175052.fb2
– Potraktowali nas gorzej niż bandytów, niż morderców, te skurwysyny! Za kogo oni się mają? Kutasy!
Nie było sposobu, żeby uspokoić Fazia, który dopiero co wrócił z Palermo. Germana, Gallo i Galluzzo wtórowali mu, oddając dramaturgię wydarzeń gwałtownymi ruchami rąk.
– To jakiś obłęd, czyste szaleństwo!
– Spokój, chłopcy. Wszystko po kolei – nakazał Montalbano, wchodząc w rolę przełożonego. Następnie, widząc, że na mundurze i koszuli Galluzza nie ma śladu krwi, która poleciała mu z rozkwaszonego nosa podczas aresztowania Tana, zapytał: – Byłeś w domu, żeby się przebrać?
To pytanie okazało się fałszywym krokiem, ponieważ Galluzzo spąsowiał, a na opuchniętym od uderzenia nosie pojawiły się sine żyłki.
– W jakim domu?! Przecież Fazio mówił już panu, że wracamy wprost z Palermo. Kiedy dojechaliśmy do siedziby oddziałów antymafijnych i oddaliśmy im Tana, wzięli nas i wsadzili każdego do innego pomieszczenia. Bolał mnie nos, więc chciałem przyłożyć do niego zmoczoną chusteczkę. Przez pół godziny nikt się nie pojawił, więc otworzyłem drzwi. Drogę zastąpił mi jakiś policjant. „Dokąd to?” „Idę po wodę, chcę sobie opatrzyć nos”. „Nie możesz wyjść, wracaj do środka”. Rozumie pan, komisarzu? Siedziałem w areszcie, jak gdybym to ja był „Grekiem”!
– Nie wypowiadaj tego imienia i zniż głos! – upomniał go Montalbano. – Nikt nie może się dowiedzieć, że go aresztowaliśmy! Pierwszego, który sypnie, poślę na kopach na Sardynię.
– Każdego z nas tak zapakowali – potwierdził Fazio z wyrazem wzburzenia na twarzy.
Galluzzo ciągnął swoją opowieść.
– Po godzinie wszedł do pokoju taki jeden, znam go, pański kolega, który niedawno przeszedł do oddziałów antymafijnych, nazywa się chyba Sciacchitano.
„Kawał sukinsyna”- pomyślał natychmiast komisarz, ale nie odezwał się słowem.
– Popatrzył na mnie jak na jakiegoś śmierdzącego żebraka, jak gdybym go prosił o jałmużnę. Patrzył tak przez chwilę, a potem powiedział: „Wiesz, że w takim stanie nie możesz pokazać się prefektowi na oczy?”
Nie mógł ścierpieć, że został tak poniżony, z trudem tłumił gniew.
– A najgorsze, że patrzył wściekłym wzrokiem, jak gdyby to była moja wina! I wyszedł, mamrocząc. Po chwili jakiś policjant przyniósł czystą marynarkę i koszulę.
– Teraz ja coś powiem – wtrącił Fazio, korzystając z prawa pierwszeństwa, jakie dawał mu wyższy stopień służbowy. – Krótko mówiąc, od trzeciej po południu do dwunastej w nocy każdy z nas był przesłuchiwany osiem razy przez osiem różnych osób.
– O co pytali?
– Jak to się odbyło.
– Jeśli o mnie chodzi, byłem przesłuchiwany dziesięć razy – powiedział z nutą dumy Germana. – Widocznie ciekawiej opowiadam, a oni się czuli jak w kinie.
– Około pierwszej w nocy – kontynuował Fazio – posadzili nas razem w wielkim pokoju, takim dużym gabinecie, gdzie były dwie kanapy, osiem krzeseł i cztery stoły. Odłączyli i wynieśli telefony. Potem dali nam jakieś suche kanapki i kilka ciepłych piw, które smakowały jak siki. Porozkładaliśmy się, jak mogliśmy, a o ósmej rano przyszedł taki jeden i powiedział, że możemy wracać do Vigaty, Nawet do psów coś się mówi, kiedy się je przepędza, a do nas ani dzień dobry, ani sio, ani won. Nic.
– Cóż – westchnął Montalbano. – Nic na to nie można poradzić. Idźcie do domu, odpocznijcie i wróćcie tu przed wieczorem. Zapewniam was, że o wszystkim opowiem kwestorowi.
– Halo? Mówi komisarz Montalbano z Vigaty. Chciałbym rozmawiać z komisarzem Arturem Sciacchitano.
– Proszę zaczekać.
Montalbano wziął kartkę i długopis. Bezmyślnie coś nabazgrał i dopiero po chwili się zorientował, że narysował dupę usadowioną na sedesie.
– Przykro mi, komisarzu, właśnie ma zebranie.
– Niech pan mu powie, że ja też mam zebranie, więc jesteśmy kwita. On przerwie swoje na pięć minut, ja zrobię to samo, i obaj będziemy zadowoleni.
I okrasił wypowiedź kilkoma ciepłymi kurwami.
– Montalbano? Co jest? Przepraszam, ale mam niewiele czasu.
– Ja też. Posłuchaj, Sciacchitanow…
– Jaki Sciacchitanow? O co ci chodzi?
– Ach, to nie tak się nazywasz? Nie pracujesz w KGB?
– Nie mam ochoty do żartów.
– A ja nie żartuję. Dzwonię do ciebie z biura kwestora, który jest oburzony na sowieckie metody, jakich dopuściliście się w stosunku do moich ludzi. Obiecał mi, że jeszcze dzisiaj napisze do ministra.
Choć to niemożliwe, jednak się stało: zobaczył, jak na drugim końcu linii Sciacchitano, którego lizusostwo było powszechnie znane, robi się blady jak ściana. Kłamstwo Montalbana zrobiło na nim wrażenie nie mniejsze od uderzenia łomem w głowę.
– Co ty mówisz? Musisz zrozumieć, że ja, jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo…
Montalbano przerwał mu.
– Bezpieczeństwo nie wyklucza uprzejmości – rzucił krótko, czując się jak znak drogowy w rodzaju „pierwszeństwo przejazdu nie wyklucza ostrożności”.
– Przecież byłem uprzejmy, i to jak! Kazałem podać im piwo i kanapki!
– Przykro mi, ale muszę cię poinformować, że pomimo piwa i kanapek sprawa znajdzie zakończenie gdzie indziej. Zresztą pociesz się, Sciacchitano, to nie twoja wina. Wyżej nerek nie podskoczysz.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że skoro urodziłeś się głupią pałą, nie możesz umrzeć geniuszem. Żądam listu, zaadresowanego do mnie, w którym jednoznacznie udzielisz moim ludziom pochwały. Najpóźniej jutro. Do widzenia.
– Myślisz, że jeśli napiszę list, to kwestor nie podejmie kroków?
– Powiem uczciwie: nie wiem, czy kwestor podejmie kroki, czy ich nie podejmie. Ale na twoim miejscu bym napisał. Żeby się zabezpieczyć. A w dodatku postawiłbym wczorajszą datę. Jasne?
Wyładował się i od razu zrobiło mu się lżej. Zadzwonił do Catarelli.
– Augello jest w biurze?
– Nie, ale przed chwilą dzwonił. Powiedział, że jest w odległości dziesięciu minut drogi od biura, więc przyjedzie do biura za dziesięć minut.
Montalbano postanowił wykorzystać czas oczekiwania i zasiadł do raportu na pokaz – prawdziwy napisał w nocy we własnym domu. W pewnej chwili rozległo się pukanie i do gabinetu komisarza wszedł Augello.
– Szukałeś mnie?
– Czy naprawdę nie jesteś w stanie przychodzić do biura trochę wcześniej?
– Przepraszam cię, ale prawdę mówiąc, pracowałem do piątej rano, potem wróciłem do domu, położyłem się i dobranoc.
– Pracowałeś, ale z jakąś kurwą, z tych, które tak cię rajcują… Co najmniej sto dwadzieścia kilo żywej wagi…
– Więc Catarella nic ci nie powiedział?
– Powiedział, że się spóźnisz.
– Dziś w nocy, około drugiej, doszło do śmiertelnego wypadku. Pojechałem tam i pomyślałem, że pozwolę ci pospać, jako że dla nas ta sprawa nie ma wielkiej wagi.
– Przecież są ofiary śmiertelne, więc może jednak ma.
– Ofiara, tylko jedna. Wiesz, gdzie jest Catena – facet zjechał na złamanie karku, ewidentnie nawaliły mu hamulce, i wpadł pod ciężarówkę, która wjeżdżała pod górę z przeciwnego kierunku. Biedak, zginął na miejscu.
– Znałeś go?
– Pewnie, że znałem. Ty też. Nazywał się Misuraca.
– Montalbano? Właśnie otrzymałem telefon z Palermo. Nie tylko trzeba zwołać konferencję prasową, lecz również musimy jej nadać spory rozgłos. Potrzebują tego do swojej strategii. Przyjadą dziennikarze z innych miast, będą krajowe stacje telewizyjne. Krótko mówiąc, duża rzecz.
– Chcą pokazać, że nowy rząd nie tylko nie popuszcza mafii, ale wręcz przypierają do muru, bez szans na zawieszenie broni.
– Co pana opętało, Montalbano?
– Nic, wyobrażam sobie tytuły, które ukażą się pojutrze.
– Konferencja jest wyznaczona na jutro, na dwunastą. Chciałem pana uprzedzić.
– Dziękuję, panie kwestorze, ale mnie to chyba nie dotyczy?
– Montalbano, ja jestem uprzejmy i miły, lecz tylko do pewnego momentu. Dotyczy to pana, i to jeszcze jak! Jest pan jak dziecko!
– A co mam mówić?
– Na Boga Ojca! Proszę powiedzieć to, co pan napisał w raporcie.
– W którym?
– Nie dosłyszałem. Co pan powiedział?
– Nic.
– Niech pan próbuje mówić jasno, nie półsłówkami, z podniesioną głową. Aha, i ręce. Niech pan ustali raz na zawsze, gdzie mają się znaleźć, i niech pan je tam trzyma. Żeby nie było tak jak ostatnio, kiedy dziennikarz „Corriere” zasugerował głośno, żeby je poucinać, to panu ulży.
– A jeśli mnie wezmą na spytki?
– Pewnie, że wezmą. Przecież to dziennikarze, nie? „Na spytki” – kto pana uczył mówić? Do widzenia.
Za bardzo denerwował się tym, co się działo, i tym, co miało się stać nazajutrz, żeby wysiedzieć w biurze. Wyszedł, zajrzał do ulubionego sklepiku, kupił sporą torebkę orzechów i ziaren, po czym udał się w stronę mola. Kiedy doszedł do podnóża latarni morskiej i odwrócił się, żeby znów pójść do biura, stanął twarzą w twarz z Ernestem Bonfiglio, właścicielem agencji turystycznej i wielkim przyjacielem zmarłego Misuraki.
– Czy nic się nie da zrobić? – Bonfiglio prawie napadł na niego.
Montalbano, który próbował wydłubać sobie spomiędzy zębów kawałek orzeszka, spojrzał na niego osłupiały.
– Pytam, czy da się coś zrobić – powtórzył groźnie Bonfiglio, patrząc spode łba.
– W jakiej sprawie?
– W sprawie mojego zmarłego przyjaciela.
– Poczęstuje się pan? – Komisarz podsunął mu torebkę.
– Owszem, dziękuję – odparł Bonfiglio, nabierając całą garść orzechów i nasion.
Krótka przerwa pozwoliła komisarzowi lepiej przyjrzeć się rozmówcy: poza tym, że serdecznie przyjaźnił się z dziarskim staruszkiem, wiadomo było, iż wyznawał idee skrajnie prawicowe i miał nie do końca po kolei w głowie.
– Mówi pan o Misurace?
– Nie, o moim dziadku.
– A co miałbym zrobić?
– Aresztować morderców. To pański obowiązek.
– A kim mieliby być ci mordercy?
– Nie mieliby być, tylko są. Mam na myśli kierownictwo partii, które nie było godne mieć go w swoich szeregach. To oni go zabili.
– Przepraszam, ale to był chyba wypadek.
– Ach, bo pan myśli, że wypadki to takie gorsze przypadki?
– Chyba tak.
– To się pan myli. Nazywa się je wypadkami, lecz zawsze ktoś się do nich przyczynia. Dla wyjaśnienia podam przykład. Mimi Crapanzano utopił się w lutym tego roku podczas kąpieli w morzu. Nieszczęśliwy wypadek. Ale oto się pytam: ile lat miał Mimi w chwili śmierci? Pięćdziesiąt pięć. Dlaczego w tym wieku naszła go chęć, żeby popływać w lodowatej wodzie, co mu się zdarzało, kiedy był nastolatkiem? Oto odpowiedź: bo niecałe cztery miesiące wcześniej ożenił się z dwudziestoczteroletnią mediolanką i kiedy spacerowali brzegiem morza, dziewczyna zapytała: „Czy to prawda, że w lutym kąpałeś się w morzu?” „Pewnie”, odpowiedział Crapanzano. Młódka, która widocznie miała już dość starego, westchnęła. „Co ci jest?”, spytał Mimi jak ostatni kutas. „Przykro mi, że tego nie zobaczę”, powiedziała ta kurwa. Crapanzano ani be, ani me, tylko rozebrał się i wskoczył do wody. Czy jasno się wyraziłem?
– Jak najbardziej.
– No to przejdźmy do panów z kierownictwa komórki partyjnej w Montelusie. Po pierwszym zebraniu, które skończyło się pyskówką, wczoraj wieczorem odbyło się następne. Misuraca i jeszcze kilku chciało, żeby władze wydały oświadczenie prasowe, sprzeciwiające się dekretowi rządowemu, który chroni złodziei przed więzieniem. Jednak ci z kierownictwa byli odmiennego zdania. W pewnej chwili taki jeden powiedział Misurace, że się nadaje na złom, inny stwierdził, że przypomina mu postać z teatru marionetek, trzeci nazwał go starym głupcem. Tego wszystkiego dowiedziałem się od przyjaciela, który był przy tym obecny. Na koniec sekretarz, facet, który nawet nie jest Sycylijczykiem i nazywa się Biraghin, powiedział Misurace, żeby opuścił salę, ponieważ nie ma prawa uczestniczyć w zebraniu. To prawda, ale nikt przedtem nie pozwolił sobie na tego typu uwagę. Przyjaciel wsiadł do swojego cinquecenta i odjechał w kierunku Vigaty. Z pewnością krew w nim wrzała, ale tamci celowo chcieli, żeby stracił głowę. A pan mi mówi, że to był wypadek?
Żeby rozmawiać z Bonfiglio, trzeba było dostosować się do jego poziomu, o czym komisarz wiedział z poprzednich doświadczeń.
– Czy jest taka postać w telewizji, której pan szczególnie nie lubi?
– Sto tysięcy, ale Mike Bongiorno jest najgorszy ze wszystkich. Na jego widok flaki mi się przewracają, mam ochotę rozwalić telewizor.
– Dobrze. Więc jeśli po występie tego prezentera wsiądzie pan do samochodu, uderzy w słup i się zabije, to co według pana powinienem zrobić?
– Aresztować Mike’a Bongiorno – odpowiedział Bonfiglio bez wahania.
Wrócił do biura uspokojony. Kontakt z logiką Ernesta Bonfiglio rozbawił go i odprężył.
– Jakieś nowości? – spytał, otwierając drzwi.
– Jest dla pana list do rąk własnych, który właśnie nadszedł pocztą – powiedział Catarella i powtórzył, sylabizując: – Do-rąk-włas-nych.
Na biurku komisarz znalazł pocztówkę od ojca i kilka pism służbowych.
– Catarella, gdzie położyłeś ten list?
– Przecież mówiłem, że jest do rąk własnych! – odpowiedział urażony policjant.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że skoro był do rąk własnych, to należało go odesłać do rąk własnych.
– No dobrze, ręce są tutaj, przede mną, a list gdzie?
– Tam gdzie powinien. Tam gdzie na ogół są ręce adresata. Powiedziałem listonoszowi, żeby go zawiózł do pańskiego domu, panie komisarzu, do Marinelli.
Przed zajazdem „San Calogero” siedział w cieniu kucharz, który był właścicielem lokalu.
– Dokąd panu tak spieszno, komisarzu?
– Idę do domu, muszę coś zjeść.
– Cóż, zrobi pan, jak zechce, lecz mam dziś takie homary, że kiedy je wyjmę z pieca, to będą nie jak jedzenie, ale jak marzenie.
Montalbano wszedł, podążając nie tyle za głosem żołądka, ile wyobraźni. Kiedy już się posilił, odsunął od siebie nakrycie, oparł się o blat stołu, położył głowę na rękach i zasnął. Prawie zawsze jadł w małej salce, gdzie były tylko trzy stoliki, więc Serafino, kelner, mógł bez problemu kierować klientów do dużej sali, żeby komisarz zdrzemnął się w spokoju. Około czwartej, kiedy lokal już zamknięto na czas sjesty, właściciel, widząc, że Montalbano nie daje znaku życia, przygotował filiżankę mocnej kawy i delikatnie go obudził.