175082.fb2 Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

14

„(…) jad przede wszystkim służy jako czynnik paraliżujący, żeby unieruchomić ofiarę, która może pozostawać przy życiu nawet przez cztery do pięciu dni. Pająk wówczas pobiera pokarm na bieżąco, w miarę potrzeb”.

(Julia Maxine Hite, William J. Gladney, J. L. Lancaster Jr., W. H. Whitcomb, Biology of the Brown Recluse Spider, Zakład Entomologii Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Arkansas, Fayetteville, maj 1966)

Kimberly wyszła z biura po szóstej. Ruch gęstniał, na autostradzie już zdążył się zrobić korek. Zastanawiała się, czy nie wrócić do pracy i nie przeczekać tych najgorszych godzin. I tak miała milion telefonów do wykonania i musiała napisać kilka zaległych raportów. Ale w końcu zrezygnowała. Pojechała do Alpharetty.

Nie znała dobrze tej okolicy. Atlanta jest tak ogromna, że można tu mieszkać kilkadziesiąt lat i ani razu nie pojawić się na rosnących jak grzyby po deszczu nowych przedmieściach, stanowiących wskaźnik fenomenalnego rozwoju tej metropolii. Kojarzyła się jej z gigantyczną pajęczyną, która nieustannie się rozrastając, łapie w swe sidła kurze fermy i polne drogi, aż pewnego dnia w miejscu malowniczej alei pojawia się nowy supermarket. Stan stosunkowo łatwo wchłonął tę nową zabudowę. Wciąż jednak można w okolicy znaleźć spokój: w górach – oddalonych o dwie godziny jazdy na północ, lub na plaży – do której łatwo dotrzeć po trzech godzinach podróży na południe. Mac zawsze powtarzał, że w życiu nie zamieszkałby gdzie indziej. Kimberly jeszcze się zastanawiała.

Miała ze sobą mapę i telefon komórkowy, a w dodatku szczyciła się niemal fotograficzną pamięcią. Nie miała prawa się zgubić.

Do domu Ginny Jones trafiła dosyć szybko. Opuszczony budynek wyglądał jak mały szary kopiec na tle ciemniejącego nieba. Okna były zabite deskami, a trawnik okropnie zachwaszczony. A jednak to wcale nie była najbardziej zaniedbana posesja w okolicy.

Kimberly pojechała dalej. Działki były coraz większe, domy okazalsze, trawniki dokładniej przystrzyżone. Kilka razy skręciła w niewłaściwą stronę i wreszcie po dwudziestu minutach dotarła pod drugi adres na liście: dom Tommy'ego Marka Evansa.

Imponująca willa w stylu kolonialnym stała na dwudziestu arach szmaragdowego trawnika. Na podjeździe błyszczało srebrne terenowe bmw. Po bokach rosły fachowo przystrzyżone żywopłoty. To mówiło wszystko.

A więc Ginny była tą ubogą wychowywaną bez ojca dziewczyną, a Tommy zamożnym gwiazdorem szkolnej reprezentacji. Ciekawe, czy ich związek przypominał Kopciuszka, w którym bohaterka spotyka swego księcia z bajki, czy raczej Zakochanego kundla, tyle że z odwróconymi rolami?

Kimberly zaczęła dostrzegać możliwe scenariusze. Przypuśćmy, że Tommy chodził z Ginny, ale czuł presję ze strony rodziny i środowiska, by się tym nie afiszować. Ginny mogła być trochę czuła na tym punkcie. Dodatkowy powód, by uciec, zwłaszcza kiedy matka przestała wracać na noc do domu.

Kimberly planowała zrobić sobie jeszcze jeden przystanek. Było już całkiem ciemno, co utrudniało kierowanie autem i jednoczesne zerkanie na mapę. Poruszała się krótkimi odcinkami, klucząc w labiryncie bocznych uliczek, kompleksów biurowych i osiedli domów, aż o mało się nie zgubiła. Zdawało jej się, że jest bliżej okolic domu Ginny niż Tommy'ego, ale nie miała pewności. W lewo przy dębie, potem w prawo przy wysokiej brzozie.

Pod kołami skończył się asfalt. Jedna z ostatnich wiejskich dróg w tej okolicy. Za rok pewnie będą tu stały zabudowania. I nie pozostanie żaden ślad po miejscu, w którym zginął młody chłopak.

Bez trudu je dostrzegła. W ciemnościach bielał krzyż, na którym wisiał zeschnięty bożonarodzeniowy wieniec. Czerwona wstążka delikatnie trzepotała na wietrze.

Kimberly zatrzymała samochód dwadzieścia metrów przed nim, zabrała żakiet i dalej poszła pieszo.

Było już po wpół do ósmej. Wprawdzie nie znajdowała się daleko od cywilizacji, lecz gęste zarośla skutecznie ją od niej odgradzały. Nie docierały tam odgłosy przejeżdżających aut ani nie było widać świateł zabudowań. Księżyc w nowiu ukrył się na niebie, więc mrok rozświetlały jedynie reflektory jej samochodu. Wokół panowała cisza i spokój.

Mimowolnie wstrząsnęły nią dreszcze.

Wzdłuż osi krzyża wyryto napis: „Tommy Mark Evans”, a na ramionach: „Ukochany syn”.

Kimberly rozejrzała się dookoła. Z jednej strony gęste rododendrony, niemal wyższe od niej, z drugiej strzeliste pnie sosen sterczące na tle wieczornego nieba. Pod stopami czuła głębokie nierówności bitej drogi. Oświetliła latarką koleiny wyjeżdżone przez samochody.

Potrafiła sobie wyobrazić młodzieńca, który z nogą na wciśniętym do dechy pedale gazu pędzi tą drogą i piszczy z radości za każdym razem, gdy wielkie koła jego auta najeżdżają na wybój, niemal wyrzucając go w powietrze. Potrafiła sobie też wyobrazić parę nastolatków całujących się namiętnie w zaparkowanym na poboczu samochodzie.

Ale za nic nie potrafiła sobie wyobrazić młodego studenta, który przyjeżdża tu sam, z jakiegoś powodu się zatrzymuje i kończy z dwiema kulami w głowie.

Tommy znał swego zabójcę. Kimberly nie miała co do tego wątpliwości.

Rozległo się pohukiwanie sowy. Z ciemności wyskoczyła wiewiórka i szybkimi susami przemierzyła drogę. Kimberly patrzyła, jak trawa po drugiej stronie jeszcze długo faluje po tym, jak zwierzątko zniknęło w krzakach, a za nim zanurkowała sowa.

Poczuła delikatnie kopnięcie; jej dziecko się przebudziło. Położyła rękę na brzuchu i ten silny przejaw życia w miejscu, gdzie rozegrała się tak straszna tragedia, napełnił ją nagle bezgranicznym smutkiem. Zastanawiała się, jak rodzice Tommy'ego zdołali przeżyć święta. Czy otoczyli się zdjęciami syna? A może było im łatwiej udawać, że w ogóle nie istniał?

Jak to robił jej ojciec? Gdy oglądał te wszystkie zdjęcia, jeździł na miejsca zbrodni i patrzył na ciała brutalnie zamordowanych dziewcząt i chłopców, a potem wracał wieczorem do domu, do swej własnej rodziny? Jak pocieszyć dziecko płaczące z powodu rozbitego kolana, kiedy wyobraźnia podsuwa obraz innego, które ktoś pozbawił wszystkich palców? Jak mu powiedzieć, że potwory nie istnieją, gdy każdego dnia widzi się skutki ich straszliwych czynów?

I wreszcie, jak ojciec to zniósł, gdy w środku nocy odebrał telefon: „Z przykrością zawiadamiamy, że pańska córka… „.

Sama Kimberly rzadko myślała o siostrze. O matce owszem, ale Mandy… Ta śmierć była w pewnym sensie bardziej podstępna. Dziecko jest przygotowane na to, że któregoś dnia umrą jego rodzice, ale rodzeństwo to coś zupełnie innego. Siostra to jakby druga połowa, przyjaciółka. Miały się razem zestarzeć, być druhnami na swoich ślubach, wymieniać się poradami na temat wychowania dzieci, a pewnego dnia wspólnie zdecydować, jak najlepiej zaopiekować się tatą.

Kiedyś Kimberly była młodszą częścią kompletu. Teraz została jedynaczką.

Można by sądzić, że do tego przywyknie, ale tak się nie stało.

Odwróciła się i obejmując się z powodu zimna ramionami, ruszyła w stronę samochodu.

Ledwie zrobiła dwa kroki, zadzwonił telefon.

Jest za ciemno, pomyślała. Poza tym była sama, a jej głowę wypełniało zbyt wiele ponurych myśli. Ostatnie rozpaczliwe krzyki Veroniki Jones. Ona z rodzicami przy szpitalnym łóżku, na którym leży jej siostra z zabandażowaną głową, a lekarz odłącza aparaturę. I wreszcie, zaledwie rok później, horror, jaki stał się udziałem jej matki.

Mandy miała szczęście, zmarła, nie wiedząc, że jej śmierć przypieczętowała los mamy. Czy Veronica Jones wiedziała? Czy jasno zdawała sobie sprawę z tego, co będzie oznaczało dla córki jej wyznanie?

Znowu zadzwonił telefon. Kimberly chciała go zignorować, ale jako nieodrodna córka swego ojca nie potrafiła, choć akurat ona najlepiej wiedziała, jakie to nierozsądne.

– Agentka specjalna Quincy, słucham.

Głucho.

Spodziewała się, że zaraz ktoś ją uciszy, a w tle rozegra się kolejna makabryczna scena. Tymczasem mijały sekundy i nic. Sprawdziła zasięg, spróbowała jeszcze raz:

– Tu agentka specjalna Quincy, kto mówi?

Nadal nikt się nie odzywał, ale teraz, kiedy się skupiła, zdawało jej się, że słyszy czyjś oddech, głęboki i miarowy. Postanowiła być cierpliwa. Na próżno.

– Chcę ci pomóc – powiedziała. – Jeśli potrzebujesz rozmowy, w porządku.

Cisza.

– Jest tam kto? Boisz się, że ktoś cię usłyszy? Daj jakiś znak, chociaż chrząknij. Uznam to za potwierdzenie.

Ale rozmówca nadal milczał. Zaczynało ją to frustrować.

– Grozi ci niebezpieczeństwo?

Cisza.

– Jeśli się odezwiesz, podasz jakieś informacje, będę mogła coś zrobić, a tak… Nie wystarczy wykręcić numer. Trzeba jeszcze coś powiedzieć.

Wreszcie usłyszała w słuchawce ten sam cienki głos, napięty, ale ściszony, jakby dziecięcy:

– Ciii…

– Proszę, chcę pomóc…

– On wie, co pani robi.

– Kto?

– On wie wszystko.

– Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię?

– To tylko kwestia czasu.

– Posłuchaj…

– Będzie pani następnym okazem w kolekcji.

– Możemy się spotkać? Podaj miejsce i czas, przyjdę.

– Ciii… Niech pani pamięta, żeby patrzeć w górę.

Rozłączono się. Kompletnie skołowana Kimberly stała jeszcze przez chwilę z telefonem w dłoni, a potem, głównie dlatego, że nie mogła się powstrzymać, zadarła głowę do góry.

Nad nią rozpościerało się nocne niebo usiane gwiazdami. Nieco dalej majaczyły światła miasta. Zmusiła się, żeby spojrzeć na ciemne zarysy drzew i krzaków, odległy horyzont. Nic nie czaiło się w mroku. Żadne straszydło na nią nie wyskoczyło.

Nagle z prawej strony trzasnęła gałązka. Kimberly zapomniała o rozsądku i rzuciła się w stronę samochodu, szukając po kieszeniach kluczyka. Szarpnęła za drzwi, wskoczyła do środka, zablokowała zamki i włączyła silnik.

W ostatniej chwili się powstrzymała, żeby nie ruszyć z piskiem opon niczym bohaterka kiepskiego horroru.

Uspokoiła oddech i siedząc bezpiecznie zamknięta, jeszcze raz się rozejrzała. Nie dostrzegła najmniejszego ruchu w zaroślach, nie pojawił się żaden jeździec bez głowy.

Tylko samotny biały krzyż objęty światłem reflektorów odznaczał się na tle nocy.

Wracała do domu powoli, zastanawiając się nad ostatnim ostrzeżeniem rozmówcy. Bardzo by chciała, żeby ta cała sprawa przestała w niej budzić taki lęk.

Mac był w domu, kiedy przyjechała. Zaparkowała obok jego samochodu, przylepiła uśmiech do twarzy i odważnie ruszyła w stronę drzwi.

W przedpokoju się świeciło. W kuchni też. Przeszła korytarzem, zdejmując torbę i żakiet. Ani śladu męża. Zajrzała do salonu, gdzie stał jego ulubiony skórzany fotel i ogromny telewizor. Też pusto.

Wróciła do kuchni, szukając jakiejś wiadomości na kartce i poczuła, że znów zaczyna bez sensu wpadać w panikę. Przecież Mac może być w łazience, w ogrodzie albo wyszedł do sąsiadów. Istniały setki logicznych wytłumaczeń.

Tyle że teraz zaczęła się zastanawiać. Tajemniczy rozmówca znał jej numer telefonu. Co jeszcze o niej wiedział?

– Kimberly.

Aż podskoczyła, odruchowo łapiąc się za serce. Mac stał w drzwiach ubrany w swoją skórzaną kurtkę. Miał rozwichrzone włosy, jakby dopiero co wrócił ze spaceru.

– Jezu, ale mnie przestraszyłeś – powiedziała i natychmiast opuściła dłoń.

Mac przyglądał się jej z posępną miną. Nawet się nie ruszył, żeby się przywitać, pocałować w policzek.

– Jest późno – powiedział w końcu.

– Przepraszam, musiałam dłużej popracować.

– Dzwoniłem do biura.

– Byłam w terenie. – Zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się ton jego głosu. – Stało się coś? Skoro tak bardzo chciałeś się ze mną skontaktować, mogłeś zadzwonić na komórkę.

– Wolałem nie – odparł chłodno.

– Mac, co jest, do licha? Bez przerwy pracuję do późna. Ty też. Od kiedy mamy o to do siebie pretensje?

– Zajmujesz się tą sprawą.

– Jaką sprawą?

Postąpił wreszcie krok naprzód.

– Wiesz, o czym mówię, Kimberly. Delilah Rose. Ten gość od pająków. Zaangażowałaś się w to. Na litość boską, jesteś w piątym miesiącu ciąży, a babrzesz się w takim gównie.

– Oczywiście. Jestem agentką federalną, babranie się w gównie to moja praca.

– Nie, to jest zadanie dla całego Biura. IGBI. W Georgii jest mnóstwo wykwalifikowanych detektywów, którzy mogliby pociągnąć tę sprawę. Na przykład Sal. Albo twój kolega Harold. Albo Mike, John, Gina. Wszyscy są dobrze wyszkoleni, zaangażowani i tak samo nieustępliwi jak ty. Ale oni nie mogą się tym zająć, prawda? To zawsze musisz być ty.

– To się dowiedz, że z samego rana przekazałam sprawę Salowi Martignettiemu. Nawet oddałam sygnet do depozytu władz stanowych. Masz, co chciałeś. GBI się tym zajmie.

– W takim razie gdzie byłaś? – Zadał to pytanie ściszonym głosem, po czym zawsze poznawała, że wpadła w kłopoty.

Od razu się najeżyła, przygotowując na awanturę, której oboje prawdopodobnie będą żałować. Ale to później, na razie było teraz, a Kimberly nie znosiła przegrywać.

– Od kiedy muszę ci się spowiadać z tego, co robię w wolnym czasie?

– Do jasnej cholery! – wrzasnął Mac. – Myślisz, że nic nie wiem? Już dzwoniłem do Sala. Który nawiasem mówiąc, chciałby z tobą porozmawiać o swojej wizycie u rodziców Evansa. Pojechałaś się rozejrzeć, co? Uważasz, że Sal sobie nie poradzi. Przecież przez ostatnie dziesięć lat tylko pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt razy rozpracowywał zabójstwa, cóż on może wiedzieć na ten temat? I co, włóczyłaś się po barach? Rozmawiałaś z prostytutkami? A może stałaś na rogu, wołając: „Hej, zboczeńcu, może się skusisz na świeży towar?”.

– Zgłupiałeś? Pojechałam tylko do Alpharetty rozejrzeć się po okolicy, gdzie mieszkali Tommy i Ginny. Nic niebezpiecznego. Krótka wycieczka.

– A twój telefon? Cały czas milczał?

Buntowniczo zacisnęła wargi. To wystarczyło za odpowiedź.

Mac nie wytrzymał i walnął pięścią w blat.

– Dosyć tego. Jako twój mąż nigdy ci niczego nie narzucałem, ale są pewne granice. Jeżeli tobie brakuje rozsądku, żeby je dostrzec, to mnie na pewno nie. Zabraniam ci więcej się zajmować tą sprawą, słyszysz? Fini. Koniec. Zostaw to Salowi!

– Mac, to był tylko jakiś zboczeniec dyszący do słuchawki. Klasyka. Nie zamierzam dać się zastraszyć jakiemuś gówniarzowi, któremu się zachciało kawałów, a tobie powinno być wstyd, że w ogóle coś takiego zasugerowałeś.

– Kimberly, czy ty nic nie rozumiesz?

– Co mam rozumieć? – odkrzyknęła, szczerze zdziwiona.

– Tu nie chodzi tylko o ciebie, ale o nasze dziecko, które nosisz w brzuchu. Które już teraz się rozwija i nawet stamtąd poznaje świat. Wiedziałaś, że ono ma uszy? Czytałem w tej cholernej książce, którą mi dałaś. Od dwudziestego tygodnia ciąży płód zaczyna słyszeć. A czego mu kazałaś słuchać wczoraj w nocy?

Chwilę jej to zajęło, lecz nagle wszystko zrozumiała i ręce automatycznie powędrowały w dół, obejmując brzuch w spóźnionym geście ochronnym. Nie pomyślała o tym, nie zdawała sobie sprawy…

To prawda, minął już dwudziesty tydzień ciąży. Wtedy u płodu rozwijają się uszy i co gorliwsze matki zaczynają mu puszczać Mozarta i Beethovena, żeby wychować przyszłego geniusza. Tyle że Kimberly nie miała czasu ani cierpliwości na takie bzdury. Nie, ona właśnie kazała swemu dziecku słuchać krzyków umierającej kobiety.

– Niemożliwe, na pewno… – Ale nie była w stanie dokończyć.

W końcu Mac zwiesił ramiona. Z daleka wydawało się, że cała złość z niego wyparowała. Teraz wyglądał po prostu na udręczonego człowieka. Czuła, że powinna do niego podejść, objąć go i przytulić mu głowę do piersi. Może gdyby poczuł ruchy dziecka, tak jak ona je czuje, przekonałby się, że jest zdrowe i bezpieczne, dzieci są przecież odporne, bla, bla, bla…

Ale nie mogła się ruszyć.

Stała w miejscu. Jej dziecko już słyszy. A czego mu kazała słuchać wczoraj w nocy?

Mac miał rację. Ich życie się zmieniło.

– Kimberly – powiedział już łagodniej zmęczonym głosem. – Jakoś przez to przejdziemy.

– Jeśli zrezygnuję z pracy? Przestanę być agentką, pracoholiczką, sobą?

– Wiesz, że nigdy bym cię o to nie poprosił.

– Ale to robisz.

– Wcale nie. – Znowu podniósł głos. – Nie proszę, żebyś całkiem rzuciła pracę, tylko abyś przestała się zajmować morderstwami. Nie proszę, żebyś siedziała w domu, tylko abyś skróciła swój tydzień pracy do czterdziestu godzin. Nie mówię: „Wycofaj się ze wszystkich śledztw”, tylko: „Kimberly, proszę, nie angażuj się w kolejną sprawę, która nawet nie podpada pod jurysdykcję FBI”. Nie widzisz różnicy? Nie żądam cudów, proszę tylko o odrobinę zdrowego rozsądku.

– Zdrowego rozsądku?!

– Może nie najlepiej się wyraziłem.

– Ale co się zmieniło, Mac? No, powiedz, co tak naprawdę się zmieniło?

Teraz dla odmiany on się zdziwił.

– Dziecko?

– Ciąża! Jeszcze nie mamy do czynienia z dzieckiem, na razie rozmawiamy o moim ciele. Tym samym, które przez ostatnie cztery lata zabierałam do pracy i bezpiecznie przywoziłam z powrotem do domu.

– To nie do końca prawda…

– Jak to nie! Mówiłeś o zaufaniu? Zdrowym rozsądku? No to mi zaufaj, że potrafię zadbać o siebie i o to ciało tak, jak dbałam przez cztery lata. Nie pcham się tam, gdzie mogę oberwać, nie biorę udziału w niebezpiecznych akcjach, przestałam nawet chodzić na strzelnicę, żeby nie mieć kontaktu z ołowiem. Spędziłam właśnie sześć dni na miejscu katastrofy i na wszelki wypadek nie wychylałam nosa poza taśmę. Zażywam witaminy, unikam alkoholu i pamiętam, żeby jeść ryby. Szczerze mówiąc, uważam, że świetnie dbam o siebie i dziecko, a mimo to ledwie zadzwoni telefon, ty od razu zaczynasz mnie traktować protekcjonalnie. „Hej, mała, to zbyt niebezpieczne, lepiej sobie odpuść”.

– Nigdy tak nie mówiłem!

– Nie dosłownie!

– Co ci odbiło? – Znów zaczął krzyczeć. – Jak można być tak upartą? Przecież to nasze dziecko. Jak możesz go nie kochać tak bardzo jak ja?

Od razu pożałował tych słów, ale było za późno. Stało się, w końcu je wypowiedział. Wisiały w powietrzu od chwili, gdy Kimberly się dowiedziała, że jest w ciąży. Jego lęk. Jej lęk. Wiedziała, że zabolą. I zabolały.

– Kimberly…

– Późno już, trzeba iść spać.

– Wiesz, że wcale tak nie myślę.

– Ależ owszem, Mac. Twoja matka nie pracowała, siostry też siedzą w domu przy dzieciach. Możesz mówić, co chcesz, ale w duszy jesteś tradycjonalistą. Mąż chodzi do pracy, żona zostaje w domu. I jeszcze powinna być z tego powodu szczęśliwa, zakładając oczywiście, że kocha swoją rodzinę.

– Masz rację, chodźmy spać.

– Właśnie mam zamiar.

Odwróciła się i ruszyła w stronę sypialni.

Spodziewała się, że Mac za nią pójdzie. Tak to się zwykle odbywało. Ona, zawzięta aż do przesady, unosiła się honorem, lecz on w końcu zawsze potrafił ją jakoś udobruchać, skraść całusa, rozweselić.

Bardzo tego potrzebowała. Pragnęła, żeby ją objął i zapewnił, że będzie cudowną matką i wcale nie jest tak okropną lekkomyślną egoistką, jaką się nagle poczuła.

Lecz Mac się nie ruszył. Po chwili rozległ się odgłos zamykanych drzwi i Kimberly została sama.