175052.fb2
Montalbano odwrócił się powoli, tłumiąc nagły atak ślepej furii – pozwolił się podejść od tyłu jak żółtodziób! Choć zachowywał najwyższą czujność, nie udało mu się usłyszeć najmniejszego szmeru.
„Jeden zero dla ciebie, sukinsynu!” – pomyślał.
Pomimo że dotychczas nigdy się nie spotkali, natychmiast rozpoznał Tana: na fotografiach sprzed kilku lat nie miał jeszcze brody i wąsów, ale oczy pozostały takie same, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, „z kamienia”, jak trafnie określił je Gege.
Tano ukłonił się lekko i nie było w tym geście nawet najmniejszej kpiny czy ironii. Montalbano odruchowo odwzajemnił ukłon. Tano odchylił głowę i zaśmiał się.
– Wyglądamy jak dwaj Japończycy, ci wojownicy z mieczami i w zbrojach. Jak oni się nazywają?
– Samuraje.
Tano rozłożył ramiona, jak gdyby chciał objąć stojącego przed nim mężczyznę.
– Co za przyjemność poznać osobiście słynnego komisarza Montalbano.
Montalbano postanowił nie bawić się w ceregiele i przejść od razu do sedna, żeby nadać spotkaniu właściwy charakter.
– Nie wiem, jaką przyjemność może pan wynieść z osobistej znajomości ze mną.
– Jednej przyjemności już pozwala mi pan doświadczyć.
– To znaczy?
– Mówiąc mi per pan. Czy to mało? Ani jeden gliniarz, a spotkałem ich już wielu, nie zwracał się do mnie w ten sposób.
– Zdaje pan sobie sprawę – przynajmniej mam taką nadzieję – że reprezentuję prawo, podczas gdy pan jest groźnym przestępcą, wielokrotnym mordercą. A spotykamy się twarzą w twarz.
– Ja jestem bez broni, a pan?
– Ja również.
Tano ponownie odchylił głowę i roześmiał się na całe gardło.
– Nigdy nie mylę się co do ludzi, nigdy!
– Z bronią czy bez, i tak muszę pana aresztować.
– Jestem tu właśnie po to, żeby mnie pan aresztował. W tym celu przyszedłem na spotkanie.
Był szczery, co do tego nie można było mieć wątpliwości, lecz ta otwarta szczerość sprawiła, że Montalbano, nie odgadując zamiarów Tana, usztywnił się w geście obronnym.
– Mógł pan się zgłosić na komisariat i oddać w ręce policji. Tu czy w Vigacie, to to samo.
– O, nie, panie władzo, to nie to samo. Dziwię się, że nie widzi pan różnicy między jednym sformułowaniem a drugim, pan, który przecież umie czytać i pisać. Ja nie oddaję się w ręce policji, tylko pozwalam się aresztować. Niech pan weźmie marynarkę, to wejdziemy do środka. Otworzę drzwi.
Montalbano zdjął marynarkę z gałęzi, narzucił na siebie i wszedł za Tanem do wnętrza. W domu było zupełnie ciemno. Tano zapalił lampkę naftową i dał znak komisarzowi, żeby usiadł na jednym z dwóch krzeseł ustawionych przy niewielkim stole. W pokoju stało łóżko z samym materacem, bez poduszki i pościeli, oraz przeszklony kredens z butelkami, kieliszkami, karafkami, talerzami, paczkami makaronu, słoikami z sosem i puszkami. Była też opalana drewnem kuchenka, zapełniona patelniami i garnkami. Na piętro prowadziły stare drewniane schody. Jednak oczy komisarza zatrzymały się na zwierzęciu o wiele bardziej niebezpiecznym od jaszczurki, która spała w schowku tablicy rozdzielczej – był to jadowity wąż, karabin maszynowy, który drzemał na baczność, oparty o ścianę przy łóżku.
– Mam dobre wino – powiedział Tano jak prawdziwy gospodarz domu.
– Chętnie się napiję – odrzekł Montalbano.
Chłód, bezsenna noc, napięcie i więcej niż kilogram ciasta, którym się nafaszerował – na to wszystko wino było dobrym lekarstwem.
Tano nalał wina i podniósł szklankę.
– Pańskie zdrowie.
Komisarz podniósł swoją i odwzajemnił toast.
– Pańskie.
Wino było dobrej jakości, poczuł to od razu. Przepływając przez gardło, niosło odprężenie i rozgrzewało.
– Naprawdę dobre – pochwalił Montalbano.
– Jeszcze jedna?
Żeby uniknąć pokusy, komisarz odsunął od siebie szklankę zdecydowanym gestem.
– Porozmawiamy?
– W porządku. A więc, jak mówiłem, postanowiłem pozwolić się aresztować…
– Dlaczego?
Nagłe pytanie zaskoczyło Tana. Jednak po chwili się otrząsnął.
– Muszę się leczyć, jestem chory.
– Proszę posłuchać. Uważa pan, że mnie dobrze zna. Więc powinien pan chyba wiedzieć, że nie pozwolę sobie wcisnąć byle kitu.
– Jestem o tym przekonany.
– A więc dlaczego pan mnie nie szanuje, dlaczego opowiada pan bajki?
– Nie wierzy pan, że jestem chory?
– Wierzę. Ale nie wierzę, że chce pan iść do więzienia, aby się leczyć. Mogę to panu wytłumaczyć jeszcze jaśniej. Był pan leczony przez półtora miesiąca w klinice Najświętszej Marii Panny z Lourdes w Palermo, a potem przez trzy miesiące w klinice Getsemani w Trapani, gdzie operował pana profesor Amerigo Guarnera. Jeżeli pan tylko zechce, to jeszcze dzisiaj, choć obecnie sytuacja jest już nieco inna niż kilka lat temu, znajdzie pan niejedną klinikę, w której przymkną oko i nie poinformują policji o pańskiej obecności. Tak więc powodem, dla którego pan chce, żebym go aresztował, nie jest choroba.
– A jeśli panu powiem, że czasy się zmieniają, a świat kręci się coraz szybciej?
– To bardziej do mnie przemawia.
– Widzi pan, mój świętej pamięci ojciec, który był człowiekiem honoru w czasach, gdy słowo „honor” coś znaczyło, zawsze mi tłumaczył, że wózek, którym podróżują ludzie honoru, potrzebuje dużo smaru, aby kółka się kręciły, i to możliwie szybko. Potem, kiedy pokolenie mojego ojca odeszło, kiedy ja sam usiadłem na wózku, jeden z naszych ludzi powiedział mi: Ale dlaczego mamy zaopatrywać się w smar u polityków, burmistrzów, u bankierów i całego tego towarzystwa? Jeżeli ten smar jest nam rzeczywiście potrzebny, to sami go sobie wyprodukujmy!” Doskonale, świetnie, wszyscy biją brawo! Pewnie, zawsze znalazł się ktoś, kto kradł przyjacielowi konia, kto rzucał koledze kłody pod koła, kto zaczynał ostrzeliwać na oślep wózek, konia i woźnicę jakiegoś innego stowarzyszenia… Wszystko jednak rozstrzygaliśmy między sobą. Wózków przybywało, przybywało też dróg, którymi można było jeździć. Aż pewnego dnia w czyjejś genialnej głowie zrodziła się wątpliwość, czy w ogóle powinno się podróżować wózkiem. „Jedziemy za wolno – tłumaczył – byle chuj nas wyprzedza, cały świat podróżuje teraz samochodami, nie można hamować postępu!” Brawo! Świetnie! I wszyscy zaczęli zamieniać wózki na samochody, wyrabiać sobie prawo jazdy. Niektórym jednak nie udało się zdać egzaminu, więc odeszli, a raczej ich wyrzucono. Jeszcze nie zdążyliśmy zapoznać się z nowym samochodem, a najmłodsi, ci, którzy autem jeździli od urodzenia i którzy studiowali prawo albo ekonomię w Stanach lub w Niemczech, poinformowali nas, że nasze samochody jeżdżą za wolno, że w dzisiejszych czasach trzeba się przesiąść do wyścigówki, ferrari, maserati, wyposażonej w radiotelefon i różne przyrządy, umieć przyspieszać i pędzić jak strzała. Ci smarkacze są nowocześni, rozmawiają z aparatami, a nie z osobami, nawet cię nie znają, nie wiedzą, kim byłeś, a jeśli wiedzą, mają to serdecznie w dupie, nie znają się nawet między sobą, porozumiewają się przez komputer. Krótko mówiąc, ci gówniarze nie patrzą nikomu w oczy, a kiedy widzą, że masz trudności i jedziesz za wolno, bez chwili zastanowienia spychają cię z drogi, a ty lądujesz w rowie ze złamanym karkiem.
– A pan nie potrafi prowadzić ferrari.
– Właśnie. Więc zanim wpadnę do rowu, sam wolę zjechać na pobocze.
– Pan jednak nie wydaje mi się kimś, kto usuwa się z własnej woli.
– Z własnej woli, komisarzu, zapewniam pana, że z własnej woli. Pewnie, na różne sposoby można przekonać drugiego człowieka, żeby zaczął korzystać z własnej woli. Jeden z przyjaciół, który dużo czytał i był wykształcony, opowiedział mi kiedyś pewną historię. Spróbuję ją sobie dla pana przypomnieć. Przeczytał to w jakiejś niemieckiej książce. Pewien człowiek mówi do przyjaciela: „Założymy się, że mój kot zje ostrą musztardę, tak ostrą, że wypala dziurę w brzuchu?” „Koty nie lubią musztardy” – odpowiada jego przyjaciel. „Ale mój kot ją zje” – upiera się tamten. „Zmusisz go do tego kijem i batem?” – pyta przyjaciel. „Nie, mój drogi, żadnej przemocy, zje ją z własnej woli” – pada odpowiedź. Zakładają się. Facet bierze dużą łyżkę musztardy, tak ostrej, że na sam widok od razu piecze w żołądku, łapie kota i ciach! wpycha mu musztardę do dupy. Biedny kot czuje, że pali mu się dupa, więc zaczynają sobie lizać. A kiedy liże, zjada z własnej woli całą musztardę. I tyle, szanowny panie.
– Rozumiem doskonale. A teraz zacznijmy rozmowę od początku.
– Mówiłem, że pozwolę się aresztować, lecz żeby zachować twarz, potrzebne mi jest małe przedstawienie.
– Nie rozumiem.
– Zaraz to panu wyjaśnię.
Tłumaczył długo, popijając winem. Aż wreszcie komisarz przekonał się do racji rozmówcy. Ale czy mógł wierzyć Tanowi? To dopiero była zagadka. Montalbano, który w młodości pasjami grywał w karty – choć na szczęście w końcu mu się to znudziło – wyczuwał, że partner gra uczciwie, bez sztuczek. Musiał siłą rzeczy zaufać temu odczuciu, w nadziei, że go nie zawiedzie. Pedantycznie ustalili szczegóły aresztowania, żeby nic nie pokrzyżowało im planów. Kiedy skończyli rozmawiać, słońce było już wysoko na niebie. Tanim komisarz wyszedł, żeby uruchomić cały mechanizm, na dłuższą chwilę zatopił wzrok w oczach Tana.
– Niech pan mi powie prawdę.
– Na rozkaz, komisarzu.
– Dlaczego wybrał pan właśnie mnie?
– Bo pan, o czym się właśnie przekonałem, jest człowiekiem, który zna się na rzeczy.
Kiedy pędził na złamanie karku alejką wśród winnic, przypomniał sobie, że dyżur w komisariacie pełni teraz Agatino Catarella, a zatem rozmowa telefoniczna, którą zamierzał przeprowadzić, byłaby cokolwiek trudna, o ile nie stałaby się wręcz źródłem żałosnych i niebezpiecznych pomyłek. Catarella nie wyróżniał się intelektem. Powoli rozumował, powoli działał, został przyjęty do policji na pewno dlatego, że był dalekim krewnym wszechmocnego jeszcze niedawno senatora Cusumano, który – po kilku letnich miesiącach spędzonych w chłodzie więzienia Ucciardone – szybko zdołał odbudować więzi z nowymi możnowładcami, i to w stopniu dostatecznym, by zasłużyć sobie na duży kawałek tortu, który od czasu do czasu cudownie wypiekał się na nowo – wystarczało dorzucić jakiś owoc kandyzowany lub wymienić wypalone świeczki. Sprawy z Catarellą gmatwały się najbardziej, kiedy nachodziła go ochota – a zdarzało się to często – by mówić nie w dialekcie, lecz w języku, który sam określał jako włoski.
Któregoś dnia pojawił się z ponurym wyrazem twarzy.
– Komisarzu, czy umiałby pan mi wskazać jakiegoś lekarza, z tych, których nazywają specjalistami?
– Specjalistami od czego?
– Od chorób wenerycznych.
Montalbano usta otworzył ze zdziwienia.
– Ty?! Masz chorobę weneryczną? A kiedy ją złapałeś?
– Pamiętam, że mam tę chorobę od małego, nie ukończyłem wtedy jeszcze sześciu, siedmiu lat.
– Co za głupoty mi opowiadasz?! Jesteś pewny, że chodzi o chorobę weneryczną?
– Jak najbardziej, komisarzu. Bolą mnie nery, więc jaka ma być? Tylko weneryczna.
Jadąc w kierunku kabiny telefonicznej, która powinna stać za skrzyżowaniem w Torresanta (powinna, zakładając, że ktoś nie odciął i nie zabrał słuchawki, nie ukradł aparatu lub całej kabiny), Montalbano postanowił jednak nie dzwonić nawet do swojego zastępcy, Mimi Augella, ponieważ był to człowiek, który nie bacząc na rozkazy i prośby, od razu zawiadomiłby dziennikarzy, a potem na ich widok udawałby zdziwienie. Pozostawali mu tylko Fazio i Tortorella, dwaj brygadierzy (chyba tak aktualnie określało się ich rangę). Wybrał Fazia. Tortorella dostał jakiś czas temu postrzał w brzuch i dotąd nie odzyskał w pełni sił, blizna po ranie często go bolała.
Kabina jakimś cudem stała jeszcze na swoim miejscu, telefon jakimś cudem działał, a Fazio odebrał, zanim przebrzmiał drugi sygnał.
– Fazio, już w gotowości, o tej godzinie?
– Tak jest, komisarzu. Niecałe pół minuty temu dzwonił do mnie Catarella.
– Czego chciał?
– Niewiele można było zrozumieć, bo próbował mówić po włosku. Z tego, co mogłem się domyślić, dziś w nocy okradzione supermarket Carmela Ingrassii, ten duży, za miastem. Złodzieje mieli co najmniej tira albo dużą ciężarówkę.
– Nie było nocnego strażnika?
– Był, ale nie można go znaleźć.
– Miałeś zamiar tam jechać?
– Tak jest.
– Zostaw to. Dzwoń natychmiast do Tortorelli, powiedz mu, żeby zawiadomił Augella. Niech jadą tam razem. Mów, że ty nie możesz, podaj mu byle jaki powód, że wypadłeś z kołyski i uderzyłeś się w głowę. Nie, lepiej że aresztowali cię karabinierzy. Jeszcze lepiej: zadzwoń do niego i powiedz, żeby zawiadomił żandarmerię, to przecież jakieś głupstwo, zwykła kradzież, a będą szczęśliwi, że zostali poproszeni o współpracę. A teraz słuchaj: kiedy już zawiadomisz Tortorellę, Augella i żandarmerię, zadzwoń do Galla, Galluzza… że też wszyscy nazywają się prawie tak samo… i do Germana i przyjedźcie tam, gdzie wam powiem. I zabierzcie ze sobą karabiny maszynowe.
– Kurwa!
– Kurwa, i owszem. To duża rzecz, którą trzeba przeprowadzić ostrożnie, nikt nie może się zdradzić nawet półsłówkiem, zwłaszcza Galluzzo, którego szwagier jest dziennikarzem. Powiedz temu cymbałowi Gallo, żeby nie prowadził jak w Indianapolis. Żadnych syren, żadnych kogutów. Kiedy jest hałas, kiedy woda bulgoce, wtedy ryba się płoszy. A teraz uważaj, powiem ci, gdzie masz się zjawić.
Przyjechali w ciszy niespełna pół godziny po telefonie, wyglądali jak zwykły patrol. Wysiedli z samochodu i ruszyli w stronę Montalbana, który dał im znak, żeby podążali za nim. Zeszli się za starym, niezamieszkanym domem, żeby nie było ich widać z szosy.
– Mam w samochodzie karabin dla pana – powiedział Fazio.
– Wsadź go sobie w tyłek. Słuchajcie uważnie: jeżeli uda nam się dobrze rozegrać tę partię, to może wrócimy do domu z Tanem, z „Grekiem”.
Montalbano odczuł wręcz fizycznie, że jego ludzie na chwilę stracili oddech.
– Tano w tych stronach? – zdziwił się Fazio, który otrząsnął się pierwszy.
– Widziałem go, jest tutaj, zapuścił sobie brodę i wąsy, ale i tak można go rozpoznać.
– A jak go pan spotkał?
– Fazio, nie zawracaj dupy, potem ci wszystko powiem. Tano jest w domku na szczycie tego wzniesienia, stąd nic nie widać. Wokół rosną drzewa. Dom składa się z dwóch pokoi, jeden jest na górze, drugi na dole. Z przodu są drzwi i okno, drugie okno jest w pokoju na górze, ale wychodzi na zaplecze. Czy to jasne? Zrozumieliście wszystko? Tano nie ma innej drogi ucieczki oprócz drzwi od frontu, w przeciwnym razie musi się zdecydować na desperacki skok z okna pokoju na piętrze, tyle że wtedy złamie sobie nogę. Zróbmy w ten sposób: Fazio i Gallo zajdą od tyłu, ja, Germana i Galluzzo wyważymy drzwi i wejdziemy.
Fazio najwyraźniej miał wątpliwości.
– Co jest? Masz jakiś inny pomysł?
– Nie lepiej byłoby otoczyć dom i powiedzieć, żeby się poddał? Jest nas pięciu na jednego, nie da nam rady.
– Jesteś pewny, że w środku nie ma nikogo prócz Tana?
Fazio umilkł.
– Uwierzcie – powiedział Montalbano, zamykając krótką naradę wojenną – lepiej, żebyśmy podrzucili mu skarpetę z prezentem od Świętego Mikołaja.