgodzili się, że zawiadomienie tamtejszej kwestury o dochodzeniu wobec Brancata przyniosło w efekcie śmierć samego podejrzanego.
– Jesteśmy jak durszlak – stwierdził gorzko kwestor. – Nie możemy zatrzymać żadnej informacji, by nie wyłapali jej nasi wrogowie. Brancato kazał zamordować Ingrassię, który za bardzo się szarpał, lecz kiedy ci, co pociągają za sznurki, dowiedzieli się, że mamy Brancata na muszce, wyeliminowali go i w ten sposób nitka, po której w pocie czoła zmierzaliśmy do kłębka, została skutecznie zerwana.
Był nerwowy, ten wszechobecny podsłuch ranił go, przepełniał goryczą bardziej niż zdrada kogoś z rodziny.
Następnie, po długiej przerwie, podczas której Montalbano nie odezwał się ani słowem, kwestor spytał:
– Jak idzie pańskie dochodzenie w sprawie nieboszczyków w grocie?
Z głosu przełożonego komisarz wywnioskował, że kwestor uważał całe to śledztwo za rozrywkę, kaprys, na który udzielał mu pozwolenia, dopóki nie wróci do pracy nad poważnymi sprawami.
– Udało mi się nawet dowiedzieć, jak on się nazywał – powiedział Montalbano, żeby odegrać się na rozmówcy, który drgnął, zdumiony i zaciekawiony.
– Jest pan niesamowity! Niech pan mówi!
Komisarz opowiedział wszystko, nie zataił nawet komedii, którą odegrał wobec De Dominicisa, a która rozbawiła kwestora. Zakończył czymś w rodzaju deklaracji bankruta: śledztwo nie ma już sensu – powiedział – również dlatego, że nie można nawet stwierdzić, czy Lillo Rizzitano wciąż żyje.
– A jednak – odezwał się kwestor po dłuższym namyśle – jeśli ktoś chce zniknąć, to może to zrobić skutecznie. Mało to osób pozornie rozpłynęło się w nicości, a potem, nagle, oto i oni! Nie chcę już powoływać się na Pirandella, ale weźmy na przykład Sciascię. Czy zna pan jego książeczkę o zniknięciu fizyka Majorany?
– Oczywiście.
– Jestem przekonany, zresztą podobnie jak w głębi duszy Sciascia, że Majorana chciał zniknąć i w pełni mu się to udało. To nie było samobójstwo, za bardzo wierzył w Boga.
– Zgadzam się.
– A poza tym przecież całkiem niedawno ten profesor uniwersytetu w Rzymie wyszedł rano z domu i już nie wrócił. Szukali wszyscy: policja, karabinierzy, nawet studenci, którzy bardzo go lubili. Zaplanował swoje zniknięcie i mu się powiodło.
– To prawda – przytaknął Montalbano.
Następnie zastanowił się nad treścią rozmowy i spojrzał na przełożonego.
– Mam wrażenie, że zachęca mnie pan, żebym w dalszym ciągu prowadził śledztwo, a przecież kiedyś zarzucił mi pan, że za bardzo zajmuję się tą sprawą.
– I co z tego? Teraz pan jest na zwolnieniu, a wtedy był pan na służbie. To chyba spora różnica – odparł kwestor.
Wrócił do domu, chodził z pokoju do pokoju. Po spotkaniu z geometrą niemal już postanowił machnąć na wszystko ręką, ponieważ nabrał przeświadczenia, że Rizzitano od dawna leży w grobie. Ale kwestor jak gdyby go wskrzesił. Czy pierwsi chrześcijanie nie używali słowa „zaśnięcie” na określenie śmierci? Było przecież bardzo prawdopodobne, że Rizzitano przeszedł w stan spoczynku w takim samym znaczeniu, w jakim w stan spoczynku przechodzą wojskowi. Lecz jeśli sprawy tak się miały, to trzeba znaleźć sposób, żeby go wydobyć z głębokiej studni, w której się pogrążył. Przydałoby się coś dużego, co wywołałoby wielki hałas, o czym mówiłyby wszystkie gazety, o czym bębniłaby telewizja w całych Włoszech. Musi uderzyć w stół. Ale jak? Machnąć ręką na logikę, wykazać trochę fantazji.
Była jedenasta, za wcześnie na sen. Położył się w ubraniu i zaczął czytać Punkt zwrotny.
Wczoraj o północy ostatecznie zaniechano poszukiwań dala Rogera Shumanna, pilota wyścigowego, który wpadł w jezioro w sobotę po południu. Poszukujący go dwupłatowiec o mocy około osiemdziesięciu koni mechanicznych zdołał wylecieć nad tę wodę i wrócić, nie rozpadając się, jak również upuścić wieniec z kwiatów mniej więcej o trzy czwarte mili od miejsca, gdzie przypuszczalnie znajduje się ciało Shumanna…* [William Faulkner, Punkt zwrotny; przeł. Zofia Kierszys.]
Do zakończenia powieści brakowało kilku linijek, lecz komisarz usiadł na łóżku, z szeroko otwartymi oczami.
„To szaleństwo – pomyślał – ale popełnię je”.
– Czy zastałem panią Ingrid? Wiem, że jest późno, ale muszę z nią porozmawiać.
– Nie dom pani. Ty mówić, ja pisać.
Rodzina Cardamone miała prawdziwy dar do wyszukiwania sobie pomocy domowej w miejscach, gdzie nawet Tristan da Cunha bałby się postawić stopę.
– Manau tupapau – powiedział komisarz.
– Nic rozumieć.
Przytoczył tytuł jednego z obrazów Gauguina; było wykluczone, żeby pokojówka pochodziła z Polinezji albo okolic.
– Ty być gotowa pisać? Pani Ingrid telefonować pan Montalbano, kiedy ona wrócić do dom.
Kiedy Ingrid dotarła do Marinelli, minęła już druga. Była w stroju wieczorowym, z wycięciem po same pośladki. Bez zmrużenia oka przyjęła prośbę komisarza o natychmiastowe spotkanie.
– Przepraszam, ale nie miałam czasu się przebrać. Byłam na potwornie nudnym przyjęciu.
– Co ci jest? Coś mi się nie podobasz. Czy tylko dlatego, że nie bawiłaś się najlepiej?
– Nie tylko, masz rację. Mój teść znów się do mnie dobiera. Wczoraj rano wpadł do mojego pokoju, kiedy leżałam jeszcze w łóżku. Chciał mnie natychmiast. Przekonałam go, żeby wyszedł, grożąc, że zacznę wrzeszczeć.
– A więc trzeba będzie się nim zająć – powiedział komisarz z uśmiechem.
– Jak?
– Zaaplikujemy mu kolejną porcję wstrząsu.
Pod pytającym spojrzeniem Ingrid przekręcił klucz, z szuflady biurka wyjął kopertę, podał przyjaciółce. Zobaczywszy zdjęcia, na których było wyraźnie widać, jak teść ją rżnie, Ingrid najpierw pobladła, potem oblała się rumieńcem.
– To ty zrobiłeś?
Montalbano zastanowił się. Gdyby powiedział, że zdjęcia zrobiła kobieta, Ingrid mogłaby ją zamordować.
– Tak, ja.
Od gwałtownego ciosu Szwedki podskoczyła mu głowa, ale spodziewał się tego.
– Wysłałem już trzy do twojego teścia, a on się przestraszył i przez jakiś czas miałaś spokój. Teraz prześlę mu kolejne trzy.
Ingrid poderwała się, jej ciało przylgnęło do ciała Montalbana, jej wargi wpiły się w jego wargi, jej język splótł się z jego językiem. Montalbano poczuł, że miękną mu nogi, na szczęście Ingrid się odsunęła.
– Spokojnie – powiedziała. – Już po wszystkim. To było tylko podziękowanie.
Na odwrocie fotografii, które Ingrid wybrała osobiście, napisał: DAJ SOBIE SPOKÓJ ALBO ZOBACZYSZ SIĘ W TELEWIZJI.
– Pozostałe będę trzymał tutaj – oznajmił komisarz. – Powiedz, kiedy ci będą potrzebne.
– Mam nadzieję, że jak najpóźniej.
– Wyślę je jutro rano, a w dodatku postraszę go anonimowym telefonem, aż dostanie zawału. Teraz posłuchaj, muszę opowiedzieć ci długą historię. A potem zapytam, czy możesz mi pomóc.
Wstał bladym świtem, ponieważ po wyjściu Ingrid nie mógł zmrużyć oka. Przejrzał się w lustrze: twarz miał wymiętą, wyglądał pewnie jeszcze gorzej, niż kiedy leżał ranny. Musiał pójść do szpitala na wizytę kontrolną. Stwierdzili, że jest w doskonałym stanie, i z pięciu lekarstw zostawili mu tylko jedno. Następnie poszedł do banku w Montelusie, gdzie trzymał tę niewielką sumkę, którą w jakiś sposób udało mu się odłożyć, i poprosił o prywatną rozmowę z dyrektorem.
– Potrzebuję dziesięciu milionów.
– Czy ma je pan na koncie, czy chodzi o pożyczkę?
– Mam.
– A więc, przepraszam, jaki jest problem?
– Taki, że chodzi o operację policyjną, którą chcę przeprowadzić na własny koszt, nie narażając pieniędzy państwowych. Jeśli pójdę teraz do kasy i poproszę o dziesięć milionów w banknotach po sto tysięcy lirów, będzie to żądanie dziwne, dlatego musi mi pan pomóc.
Ze zrozumieniem i dumą, że bierze udział w operacji policyjnej, dyrektor dwoił się i troił.
Ingrid postawiła swój samochód obok samochodu komisarza, tuż za granicą Montelusy, pod drogowskazem wskazującym kierunek Palermo. Montalbano wręczył przyjaciółce kopertę wypełnioną dziesięcioma milionami, którą włożyła do torebki w kształcie worka.
– Zadzwoń do mnie do domu, kiedy tylko załatwisz. I nie pozwól się okraść, proszę.
Uśmiechnęła się, koniuszkami palców posłała mu całusa i ruszyła przed siebie.
W Vigacie zaopatrzył się w papierosy. Kiedy wychodził ze sklepu, zobaczył wielki zielony plakat z czarnymi literami, jeszcze wilgotny od kleju. Zachęcał on obywateli do kibicowania uczestnikom wielkich zawodów motokrosowych, które miały się odbyć w niedzielę o piętnastej w miejscu nazywanym „równiną Baraniej Góry”.
Na taki zbieg okoliczności nie liczył. Czy to możliwe, żeby ściana labiryntu litośnie się poruszyła i otwierała przed nim jeszcze inną drogę?