175052.fb2
„Równina Baraniej Góry”, która zaczynała się u stóp skały, nawet nie marzyła o tym, żeby nazywać się równiną: doły, występy i grzęzawiska sprawiały, że była idealnym miejscem na motocyklowy przełaj. Dzień zdecydowanie zapowiadał już lato i ludzie nie czekali do trzeciej po południu, żeby się stawić na miejsce wyścigu. Ściągali tam już od rana, z babciami, dziadkami, wnuczętami i siostrzeńcami, z wielkim apetytem nie tyle na udział w zawodach, ile na zwykły piknik za miastem.
Montalbano zadzwonił rano do Nicoló Zito.
– Idziesz na zawody motokrosowe dziś po południu?
– Ja? A po co? Wysłaliśmy dziennikarza sportowego i operatora.
– Nie, pytałem, czy pojedziemy razem, ty i ja, dla zabawy.
Na równinę dotarli około wpół do trzeciej. Do rozpoczęcia zawodów zostało jeszcze sporo czasu, panował już jednak ogłuszający ryk, który wydobywał się przede wszystkim z pięćdziesiątki motocyklowych silników, ciągle sprawdzanych i rozgrzewanych, a także z głośników, które na cały regulator nadawały hałaśliwą muzykę.
– A od kiedy to interesujesz się sportem? – spytał zdziwiony Zito.
– Czasami mnie nachodzi.
Choć byli na dworze, to żeby nawzajem się słyszeć, musieli podnosić głos. Otaczał ich taki zgiełk, że kiedy nad skałą pojawił się mały samolot turystyczny i rozwinął transparent, niewielu go zauważyło, a warkot, który zazwyczaj sprawia, że wszyscy instynktownie podnoszą oczy ku niebu, nie docierał do uszu zgromadzonych. Być może pilot zrozumiał, że w ten sposób nigdy nie ściągnie na siebie uwagi, ponieważ po kilku małych okrążeniach skierował się ku równinie, prosto na tłum, zaczął wytwornie pikować, a następnie przeleciał nisko ponad głowami gapiów. Praktycznie zmusił obecnych do przeczytania transparentu, a potem do śledzenia wzrokiem samolotu, który lekko wzbił się w powietrze, jeszcze trzykrotnie przeleciał nad szczytem, zniżył lot, niemal muskając ziemię przed szeroko otwartym wejściem do jaskini, i sypnął deszczem różanych płatków. Tłum zamilkł, wszyscy pomyśleli o dwojgu zmarłych z groty, a tymczasem samolot zakręcił, zawrócił i znów przeleciał tuż nad ziemią, wypuszczając tym razem miriady karteczek, po czym skierował się ku horyzontowi i zniknął. Jeżeli napis na transparencie wzbudził wielkie zainteresowanie, ponieważ nie reklamował ani napoju, ani fabryki mebli, a tylko zawierał dwa imiona, Lisetta i Mario, jeżeli deszcz płatków przyprawił publiczność o coś w rodzaju zbiorowego dreszczu, to lektura ulotek, które wszystkie były tej samej treści, wywołała ożywiony łańcuch przypuszczeń i hipotez, histeryczną serię zgadywanek. Co to miało znaczyć: LISETTA I MARIO ZAPOWIADAJĄ SWOJE PRZEBUDZENIE? Nie było to zaproszenie na ślub ani na chrzciny. A więc? W gąszczu pytań ludzie byli przekonani o jednym: że samolot, płatki, bileciki i transparent miały coś wspólnego ze zmarłymi z jaskini.
Następnie rozpoczęły się zawody i ludzie, już nieco rozprężeni, poświęcili uwagę motokrosowi. Kiedy samolot zrzucił płatki, Nicoló Zito powiedział do Montalbana, żeby nie ruszał się z miejsca, i zniknął w tłumie.
Wrócił po upływie kwadransa w towarzystwie operatora Retelibery.
– Udzielisz mi wywiadu?
– Chętnie.
Właśnie ta nieoczekiwana gotowość komisarza utwierdziła dziennikarza w przekonaniu, że w całej tej historii z samolotem Montalbano tkwi aż po uszy.
– W trakcie przygotowań do zawodów motokrosowych w Vigacie wydarzyła się przed chwilą rzecz niezwykła. Mała awionetka reklamowa…
I tu dał opis tego, co się wydarzyło.
– Jako że szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest tu komisarz Salvo Montalbano, chcemy zadać mu kilka pytań. Kim według pana są Lisetta i Mario?
– Mógłbym udzielić wykrętnej odpowiedzi – zaczął mówić bez ociągania komisarz – na przykład takiej, że nic o tym nie wiem, że być może jakaś para nowożeńców pragnie uczcić swój ślub w oryginalny sposób. Ale moim słowom przeczyłaby wówczas treść bileciku, który nie mówi o ślubie, lecz o przebudzeniu. A więc odpowiem uczciwie na pańskie pytanie: Lisetta i Mario to imiona ofiar morderstwa, znalezionych w grocie skały, przed którą właśnie się znajdujemy.
– Ale co to wszystko znaczy?
– Tego nie umiem powiedzieć. Trzeba by zapytać osoby, która zorganizowała cały ten pokaz.
– Jak się panu udało dokonać identyfikacji?
– Przypadkiem.
– Czy może pan podać nazwiska?
– Nie. Znam je, ale ich nie ujawnię. Mogę tylko powiedzieć, że dziewczyna pochodziła stąd, a on był marynarzem z Północy. Dodam, że osoba, która chciała w tak widowiskowy sposób upamiętnić odnalezienie ich ciał, określone jako przebudzenie, zapomniała o psie, który również, biedaczek, miał swoje imię: nazywał się Kitmir i był psem arabskim.
– Ale w jakim celu morderca zorganizował to całe przedstawienie?
– Chwileczkę… Kto panu powiedział, że morderca i organizator tego przedstawienia to ta sama osoba? Ja na przykład tak nie uważam.
– Pędzę zmontować reportaż – oznajmił Nicoló Zito, rzucając mu dziwne spojrzenie.
Po chwili nadbiegli ludzie z Televigaty, z regionalnej redakcji telewizji państwowej, z telewizji prywatnych. Na wszystkie pytania Montalbano odpowiadał uprzejmie i z nienaturalną w jego przypadku swobodą.
Poczuł potężny głód. W gospodzie „San Calogero” zafundował sobie prawdziwą ucztę, zamawiając mnóstwo rybnych przekąsek. Następnie pobiegł do domu, włączył telewizor i nastawił na Reteliberę. Podając wiadomość o tajemniczym locie, Nicoló Zito odpowiednio ją wyeksponował, rozdymając na wszystkie możliwe sposoby. Najbardziej jednak zainteresował komisarza nie tyle wywiad z nim samym, ile rozmowa, jaką nieoczekiwanie dla niego Zito przeprowadził z dyrektorem agencji Publiduemila z Palermo. Prawdę mówiąc, łatwo go było namierzyć, ponieważ agencja ta, jako jedyna w zachodniej części Sycylii, dysponowała samolotem reklamowym.
Dyrektor, wyraźnie rozemocjonowany, powiedział, że młoda i piękna kobieta, Jezu, co za kobieta!, jak malowana, coś jakby modelka, taka sama jak te, które ogląda się w kolorowych pismach, Jezu, jaka piękna!, cudzoziemka, ponieważ mówiła źle po włosku („Powiedziałem, że źle? Pomyliłem się, z jej warg nasz język spływał jak miód!”), nie, nie mógł być pewny co do narodowości, Niemka albo Angielka, cztery dni temu przyszła do agencji („Boże! Zjawisko!”) i spytała o samolot. Wyjaśniła dokładnie, co miało być napisane na transparencie i na ulotkach. Tak, to ona chciała tych płatków róży. Ach, co do miejsca, to była dokładna, że nie wiem! Precyzyjna. Pilot ze swej strony, powiedział dyrektor, sam podjął inicjatywę: zamiast rozrzucić ulotki na chybił trafił nad plażą, wybrał tłum ludzi, którzy oglądali wyścig. Kobieta („Matko Przenajświętsza, lepiej, żebym przestał o niej mówić, bo mnie żona zabije!”) zapłaciła już przy zamówieniu, i to gotówką, kazała sobie wystawić fakturę na nazwisko Rosemarie Antwerpen, na jakiś brukselski adres. I o nic już nie pytał nieznajomej („Boże!”), a poza tym dlaczego miałby pytać? Nie prosiła przecież, żeby zrzucił bombę! Była taka piękna! I delikatna! I uprzejma! A jak się uśmiechała! Jak ze snu.
Montalbano słuchał tego z przyjemnością. Kiedy prosił Ingrid o przysługę, powiedział:
– Musisz wyglądać jak najładniej. Tak, żeby ten, kto z tobą będzie rozmawiał, zupełnie zgłupiał.
Na tajemniczą piękność rzuciła się Televigata, nazywając ją „zmartwychwstałą Nefretete” i wymyślając fantastyczną historię, łączącą piramidy z grotami, ale od razu było widać, że podczepiła się pod informacje podane przez Nicoló Zito w konkurencyjnej stacji. Nawet regionalne wydanie telewizji publicznej poświęciło sprawie wiele miejsca.
Montalbano chciał wywołać hałas, szum, rozgłos i właśnie osiągnął swój cel. Pomysł, który mu przyszedł do głowy, okazał się skuteczny.
– Montalbano? Mówi kwestor. Teraz rozumiem całą tę historię z samolotem. Gratuluję, genialny pomysł.
– To pańska zasługa, to pan kazał mi w dalszym ciągu prowadzić śledztwo, pamięta pan? Próbuję zwabić naszego człowieka. Jeśli nie da o sobie znać w rozsądnym czasie, to będzie znaczyło, że nie ma go już pośród żywych.
– Powodzenia. Proszę mnie informować. Aha, oczywiście to pan zapłacił za samolot?
– Oczywiście. Mam nadzieję na obiecaną nagrodę.
– Komisarz? Mówi Burgio. Jesteśmy z żoną zachwyceni pańskim pomysłem.
– Oby przyniósł skutek.
– Komisarzu, gdyby przypadkiem Lillo się pojawił, prosimy dać nam znać.
W północnym wydaniu wiadomości Nicoló Zito poświęcił wydarzeniu więcej miejsca, demonstrując zdjęcia zmarłych z groty, nie szczędząc zbliżeń i szczegółów.
„To ten bezczelny Jacomuzzi mu je udostępnił” – pomyślał Montalbano.
Zito pokazał ciało chłopca, którego nazywał imieniem Mario, następnie ciało dziewczyny, którą nazywał Lisettą; pokazał też samolot, który zrzucał płatki róży, a następnie, na dużym zbliżeniu, napis na ulotkach. Od tego miejsca zaczął odtwarzać historię równie tajemniczą co łzawą, raczej w stylu Televigaty niż Retelibery. Dlaczego kochankowie zostali zamordowani? Jaki to smutny los zgotował im taki koniec? Kto ułożył ich miłosiernie w jaskini? Być może piękna kobieta, która zjawiła się w agencji reklamowej, przybyła z przeszłości, żeby w imieniu zamordowanych zażądać zemsty. A jakie więzi łączyły tę piękność z dwojgiem młodych ludzi sprzed pięćdziesięciu lat? Jakie znaczenie miało słowo „przebudzenie”? Dlaczego komisarz Montalbano znał nawet imię psa z terakoty? Co naprawdę wiedział o tej tajemnicy?
– Salvo? Mówi Ingrid. Mam nadzieję, że nie pomyślałeś, że zwiałam z twoimi pieniędzmi.
– Pewnie, że nie. A zostało ci trochę?
– Tak, kosztowało mniej niż połowę tego, co mi dałeś. Mam całą resztę i oddam ci zaraz po powrocie do Montelusy.
– Skąd dzwonisz?
– Z Taorminy. Spotkałam takiego jednego. Wrócę za cztery, pięć dni. Dobrze się spisałam? Czy wszystko poszło po twojej myśli?
– Spisałaś się znakomicie. Baw się dobrze.
– Montalbano? Mówi Nicoló. Podobał ci się mój materiał? Podziękuj mi.
– Za co?
– Zrobiłem dokładnie to, co chciałeś.
– O nic cię nie prosiłem.
– To prawda, o nic wprost. Tyle że nie jestem taki głupi, od razu zrozumiałem, że chcesz, żeby cała ta historia zyskała możliwie duży rozgłos, żebym przedstawił ją w jakimś sensacyjnym ujęciu. Powiedziałem rzeczy, których będę się wstydził aż po kres moich dni.
– Dziękuję, choć powtarzam, że nie wiem, dlaczego żądasz ode mnie podziękowań.
– Masz pojęcie? Nasza centrala telefoniczna dosłownie się zablokowała. Reportaż został zamówiony przez telewizję publiczną, przez Fininvest, przez Ansę, przez wszystkie włoskie gazety. Wypuściłeś piękny fajerwerk. Czy mogę zadać ci jedno pytanie?
– Oczywiście.
– Ile zapłaciłeś za wynajęcie samolotu?
Spał wyśmienicie, jak bogowie zadowoleni ze swojego dzieła. Zrobił wszystko, co możliwe i co niemożliwe, teraz trzeba było już tylko czekać na odpowiedź; komunikat został nadany w taki sposób, żeby – mówiąc językiem Alcide Maraventano – ktoś mógł odszyfrować kod.
Pierwszy telefon otrzymał o siódmej rano. Dzwonił Luciano Acquasanta z „Mezzogiorno”, który zinterpretował wydarzenia na swój sposób i był ciekaw opinii komisarza. Czy to niemożliwe, żeby tych dwoje padło ofiarą jakiegoś satanistycznego rytuału?
– Dlaczego nie? – odparł uprzejmie i przyjaźnie Montalbano.
Drugi telefon otrzymał kwadrans później. Zdaniem Stefanii Quattrini z pisma „Essere donna” Mario podczas stosunku z Lisettą został zaatakowany przez zazdrosną kobietę – wiadomo, jacy są marynarze, prawda? – która zabiła oboje kochanków, a potem uciekła za granicę. Jednakże na łożu śmierci zwierzyła się córce, która z kolei wyjawiła swojej córce ów straszny sekret. Żeby w jakiś sposób naprawić zło, dziewczyna przyjechała do Palermo – mówiła z cudzoziemskim akcentem, prawda? – i zorganizowała to całe przedstawienie z samolotem.
– Dlaczego nie? – odparł uprzejmie i przyjaźnie Montalbano.
Hipotezę Cosima Zappala z tygodnika „Vivere!” poznał o siódmej dwadzieścia pięć. Lisetta i Mario, upojeni miłością i młodością, mieli w zwyczaju chodzić po łąkach nago, jak Adam i Ewa, trzymając się za ręce. Pewnego tragicznego dnia zostali napadnięci przez oddział wycofujących się Niemców, którzy, powodowani strachem i wściekłością, zgwałcili ich i zamordowali. Na łożu śmierci jeden z Niemców… I tu historia wymyślona przez Cosima Zappala zagadkowo nakładała się na historię Stefanii Quattrini.
– Dlaczego nie? – odparł uprzejmie i przyjaźnie Montalbano.
O ósmej załomotał Fazio, który – jak zostało mu przykazane poprzedniego wieczoru – przywiózł wszystkie gazety, jakie tylko docierały do Vigaty, Komisarz wertował je, odpowiadając na coraz to nowe telefony. Wszystkie redakcje, mniej lub bardziej dobitnie, eksponowały wydarzenie, do którego doszło przed grotą. Najbardziej rozbawił go tytuł w „Corriere”: Komisarz zidentyfikował psa z terakoty, który zdechł pięćdziesiąt lat temu. Wszystko mu sprzyjało, nawet zabawa jego kosztem.
Adelina zdziwiła się, że komisarz nie jest jak zwykle poza domem.
– Adelino, posiedzę kilka dni w domu, czekam na ważny telefon, więc spróbuj mi zapewnić komfortowy pobyt.
– Nie zrozumiałam ani słowa z tego, co pan powiedział.
Montalbano wytłumaczył jej więc, że ma za zadanie urozmaicić mu dobrowolne odosobnienie wytężoną wyobraźnią kulinarną.
Około dziesiątej zadzwoniła Livia.
– Co się dzieje? Telefon jest ciągle zajęty!
– Przepraszam cię, ale otrzymuję mnóstwo telefonów w związku z…
– Wiem, w związku z czym. Widziałam cię w telewizji. Byłeś rozluźniony, błyskotliwy, jak nie ty. Od razu widać, że beze mnie czujesz się lepiej.
Zadzwonił do Fazia z prośbą, żeby przyniósł mu pocztę i kupił przedłużacz do telefonu. Poczta – dodał – musi być dostarczana do jego domu codziennie, jak tylko zostanie doręczona. I żeby powiedział wszystkim, że jeśli ktoś będzie o niego pytał, mają podawać jego prywatny numer bez żadnych ceregieli.
Nie minęła godzina, a Fazio przyniósł mu jakieś dwie nieważne kartki pocztowe i przedłużacz.
– Co słychać w biurze?
– A co ma być słychać? To pan ściąga na siebie grubsze rzeczy, a komisarz Augello zajmuje się duperelami, kieszonkowcami, kradzieżami, małymi bójkami.
– Co to znaczy, że ściągam na siebie grubsze rzeczy?
– Znaczy to, co znaczy. Na przykład moja żona boi się myszy. I, proszę mi wierzyć, ściąga je na siebie. Tam, gdzie jest ona, są też i myszy.
Od czterdziestu ośmiu godzin był uwiązany jak pies do łańcucha. Jego pole manewru wyznaczała długość przedłużacza, więc nie mógł iść nad brzeg morza ani pobiegać. Telefon bez przerwy nosił przy sobie, nawet gdy szedł do ubikacji, i co jakiś czas – tej manii nabawił się już po upływie pierwszej doby – podnosił słuchawkę i przykładał do ucha, żeby sprawdzić, czy działa. Trzeciego dnia rano przyszła mu do głowy myśl: „Po co się myjesz, skoro nie możesz wyjść?” I zaraz po niej następna: „A więc po co się golić?” Czwartego dnia rano, brudny, nieogolony, w kapciach i wciąż w tej samej koszuli, przestraszył Adelinę.
– Matko Przenajświętsza, komisarzu, co się stało? Jest pan chory?
– Tak.
– To dlaczego nie wezwie pan lekarza?
– Na moją chorobę lekarz nic nie poradzi.
Był wielkim tenorem, podziwianym na całym świecie. Tego wieczoru miał śpiewać na scenie operowej w Kairze, w tym starym teatrze, który jeszcze nie spłonął, ale on dobrze wiedział, że za jakiś czas budynek pochłonie pożar. Poprosił portiera, żeby go poinformował, kiedy tylko pan Gege zajmie swoje miejsce na widowni, piąty fotel w drugim rzędzie, po prawej stronie. Był w kostiumie, skończyli poprawiać mu makijaż. Usłyszał wezwanie. Nie ruszył się. Nadbiegł zdyszany portier, aby powiedzieć, że pan Gege – który nie umarł, to było oczywiste, bo przecież uciekł do Kairu – jeszcze się nie pojawił. Wszedł szybko na scenę, spojrzał na salę przez szczelinę w kurtynie: teatr pękał w szwach, wolny pozostawał jedynie piąty fotel po prawej stronie, w drugim rzędzie. Wtedy podjął natychmiastową decyzję; wrócił do garderoby, zdjął kostium i włożył własne ubranie, nie zmywając charakteryzacji ani nie zdejmując długiej siwej brody i gęstych białych brwi. Nikt go nie rozpozna, nie będzie już śpiewał. Doskonale rozumiał, że jego kariera jest skończona, że będzie musiał jakoś się urządzić, żeby mieć środki do życia, ale nic nie mógł na to poradzić: nie umiał śpiewać bez Gege.
Obudził się zlany potem. Na swój sposób starał się odczytać klasyczny freudowski sen o pustej scenie. Co on miał oznaczać? Że daremne oczekiwanie na Lilla Rizzitano zrujnuje mu życie?
– Pan komisarz? Mówi Burgio. Dawno się nie słyszeliśmy. Czy są jakieś wiadomości o naszym wspólnym znajomym?
– Nie.
Narażając się na opinię gbura, postanowił jednosylabowymi, lakonicznymi odpowiedziami zniechęcać dzwoniących do długich albo niepotrzebnych rozmów. Gdyby Rizzitano zdecydował się na telefon, po pierwszej nieudanej próbie mógłby zrezygnować.
– Myślę, że pozostaje nam tylko jeden sposób, żeby porozmawiać z Lillem, i proszę mi wybaczyć ten dowcip. Ostatni ratunek to okrągły stolik na trzech nogach.
Miał wielką awanturę z Adeliną. Kiedy tylko weszła do kuchni, od razu zaczęła krzyczeć. Zaraz potem wkroczyła do jego sypialni.
– Wczoraj nie jadł pan ani obiadu, ani kolacji!
– Nie byłem głodny, Adelino.
– To ja urabiam sobie ręce po łokcie, żeby pan jadł jak się należy, a pan ma to w nosie!
– Niczego nie mam w nosie. Przecież mówiłem, że zawodzi mnie apetyt.
– A poza tym ten dom wygląda jak chlew! Nie chce pan, żebym posprzątała podłogę, nie chce pan, żebym wyprała ubrania! Od pięciu dni chodzi pan w tej samej koszuli i w tych samych majtkach! Śmierdzi pan!
– Przepraszam, Adelino. Zobaczysz, to minie.
– A więc kiedy panu już minie, to niech pan wtedy zadzwoni, a ja przyjdę. Przedtem moja noga tu nie postanie. Kiedy pan się lepiej poczuje, niech pan zadzwoni.
Wyszedł na werandę, usiadł na ławce, postawił obok telefon i zaczął się wpatrywać w morze. Nic innego nie był w stanie robić, ani czytać, ani pisać, ani nawet myśleć, nic. Tylko patrzeć na morze. Zaczynał się gubić, sam to rozumiał, w bezdennej studni obsesji. Przypomniał sobie film, nakręcony chyba na podstawie opowiadania Durrenmatta: pewien komisarz uparł się, żeby czekać na mordercę, który miał się pojawić w konkretnym miejscu w górach, lecz nigdy już się tam nie pojawił; tyle że komisarz tego nie przewidział, więc czekał, wciąż czekał, mijały dni, miesiące i lata…
Około jedenastej rano zadzwonił telefon. Po raz pierwszy od porannej rozmowy z dyrektorem szkoły. Montalbano nie podniósł słuchawki, siedział jak sparaliżowany. Miał niezachwianą pewność – i nie pojmował dlaczego – że wie, kto się odezwie po drugiej stronie.
Zdobył się na odwagę, podniósł słuchawkę.
– Halo, czy to komisarz Montalbano?
Odezwał się piękny, głęboki głos starego mężczyzny.
– Tak, to ja – powiedział komisarz. I nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: – Nareszcie!
– Nareszcie – powtórzył rozmówca.
Przez chwilę milczeli, słuchając tylko swoich oddechów.
– Właśnie przyleciałem na Punta Raisi. Będę mógł być u pana najpóźniej o trzynastej trzydzieści. Jeśli to panu odpowiada, proszę mi dokładnie wytłumaczyć, gdzie możemy się spotkać. Długo mnie tu nie było. Pięćdziesiąt lat.