175052.fb2
Poznał Ingrid w trakcie dochodzenia, kiedy został podstępnie naprowadzony na jej trop, ponieważ, choć była zupełnie niewinna, ktoś przeznaczył dla niej rolę kozła ofiarnego. Odtąd między komisarzem a tą piękną kobietą zrodziła się dziwna przyjaźń. Co jakiś czas Ingrid dawała o sobie znać, dzwoniła, i wtedy spędzali miły wieczór na pogawędce. Ona powierzała Montalbanowi swoje tajemnice i problemy, a on udzielał jej braterskich i mądrych rad: był dla niej kimś w rodzaju ojca duchowego, którego zaleceń absolutnie nie przestrzegała – rolę tę musiał sobie zresztą narzucić siłą, ponieważ Ingrid kierowała jego myśli ku sprawom nie całkiem duchowym. Na żadne z dotychczasowych spotkań, a było ich sześć lub siedem, Montalbano nie przyszedł przed nią, Ingrid bowiem wyznawała wręcz maniakalny kult punktualności.
Także i tym razem, kiedy zatrzymał samochód na parkingu przed barem w Marinelli, zauważył, że jej samochód już tam stoi, obok kabrioletu marki „Porsche”, który wyglądał jak bolid – pomalowany na żółto, stanowił obrazę dla gustu i wzroku.
Kiedy Montalbano wszedł do środka, Ingrid stała przy barze i piła whisky. Towarzyszył jej, rozmawiając z nią poufale, czterdziestoletni mężczyzna w kanarkowym ubraniu, bardzo elegancki, z roleksem na ręku i kucykiem na głowie.
„Kiedy się przebiera, pewnie zmienia również samochód” – pomyślał komisarz.
Na jego widok Ingrid wybiegła mu naprzeciw. Objęła go, musnęła wargami usta przyjaciela; wyraźnie cieszyła się ze spotkania. Również Montalbano nie krył radości: Ingrid wyglądała jak uśmiech Boga, na niekończących się nogach miała kolorowe dżinsy, na stopach sandały, przez błękitną przezroczystą bluzeczkę prześwitywał zarys piersi, jasne włosy opadały jej na plecy.
– Przepraszam – powiedziała do stojącego obok kanarka. – Niedługo się spotkamy.
Usiedli przy stoliku, Montalbano nie chciał zamówić niczego. Mężczyzna z roleksem i kucykiem wyszedł, żeby dokończyć swoją whisky na tarasie nad morzem.
Spojrzeli na siebie z uśmiechem.
– Dobrze wyglądasz – powiedziała Ingrid. – Choć dziś w telewizji robiłeś wrażenie cierpiącego.
– No właśnie – przyznał komisarz i zmienił temat. – Ty również świetnie wyglądasz.
– Chciałeś się ze mną spotkać, żeby wymienić komplementy?
– Muszę cię prosić o przysługę.
– Do dyspozycji.
Mężczyzna z kucykiem patrzył na nich z tarasu.
– Kto to?
– Znajomy. Spotkaliśmy się po drodze. Pojechał za mną i postawił mi drinka.
– W jakim znaczeniu mówisz, że to twój znajomy?
Ingrid spoważniała, jej czoło przecięła zmarszczka.
– Jesteś zazdrosny?
– Wiesz dobrze, że nie, a poza tym nie mam powodu. Tylko że ledwie go poznałem, a już przyprawia mnie o mdłości. Jak się nazywa?
– Daj spokój, Salvo, co cię to obchodzi?
– Powiedz, jak się nazywa.
– Beppe… Beppe De Vito.
– A co on takiego robi, że stać go na roleksa, porsche i całą resztę?
– Handluje skórami.
– Poszłaś już z nim do łóżka?
– Tak, chyba w zeszłym roku. I proponował mi powtórkę. Ale nie mam przyjemnych wspomnień z tego jednego razu.
– Taki perwersyjny?
Ingrid patrzyła na niego przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem, który przestraszył barmana.
– I z czego się śmiejesz?
– Z twojej miny dobrego, czujnego policjanta. Nie, Salvo, wręcz przeciwnie. Jest całkowicie pozbawiony fantazji. Mam po nim wspomnienie dławiącej zbyteczności.
Montalbano dał znak mężczyźnie z kucykiem, żeby podszedł do ich stolika. Kiedy tamten zbliżał się z uśmiechem, Ingrid spojrzała na komisarza z niepokojem.
– Dobry wieczór. Czy pan wie, że pana znam? Komisarz Montalbano, prawda?
– Przykro mi ze względu na pana, lecz obawiam się, że będziemy musieli poznać się jeszcze lepiej.
Mężczyzna się przestraszył, whisky zakołysała siew szklance, rozdzwoniły kostki lodu.
– Dlaczego niestety?
– Nazywa się pan Giuseppe De Vito i handluje skórami?
– Tak… ale nie rozumiem…
– Zrozumie pan w swoim czasie. Niedługo otrzyma pan wezwanie do kwestury w Montelusie. Tam właśnie się spotkamy. Będziemy mieli okazję dłużej porozmawiać.
Mężczyzna z kucykiem natychmiast spąsowiał i postawił szklankę na stoliku. Nie mógł utrzymać jej w dłoni.
– Czy mógłby pan mnie uprzejmie uprzedzić… wyjaśnić…
Montalbano zrobił taką minę, jak gdyby ogarnął go niekontrolowany przypływ wielkoduszności.
– Proszę posłuchać, tylko dlatego, że jest pan przyjacielem obecnej tu damy. Czy zna pan pewnego Niemca nazwiskiem Kurt Suckert?
– Przysięgam, nawet o nim nie słyszałem – odpowiedział mężczyzna, wyciągając z kieszeni kanarkową chusteczkę i wycierając pot z czoła.
– Jeśli chce pan ze mną rozmawiać w ten sposób, to nie mam nic do dodania – odparł lodowato komisarz. Spojrzał na niego i dał mu znak, żeby się przysunął. – Dam panu radę: niech pan nie udaje cwaniaka. Do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedział mechanicznie De Vito i nawet nie patrząc na Ingrid, wybiegł z lokalu.
– Ale z ciebie sukinsyn – powiedziała spokojnie Ingrid – i na dodatek cham.
– Tak, to prawda, co jakiś czas coś mnie napada i właśnie taki się staję.
– Ten Suckert istnieje naprawdę?
– Istniał. Ale przybrał sobie nazwisko Malaparte. Był pisarzem.
Usłyszeli ryk porsche i pisk opon.
– Już się wyładowałeś? – spytała Ingrid.
– Owszem.
– Wiesz, kiedy tylko wszedłeś, od razu zauważyłam, że jesteś w złym humorze. Powiesz mi, co się stało?
– Mógłbym, ale nie warto. Kłopoty w pracy.
Zaproponował, żeby zostawiła samochód na parkingu przed barem – potem po niego wrócą. Ingrid nie zainteresowała się, ani dokąd jadą, ani po co.
W pewnej chwili Montalbano spytał:
– Jak ci się układa z teściem?
Jej głos się ożywił.
– Dobrze! Powinnam była powiedzieć ci wcześniej. Z moim teściem wszystko w porządku. Od dwóch miesięcy mam spokój, już mnie nie zaczepia.
– Co się stało?
– Nie wiem, nie powiedział mi. Ostatni raz to się zdarzyło, kiedy wracaliśmy z Feli. Byliśmy tam na jakimś ślubie, mój mąż nie mógł jechać z nami, teściowa źle się czuła. Krótko mówiąc, byliśmy sami. W pewnej chwili skręcił w boczną drogę, przejechał kilka kilometrów i zatrzymał się wśród drzew. Kazał mi wysiąść, rozebrał mnie, powalił na ziemię, wyruchał równie gwałtownie co zawsze. Nazajutrz wyjechałam z mężem do Palermo. Kiedy wróciłam po tygodniu, zobaczyłam, że teść jak gdyby się postarzał, był rozedrgany. Od tamtego czasu prawie mnie unika. Dlatego teraz mogę się z nim spotkać twarzą w twarz w przedpokoju, nie obawiając się, że walnie mną o ścianę, położy mi jedną rękę na cyckach, a drugą na piździe.
– To chyba dobrze, nie?
Historię, którą właśnie opowiedziała mu Ingrid, Montalbano znał lepiej od niej samej. O związku pomiędzy Szwedką i jej teściem komisarz dowiedział się już w trakcie pierwszego spotkania. Kiedyś, podczas nocnej rozmowy, wybuchnęła gwałtownym płaczem. Nie mogła już znieść tego układu z ojcem swojego męża: ona, kobieta całkowicie wolna, czuła się jak zbrukana, upodlona tym prawie kazirodczym związkiem, który został jej narzucony. Rozważała, czy nie opuścić męża i nie wrócić do Szwecji. W jakiś sposób zarobiłaby na siebie, była znakomitym mechanikiem.
To właśnie wtedy Montalbano postanowił pomóc jej wydobyć się z kłopotów. Następnego dnia zaprosił na obiad Annę Ferrarę, która była inspektorem policji, kochała się w nim i uważała, że Ingrid jest jego kochanką.
– Jestem w rozpaczy – zaczął, przybierając minę wielkiego tragika.
– Boże, co się stało? – spytała Anna, biorąc go za rękę.
– A to, że Ingrid mnie zdradza.
Spuścił głowę na pierś i jakimś cudem udało mu się uronić łzę.
Anna stłumiła okrzyk triumfu. Zawsze to wiedziała! Tymczasem komisarz ukrył twarz w dłoniach. Dziewczyna była poruszona tym wybuchem rozpaczy.
– Wiesz, nie mówiłam ci tego, żeby cię nie zranić. Lecz przeprowadziłam małe dochodzenie dotyczące Ingrid. Ty nie jesteś jej jedynym mężczyzną.
– Ale ja to wiedziałem! – wykrzyknął komisarz, wciąż ukrywając twarz w dłoniach.
– A więc?
– Tym razem to co innego! To nie jest jakaś tam przygoda, taka jak inne, które mógłbym jej nawet wybaczyć! Zakochała się, i to z wzajemnością!
– A wiesz przynajmniej w kim?
– Tak, w swoim teściu.
– Jezu! – Anna aż podskoczyła na krześle. – Ona ci to powiedziała?
– Nie. Sam do tego doszedłem. Ona wręcz zaprzecza. Zaprzecza wszystkiemu. Potrzebuję pewnego dowodu, takiego, który mógłbym cisnąć jej w twarz. Rozumiesz?
Anna obiecała dostarczyć mu taki dowód. I w rezultacie udało jej się zrobić zdjęcia podczas gwałtownej sceny w zagajniku. Poprosiła przyjaciółkę z laboratorium policyjnego, żeby je powiększyła, i wręczyła odbitki komisarzowi. Teść Ingrid był nie tylko ordynatorem szpitala w Montelusie, lecz również pierwszoplanowym politykiem: do siedziby prowincjonalnej partii, do szpitala i do domu Montalbano przesłał mu wstępną, lecz wymowną dokumentację. Na odwrocie każdej fotografii widniał napis: „Mamy cię w ręku”. Ta seria najwyraźniej śmiertelnie faceta przestraszyła, w ciągu jednej chwili poczuł, że jego kariera i rodzina są zagrożone. Na wszelki wypadek komisarz zachował sobie jeszcze około dwudziestu zdjęć. Ingrid o niczym nie powiedział, bo mogłaby się wściec, że jej szwedzka prywatność została naruszona.
Montalbano przyspieszył, zadowolony. Teraz już wiedział, że skomplikowana manipulacja, której był autorem, osiągnęła zamierzony cel.
– Ty wprowadź samochód do środka – powiedział. Wysiadł i zaczął się szarpać z zasuwaną bramą policyjnego garażu. Kiedy samochód był już w środku, włączył światła i opuścił roletę.
– Co mam robić? – spytała Ingrid.
– Widzisz tamten wrak cinquecenta? Chcę, żebyś sprawdziła, czy ktoś majstrował przy hamulcach.
– Nie wiem, czy będę umiała.
– Spróbuj.
– Żegnaj, bluzeczko.
– Nie, zaczekaj. Mam coś dla ciebie.
Sięgnął na tylne siedzenie samochodu po plastikową torebkę, wyjął z niej własną koszulę i dżinsy.
– Załóż to.
Podczas gdy Ingrid się przebierała, poszedł po przenośną lampę, jedną z tych, których używa się w warsztatach samochodowych. Znalazł ją w szafie, przyniósł i podłączył do kontaktu. Nic nie mówiąc, Ingrid wzięła lampę, klucz francuski i śrubokręt, wczołgała się pod powyginane podwozie cinquecenta. Wystarczyło jej dziesięć minut. Wysunęła się spod samochodu zakurzona i ubrudzona smarem.
– Udało mi się. Linka hamulcowa została częściowo nacięta, jestem pewna.
– Co to znaczy: częściowo?
– To znaczy, że niecałkowicie: zostawili tyle, ile trzeba, żeby nie miał wypadku od razu. Lecz przy pierwszym ostrym hamowaniu linka już na pewno musiała pęknąć.
– Jesteś pewna, że nie pękła bez niczyjej pomocy? To stary samochód.
– Cięcie jest bardzo wyraźne. Prawie nie ma przetarć lub są bardzo małe.
– Posłuchaj więc – powiedział Montalbano. – Człowiek, który prowadził samochód, pojechał z Vigaty do Montelusy, jakiś czas tam przebywał, potem ruszył w drogę powrotną do Vigaty. Do wypadku doszło na stromym zjeździe, który prowadzi do miasta, na drodze pod Cateną. Walnął w ciężarówkę i po wszystkim. Jasne?
– Jasne.
– A więc jak myślisz: czy tę misterną robótkę wykonano w Vigacie, czy w Montelusie?
– W Montelusie – odparła Ingrid. – Gdyby to było w Vigacie, do wypadku na pewno doszłoby o wiele wcześniej. Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc?
– Nie, dziękuję.
Ingrid nie przebrała się, nawet nie umyła rak.
– Zrobię to u ciebie w domu.
Na parkingu przed barem Ingrid wsiadła do swojego samochodu i ruszyła za komisarzem. Zbliżała się północ, noc była ciepła.
– Czy chcesz wziąć prysznic?
– Nie, wolę wykąpać się w morzu, ale później.
Zdjęła z siebie wybrudzone ubranie Montalbana, ściągnęła majtki. Komisarz nie bez trudu przywdział togę jej duchowego opiekuna.
– Rozbierz się i chodź.
– Nie. Lubię patrzeć na ciebie z werandy.
Przy pełni księżyca było aż nazbyt jasno. Montalbano z leżaka rozkoszował się widokiem sylwetki Ingrid, która podeszła do brzegu, po czym rozpoczęła w zimnej wodzie swój taniec, wynurzając się co chwila z rozpostartymi ramionami. Widział, jak nurkuje; przez jakiś czas śledził wzrokiem czarną kropkę, która była jej głową, aż nagle zasnął.
Kiedy się obudził, już świtało. Było mu trochę zimno. Wstał, zaparzył sobie kawy i wypił trzy filiżanki jedna za drugą. Ingrid, zanim wyszła, posprzątała mieszkanie. Nie pozostał ślad jej obecności. Była prawdziwym skarbem: zrobiła wszystko, o co ją prosił, i nie zażądała żadnego wyjaśnienia. Jeśli chodzi o wścibstwo, na pewno nie była typową kobietą – lecz tylko z tego powodu. Poczuł lekki głód, otworzył lodówkę: bakłażanów, których nie zjadł w południe, już nie było, zajęła się nimi Ingrid. Musiał zadowolić się kawałkiem chleba i serem – lepszy rydz niż nic. Wziął prysznic i włożył to samo ubranie, które pożyczył Ingrid – nosiło jeszcze jej leciutki zapach.
Zgodnie ze zwyczajem przyjechał do komisariatu z dziesięciominutowym spóźnieniem. Jego ludzie byli gotowi – na tle samochodu służbowego i jeepa wypożyczonego w firmie Vinti, wypełnionego łopatami, motykami, kilofami i szpadlami, wyglądali jak najemni robotnicy, którzy wybierają się do pracy w polu na akord.
Barania Góra, która pewnie nawet nie marzyła o tym, żeby nazywać się górą, była raczej wyłysiałym wzgórzem, wyrastającym na zachód od Vigaty, niecałe pięćset metrów od morza. Przecinał ją na wylot tunel, obecnie zagrodzony deskami, który kiedyś musiał być częścią drogi prowadzącej znikąd donikąd, nazywanej obwodnicą, a służącej chyba tylko – nomen omen – do obchodzenia prawa i wodzenia urzędu skarbowego za nos. Wieść głosiła, że we wnętrzu wzgórza ukryty był baran z litego złota: robotnicy pracujący przy wierceniu galerii nie znaleźli tu jednak żadnego skarbu, lecz ci, którzy ogłosili przetarg, na pewno cieszyli się nim do dzisiaj. Po stronie przeciwległej w stosunku do morza wyrastało ze wzgórza skalne spiętrzenie, które wyglądało jak baszta fortecy: to miejsce, do którego nie dotarły wiertła i ciężarówki budowniczych, wciąż zachowywało swoje dzikie piękno. I właśnie ku tej „baszcie” – nieprzejezdnymi drogami, żeby nie rzucać się w oczy – kierowały się oba samochody. Trudno jest jechać, omijając drogi, a nawet ścieżki, lecz komisarz chciał, żeby pojazdy dotarły do samej podstawy wzniesienia.
Powietrze było rześkie, ranek pogodny.
– Co mamy robić? – zapytał Fazio.
– Przeszukajcie całą tę skałę. Uważnie. Obejdźcie ją dookoła. Miejcie oczy szeroko otwarte – gdzieś tu musi być wejście do groty. Pewnie je zakryli, zamaskowali kamieniami albo gałęziami. Wytężcie wzrok. Musicie je znaleźć, zapewniam was, że tu jest.
Rozeszli się po terenie.
Po dwóch godzinach, zniechęceni, spotkali się przy samochodach. Słońce piekło, byli spoceni, na szczęście przewidujący Fazio zadbał o termosy z kawą i herbatą.
– Spróbujmy jeszcze raz – powiedział Montalbano. – Ale nie patrzcie tylko na skałę, rozglądajcie się również po ziemi, może tam zauważycie coś ciekawego.
Zaczęli szukać na nowo. Po upływie około pół godziny Montalbano usłyszał z oddali głos Galluzza.
– Komisarzu! Komisarzu! Niech pan tu przyjdzie!
Podszedł do funkcjonariusza, który przeszukiwał wzniesienie od strony drogi prowadzącej do Feli.
– Proszę spojrzeć.
Choć próbowano je zatrzeć, w pewnym miejscu widoczne były ślady kół jakiejś dużej ciężarówki.
– Prowadzą w tamtym kierunku – powiedział Galluzzo i wskazał na skałę.
Mówiąc te słowa, nagle znieruchomiał i otworzył ze zdziwienia usta.
– Jezus Maria! – powiedział Montalbano.
Jak mogli nie zauważyć tego wcześniej? Był tam umieszczony w dziwnej pozycji wielki głaz, spoza którego wyrastały kępy suchej trawy. Galluzzo zaczął przywoływać pozostałych kolegów, a komisarz pobiegł w kierunku głazu, chwycił kępę paproci i pociągnął z całej siły. Nagle upadł do tyłu: roślina nie miała korzeni, ktoś wetknął ją tam razem z kępką trawy, żeby zamaskować wejście do groty.