175082.fb2
„Pająki trawią pokarm na dwa sposoby. Te o słabych szczękach nakłuwają ciało owada za pomocą kłów, po czym wstrzykują powoli enzymy trawienne i wysysają upłynnione tkanki, aż zostanie tylko pusty pancerz (…) inne, o mocnych szczękach, rozgniatają nimi ofiarę na miazgę, jednocześnie oblewając go enzymami”.
(B. J. Kaston, How to Know the Spiders, Wydanie III)
– Czyli, podsumowując, spotkałaś się z potencjalną informatorką, przeanalizowałaś potencjalny dowód i dostałaś dwa niepokojące telefony, które najwyraźniej pochodziły z twojego macierzystego biura.
– Z tego co mówi agentka specjalna GBI Lynn Stoudt – odparła Kimberly – numer wyświetlający się na ekranie komórki nic nie znaczy, można go łatwo sfałszować. Wystarczy wejść na specjalną stronę internetową i za dziesięć dolarów dostaje się dostęp do bezpłatnej infolinii, gdzie podaje się numer docelowy oraz dowolny numer, jaki ma się wyświetlić u odbiorcy. To się nazywa „spoofing”. Proste jak drut, byle siedmiolatek z laptopem jest w stanie to zrobić.
– Mało pocieszające.
– Skoro wiemy, jak się to odbywa, czy dział techniczny nie mógłby opracować systemu, który by namierzył prawdziwy numer?
– Kolejne koszty, a nawet nie wiemy, czy mamy do czynienia z przestępstwem – mruknął agent nadzorujący Larry Baima.
– Ale coś mamy!
– Na razie jeden wielki bajzel. Na litość boską, Kimberly, jak ty to robisz, że zawsze się pakujesz w takie sytuacje?
Baima ciężko westchnął. Ponieważ było to pytanie retoryczne, Kimberly rozsądnie nie odpowiedziała. W rzeczywistości oboje darzyli się nawzajem dużym szacunkiem. I dobrze, bo inny szef prawdopodobnie już dawno złożyłby na nią raport.
– Jeszcze raz – rzekł. – Co dotąd ustaliłaś?
– Agent specjalny GBI Martignetti uważa, że w okolicy grasuje seryjny morderca, który wyszukuje swe ofiary w grupach wysokiego ryzyka: wśród prostytutek, narkomanek, uciekinierek i podobnych osób. Dysponuje listą dziewięciu młodych kobiet, których los i miejsce pobytu są nieznane. W dodatku dostał anonimową przesyłkę zawierającą prawa jazdy sześciu z nich. Mamy zeznania prostytutki Delili Rose, która szuka koleżanki po fachu, Ginny Jones, ostatni raz widzianej trzy miesiące temu w towarzystwie ich wspólnego klienta przedstawiającego się jako Dinchara, fetyszysty arach-nofila. Delilah twierdzi, że w samochodzie Dinchary znalazła szkolny sygnet należący rzekomo do Ginny. Sprawdziłam i okazało się, że jest on własnością niejakiego Tommy'ego Marka Evansa, absolwenta liceum w Alpharetcie z dwa tysiące szóstego roku. Na liście uczniów jego klasy widnieje także nazwisko Virginia Jones. To nie koniec zagadek. Mamy jeszcze dwa telefony, oba na moją komórkę i oba z nieznanego numeru. Pierwszy moim zdaniem był tylko próbą. Rozmówca sprawdzał, czy wszystko zadziała podczas głównego przedstawienia. Na razie jednak nie mogę tego udowodnić.
– Ale dzwoniącym był facet? Nie ta Rose?
Zawahała się.
– Agentka Stoudt twierdzi, że te same serwisy, które umożliwiają spoofing, mogą też na życzenie zniekształcić głos w taki sposób, że brzmi on, jakby mówiła osoba przeciwnej płci. Taka dodatkowa usługa. Jeżeli tak, to… Kurczę, już niczego nie jestem pewna.
Baima podrapał się po nosie.
– Nie cierpię Internetu.
– Dzięki niemu mamy eBay i Amazon.
– I tak go nie cierpię.
Kimberly nie zamierzała się spierać.
– Moja teoria brzmi tak: dzwoniła Delilah Rose, choćby dlatego, że sama dałam jej numer, kiedy się spotkałyśmy. Być może w ten sposób chciała udowodnić, że mówi prawdę.
– To możliwe. – Baima dwukrotnie przesłuchał taśmę z nagraniem jeszcze rano, jak tylko ją dostał od Kimberly. Nie był to najprzyjemniejszy początek dnia. – Czyli mamy mężczyznę o nieustalonej tożsamości, który napastuje seksualnie, a potem torturuje kobietę, żądając, by wskazała mu jakąś osobę, a kiedy ona to robi, zabija ją. Kobieta wymienia nazwisko Ginny Jones i twierdzi, że jest jej matką. Można to jakoś potwierdzić?
– Właśnie wysłałam zapytanie do wydziału osób zaginionych – oznajmiła Kimberly. Znów się zawahała i dodała: – Tylko że nie znałam imienia, więc wpisałam samo nazwisko i ogólne dane. Poszukiwania mogą trochę potrwać.
Kolejne powątpiewające spojrzenie przełożonego.
– Idźmy dalej – ciągnął. – Pierwsze wrażenie, gdy tego słuchałaś… Autentyczne? Inscenizowane? Na żywo? Z taśmy? Jest dużo możliwości.
Tym razem Kimberly starała się mówić pewniejszym głosem.
– Uważam, że to było autentyczne. Czy na żywo, nie jestem pewna.
– Wyjaśnij.
– Te odgłosy w słuchawce… Jeżeli to była inscenizacja, to ktoś, kto to nagrał, musi dobrze wiedzieć, jak się zachowuje torturowana ofiara. To brzmiało zbyt realistycznie.
Baima przyjął tę informację krótkim skinieniem głowy. W taki oto sposób przełożony wręcza podwładnej sznur, żeby się mogła powiesić.
– Czemu nie jesteś pewna, że to się działo na żywo?
– Wczoraj w nocy miałam takie wrażenie, ale dzisiaj… Myślę, że ktoś puścił taśmę. – Kimberly nachyliła się. – Druga porcja dokumentów, które dostał Sal, należała do trzech kobiet wynajmujących wspólnie mieszkanie. One także jedna po drugiej zniknęły. Jeśli dołożyć do tego to, co usłyszałam w słuchawce, można podejrzewać, że jest to elementem modus operandi przestępcy: zmuszanie każdej z ofiar, żeby wskazała następną, kogoś bliskiego. Skoro Ginny Jones zniknęła trzy miesiące temu, to co słyszeliśmy, musiało się zdarzyć przed grudniem.
– Najpierw zostaje porwana matka Ginny. Wskazuje na córkę i ona jest następna – podsumował Baima.
– Na razie to tylko teoria.
– Fajnie się pobawić teoriami, agentko Quincy, ale nie wiem, czy zauważyłaś, że ostatnio mamy na głowie kupę roboty. Żeby wszcząć śledztwo federalne, potrzebne są twarde dowody i – uwaga, uwaga – kompetencje.
– Przecież mam nagranie telefonu… – zaczęła Kimberly.
– Nie kwalifikuje się jako dowód, bo nie da się ustalić źródła. A jeżeli to leciało z taśmy, co sama stwierdziłaś, jak przedstawisz łańcuch dowodowy?
– A sygnet?
– Jak wyżej.
– Informacje dostarczone przez Delilę Rose…
– Najbardziej niewiarygodne zeznanie, jakie w życiu czytałem. Przykro mi. Do trzech razy sztuka.
Kimberly się skrzywiła.
– Larry, przecież słyszałeś tę taśmę. Nie możemy tego tak zostawić. Zginęła jakaś kobieta… błagała o życie. Jak możesz…
– Wcale nie zostawiamy.
Przyjrzała mu się podejrzliwe. -Nie?
– Nie. Podrzucamy to GBI, bo to oni powinni się tym zająć. Mówiłaś, że sprawa wyszła od Martignettiego. Niech dalej ją rozpracowuje i szuka tych prostytutek. A nuż trafi na ślad zbrodni albo nie daj Boże, znajdzie ciało. Tak czy owak to leży w ich jurysdykcji.
– Ale Delilah nie chce z nim gadać.
– Może nikt jej wystarczająco ładnie nie poprosił. Dopóki nie mamy dowodów, że przestępca działał na terenie więcej niż jednego stanu, nie mamy prawa się tym zajmować. Koniec, kropka. Na twoim biurku leży w tej chwili osiemnaście rozpoczętych spraw. Mam propozycję: weź pierwszą z brzegu i doprowadź do końca.
Kimberly zmarszczyła brwi i przygryzła wargę.
– A co robić, jeśli GBI zaproponuje mi założenie podsłuchu w komórce?
Baima spojrzał na nią wymownie.
– Zastanów się, kto najczęściej do ciebie dzwoni i z czym. Za każdym razem się odsłaniasz. Ja bym poszukał lepszego sposobu współpracy.
– Rozumiem.
Kimberly energicznie podniosła się z krzesła, uważając, by zbytnio nie okazać triumfu.
W ostatniej chwili Baima ją zatrzymał.
– Jak samopoczucie?
– Świetnie.
– Ciężko pracujesz, Kimberly. Może póki czujesz się dobrze, zaczniesz powoli planować, co dalej.
– Czy to polecenie służbowe?
– Raczej przyjacielska rada.
– Powtórzę raz jeszcze: praca to moje życie.
Teraz Baima przewrócił oczami. Kimberly uznała, że pora wyjść. Dostała od szefa pozwolenie na poszukanie innych sposobów współpracy z organami stanowymi. Z pewnością można do niej zaliczyć odnalezienie Tommy'ego Marka Evansa.
Ojciec Kimberly wstąpił do FBI po krótkim okresie pracy w chicagowskim wydziale policji. Należał jeszcze do starej gwardii, służył w czasach, gdy agenci chodzili w ciemnych garniturach, każde słowo Hoovera traktowali jak rozkaz i żyli według zasady: „Nigdy nie przynieś wstydu Biuru”.
Kimberly była wtedy za mała – nie pamiętała taty z czasów jego aktywnej służby, ale lubiła sobie wyobrażać, jak stoi w czarnym garniturze naprzeciw jakiegoś drobnego gangstera, wpatruje się w niego nieprzeniknionym wzrokiem i podważa jego alibi jednym uniesieniem brwi.
Kiedy pracoholizm zniszczył jego małżeństwo, przeniósł się do Sekcji Behawioralnej w Quantico i został psychologiem kryminalnym. Teoretycznie wybrał pracę naukową, żeby więcej czasu spędzać z córkami. W praktyce wyjeżdżał częściej niż kiedykolwiek, rozpracowywał setki spraw rocznie, jedna drastyczniej sza od drugiej.
Nigdy nie opowiadał o swojej pracy. Za to Kimberly dobrowolnie zanurzyła się w jego świecie. Wieczorami wkradała się do jego gabinetu, wertowała fachowe podręczniki, zaglądała do szarych kopert pełnych fotografii z miejsc zbrodni, analiz śladów krwi i raportów koronerów, w których pojawiały się takie wyrażenia jak „krwotok punkcikowaty” czy „okaleczenie pośmiertne”.
Kimberly była agentką FBI dopiero od czterech lat, ale w pewnym sensie całe życie zajmowała się analizowaniem brutalnych zabójstw. Po pierwsze dlatego, że uległa mylnemu przeświadczeniu, iż jeśli dogłębnie pozna pracę ojca, będzie w stanie zrozumieć i jego. Po drugie dlatego, że sama była ofiarą usiłującą przebrnąć przez emocjonalne bagno, jakim była świadomość, że jej matka umierała powoli i w straszliwych męczarniach, rozpaczliwie walcząc o życie w swym domu w Filadelfii.
Czy Bethie umierała w potwornym strachu, bezsilna i osaczona, czy czuła złość, że mimo tak wytrwałej walki przegrała wojnę? A może wtedy ból był już tak wielki, że przyjęła śmierć z ulgą? Rok wcześniej zginęła Mandy. Może w ostatnich chwilach Bethie myślała, że dobrze będzie znów się zobaczyć z córką.
Kimberly tego nie wiedziała. I nigdy się nie dowie.
Czasami nocą myśli zabierały ją w ponure miejsca, do których inni, normalni ludzie na szczęście nie muszą zaglądać.
Rzadko rozmawiali z ojcem o pracy, bo to nie ona ich łączyła. Kimberly trafiła do FBI odmienionego po wrześniowych zamachach w Nowym Jorku. Pracowała w pięknym budynku w samym sercu eleganckiego kompleksu biurowego. Przeciętny wiek zatrudnionych wynosił trzydzieści pięć lat. Kobiety stanowiły jedną czwartą personelu. Dla mężczyzn założenie koszuli w pastelowym kolorze było czymś zupełnie zwyczajnym.
Kimberly łączyło z ojcem coś dużo głębszego i bolesnego zarazem. Oboje wiedzieli, jak to jest starać się ratować życie obcych ludzi, męcząc się dzień w dzień ze świadomością, że nie potrafiło się ocalić tych najbliższych.
Ale przede wszystkim rozumieli, że nie wolno stać w miejscu, trzeba iść naprzód, bo inaczej się ryzykuje przygniecenie potwornym ciężarem wyrzutów sumienia.
Tuż po jedenastej Kimberly wsiadła do samochodu. Wcześniej sprawdziła w Internecie prognozę pogody i warunki na drogach. Z informacji wynikało, że autostrada GA-400 jest przejezdna. Alpharetta leży tylko czterdzieści kilometrów na północ od siedziby FBI w Atlancie, więc Kimberly dojechała na miejsce stosunkowo szybko.
O tej porze roku było już po sezonie futbolowym. Trener Urey prowadził lekcję wychowania fizycznego z grupą niezgrabnych nastolatków z pierwszych klas, którzy składali się głównie z rąk i nóg oraz kolczyków umiejscowionych w różnych dziwnych miejscach. Gdy Kimberly w końcu znalazła salę gimnastyczną, od razu do niej podszedł i nawet nie zerknął na legitymację. Sama jej obecność wystarczyła mu za pretekst do zrobienia sobie upragnionej przerwy.
Na rozgrzewkę zadała mu garść grzecznościowych pytań o wyniki sezonu futbolowego, opinię o nowym liceum i potencjalne talenty wśród uczniów.
Urey, który był niemal tak szeroki jak wysoki, z obowiązkowym brzuszkiem i fryzurą na rekruta, chętnie odpowiadał. Powinni byli dostać się do finałów stanowych. Chłopaki mają zapal, ale to młoda drużyna, robi jeszcze sporo błędów. Jak Bóg da, może w przyszłym roku się uda.
Wyszli na korytarz. Urey zaproponował Kimberly szklankę wody. Spojrzał na jej brzuch i widać było w jego oczach, że zmaga się z myślami: Jest w ciąży czy nie jest? Agentkom w ogóle wolno mieć dzieci? W końcu uznał, że lepiej się nie odzywać.
– Chciałam się z panem zobaczyć, ponieważ szukam jednego z pańskich byłych zawodników – zaczęła Kimberly, kiedy skręcili za róg obszernego korytarza obstawionego metalowymi szafkami. – Proszę się nie niepokoić, to nic poważnego. Porządkuję tylko stare sprawy i chciałam mu zwrócić jego własność.
– Jego własność?
– Szkolny sygnet. Wygrawerowano na nim symbole drużyny i numer koszulki. Stąd wiedziałam, gdzie przyjść.
– O, tak. Dzieciaki pakują tam, co się da. Gdybyśmy w naszych czasach mieli takie możliwości…
Kimberly pokiwała głową ze zrozumieniem. Urey właśnie wszedł na tę samą ścieżkę, po której stąpał Mac. Mężczyźni chyba rzeczywiście traktują to śmiertelnie poważnie. Ordery, medale, te sprawy.
– Zna pani jego nazwisko? – spytał Urey. – Albo proszę mi podać numer koszulki, to resztę już zdołam ustalić. Nie żebym spędzał z tymi chłopakami aż tyle czasu.
– Właściciel sygnetu skończył szkołę w dwa tysiące szóstym roku. Jeśli dobrze interpretuję te oznaczenia, grał na pozycji rozgrywającego z numerem osiemdziesiąt sześć.
Urey stanął. W świetle jarzeniówek jego twarz przez moment wydała się szara. Zebrał się w sobie, wyprostował i rzekł:
– Szkoda, że pani wcześniej nie zadzwoniła, oszczędziłbym pani drogi. Sygnet należał do Tommy'ego Marka Evansa. Świetny chłopak, jeden z lepszych zawodników, jakich miałem. Znakomicie rzucał, miał też silną psychikę. Wytrzymywał presję. Zdał maturę z wyróżnieniem i dostał stypendium sportowe na uniwersytecie Penn State.
– Czyli nie ma go w mieście? Wyjechał na studia?
Urey pokręcił głową.
– W zeszłym roku odwiedził rodziców w Boże Narodzenie. Nie wiadomo, prawdopodobnie wybrał się na przejażdżkę, ale najwyraźniej znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dostał dwie kule w głowę, prosto w czoło. Rodzice do dzisiaj nie mogą się pozbierać. Człowiek po prostu się nie spodziewa, że taki młody, zdrowy, przystojny chłopak może nagle zginąć.