175082.fb2
„Gdy brakuje pożywienia, a młode są głodne, bywa, że zjadają się nawzajem”. (Herbert W. i Lorna R. Levi, Spiders and Their Kin, A Golden Guide,St. Martin's Press, 2002)
Chłopiec wrócił. Zjawił się pewnego słonecznego popołudnia, grzecznie pukając do kuchennych drzwi. Zatrudniła go do rąbania drewna. Mozolił się ponad godzinę, aż w końcu zdjął koszulę – zobaczyła jego zapadniętą klatkę piersiową i sterczące żebra. Gdy skończył, podała mu omlet z serem, cztery grube tosty i dwie szklanki mleka. Zjadł wszystko, wytarł talerz kawałkiem chleba, żeby nie zostawić ani grama tłuszczu, a na koniec oblizał po kolei wszystkie palce.
Następnie zajęli się pracami wewnątrz domu. Rita pokazała mu, jak wcisnąć szczapę drewna w ramę okna, żeby je dodatkowo wzmocnić. Wysłała go do piwnicy po ozdoby choinkowe. Wrócił, niosąc oburącz wielkie pudło, a na ramieniu siedział mu tłusty brązowy pająk. Kiedy chciała go strącić, oburzył się i uparł, że będzie się z nim bawił w kuchni.
– Pająki są nieszkodliwe – tłumaczył. – Zabijają owady, nie ludzi. Poza tym są naprawdę fajne. Próbowałaś kiedyś, jak smakuje pajęczyna?
Zostawiła go z jego zabawką i poprzywiązywała do klamek świąteczne dzwoneczki – system alarmowy dla ubogich. Zostało jej jeszcze parę rzeczy do zrobienia, ale najpierw musiała coś załatwić.
– Idziesz ze mną czy nie?
Chłopiec zerwał się na nogi.
– A dokąd?
– Do sklepu żelaznego.
Założyła płaszcz, czapkę i rękawiczki. Chłopiec miał na sobie tylko cienką koszulinę, więc wysłała go do pokoju Josepha. Wrócił ubrany we flanelową koszulę, która sięgała mu prawie do kostek. Rita pogrzebała w szafie w przedpokoju i wydobyła z niej stary granatowy płaszcz swojej matki. Ten pasował na niego o wiele lepiej niż ubranie jej brata.
Wyszli na zewnątrz, chłopiec stanął wyczekująco przy garażu.
– Nie bądź niemądry, chłopcze. Pan Bóg po coś dał nam nogi.
– Po coś dał nam też samochody – odparował.
Zaśmiała się zaskoczona.
– Sprzedałam go dziesięć lat temu. W moim wieku trudno mi nawet przejść po prostej, a co dopiero przejechać.
Ruszyła w dół wzgórza, a on za nią, starając się dostosować krok. Szła dla niego o wiele za wolno, więc po chwili zaczął wybiegać do przodu, na boki, potem wracał, zupełnie jak niesforny szczeniak. Kopał po drodze grudy mokrego śniegu, wskakiwał w kałuże. Ubrudził cały płaszcz.
Nie miała pretensji. Dziecko w tym wieku powinno się bawić, skakać i brudzić.
Nie powinno jednak spędzać całych dni w towarzystwie starej kobiety.
Droga do sklepu zajęła im prawie godzinę. Do środka weszli razem, ale już po chwili straciła chłopca z oczu, skupiwszy się za zakupach. Potrzebowała łańcuchów do drzwi. Trzech. Czegoś mocnego, co się łatwo nie urwie.
Cena stalowych zasuwek przyprawiła ją o zawrót głowy. Drżącymi rękami wyjęła portfel.
W końcu z bólem serca zdecydowała się kupić tylko dwie.
Chłopak, jak się okazało, czekał na nią na zewnątrz.
– Co teraz?
– Jedzenie. Masz niezły apetyt, synu. Pokuśtykała w stronę sklepu spożywczego. Chłopiec w podskokach podążył za nią.
Za ladą stał Mel. Podniósł głowę i pomachał na powitanie. Gdy zobaczył chłopca, twarz mu stężała, opuścił rękę, ale nic nie powiedział. Minę miał jednak czujną, nieufną.
– Ja chcę żelki!
– Za drogie.
– Ale prooszę.
– Dziecko, nie przyszłam kupować słodyczy. Jeśli chcesz żelki, kup je sobie sam.
Chłopiec poszedł oglądać półkę z batonikami. Rita patrzyła na jajka i zastanawiała się, kiedy wszystko zdążyło tak podrożeć. Zostało jej dwanaście dolarów. Musi wystarczyć przynajmniej na tydzień, ale chłopak najwyraźniej ma apetyt.
Wymyśliła, że zacznie dolewać do jajek wody w czasie ubijania, wtedy wyjdzie więcej omletów. Mogłaby też jak dawniej robić swojski makaron. Zmieszany z pomidorami z puszki, które stoją w piwnicy, stanowiłby całkiem solidny obiad.
Żałowała, że nie stać ją na sok pomarańczowy. Chłopcu przydałyby się witaminy, a poza tym ten cudowny, kwaskowy smak… W końcu zdecydowała się na mleko w proszku. Chłopak pewnie będzie grymasił, ale trudno, po tylu latach doświadczeń z dziećmi zdążyła się na to uodpornić.
Kiełbasa nie wchodziła w rachubę. Bekon też. W koszu z przecenami znalazła przeterminowany chleb i kilka mączystych jabłek. Zetrze je na papkę, będzie czym smarować tosty. Podążając tym torem myślenia, wzięła też porcję przecenionej wołowiny oraz nadpleśniałe marchewki i cebule. Idealne składniki na gulasz.
Mimo że skrupulatnie liczyła każdy grosz, jej zakupy wypełniły tylko dwie reklamówki. Spojrzała wyczekująco na Mela w nadziei, że pójdzie na zaplecze i podtrzyma ich małą tradycję.
Tymczasem on bacznie się przyglądał chłopcu, który nadal stał przy półce z batonami.
– To pani znajomy? – spytał sztywno.
– Pomógł mi porąbać drewno.
To go trochę uspokoiło, ale wciąż miał niepewną minę.
– Do domu bym go raczej nie wpuszczał – mruknął do siebie, lecz na tyle głośno, że Rita była przekonana, iż chłopiec to usłyszał.
– Pilnuj swojego nosa, Mel. A o mnie się nie martw. – Zabrała obie torby, z pewnym wysiłkiem ściągając je z lady, a Mel aż się zaczerwienił.
– Przepraszam, Rito, pomogę pani…
Lecz ona nie miała już ochoty zadawać się z takimi jak on. Sama poszła do wyjścia.
– Chłopcze! – zawołała, ponieważ nie lubiła wymawiać imienia Scott. Uważała, że nie pasuje do niego tak samo jak stara koszula jej brata. – Wychodzimy!
Chłopak posłusznie podbiegł i razem wyszli ze sklepu. Trzymał ręce w kieszeniach. Rita musiała trzy razy chrząknąć, zanim się domyślił i wziął od niej jedną reklamówkę. A potem tak jak poprzednio, w milczeniu, powlekli się do domu.
Pokonawszy trzy czwarte drogi, Rita musiała przystanąć, żeby złapać oddech. Brzuch jej burczał, skarżąc się na skromne śniadanie, bo przecież oddała swojego tosta chłopcu. W jej wieku ciało i tak coraz bardziej się kurczy, a dziecko potrzebuje kalorii, żeby rosnąć.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że Scott je kit kata.
– Chcesz? – spytał grzecznie, zanim złapała go za ucho.
– Skąd masz tego batona?
– Auć!
– Odpowiadaj! Zapłaciłeś za niego? Podszedłeś do kasy i położyłeś na ladzie pieniądze, kiedy nie patrzyłam?
– Ja… ja…
– Ukradłeś go!
– Ja tylko chciałem pomóc! Ciocia nie ma pieniędzy, a on ma taki duży sklep i tyle jedzenia. Co dla niego znaczy jeden mały batonik? Nawet nie zauważy!
– Pokaż kieszenie.
Puściła go i zmusiła, żeby je wywrócił. Były tam dwa batony, paczka orzeszków i trzy opakowania suszonej wołowiny. Pokręciła głową z oburzeniem.
– Cóż, nie mamy innego wyjścia – rzekła, podniosła zakupy i pomaszerowała z powrotem w dół wzgórza.
– Ciociu, gdzie idziesz? – Chłopiec z trudem ją dogonił. Kiedy Rita jest zła, wstępują w nią dodatkowe siły, a teraz była porządnie wściekła.
– Zabieram cię z powrotem do sklepu, młodzieńcze. Oddasz Melowi wszystko, co zabrałeś, a w ramach przeprosin zamieciesz mu podłogę na zapleczu.
Chłopiec przystanął.
– Ale dlaczego? Ciocia nie ma co jeść, więc chciałem pomóc. Widzisz? Mogę się na coś przydać. Nie lubisz suszonej wołowiny? Powiedz, co lubisz, to wezmę następnym razem. Ale jajka to musisz kupować, bo je ciężko ukraść.
Teraz ona stanęła. Tylko po to, żeby spiorunować go wzrokiem.
– Nie wolno kraść.
– Widziałem spiżarnię. Jest pusta. Mogę pomóc.
– Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają.
– No właśnie! – Oczy mu się zaświeciły. Rita zrozumiała, że nie najlepiej dobrała przysłowie.
– Dziecko! Bogacenie się kosztem innych to grzech. Tak, jestem biedna, mam pusto w spiżarni, ale za to jestem silna i sprytna. Dam sobie radę bez uciekania się do przestępstwa. A teraz marsz!
Kopnęła go w nogę, żeby się ruszył.
Spojrzał na nią gniewnie, ale pobiegł przed siebie, bardziej skonsternowany niż zły. Na dole jednak się zbuntował i za nic nie chciał wejść do sklepu.
Rita wzięła od niego wszystkie rzeczy, sama weszła do środka i położyła je na ladzie.
– Bardzo przepraszam – rzekła do Mela. – To się już więcej nie powtórzy.
– Będzie pani miała przez niego kłopoty – mruknął Mel, krzyżując ręce na piersiach.
Rita spojrzała na niego wyniośle.
– Powiedział, że tylko chciał pomóc. – Na odchodnym jeszcze raz zmierzyła go wzrokiem i opuściła sklep z taką godnością, na jaką tylko stać starą, schorowaną kobietę.
Chłopak czekał po drugiej stronie ulicy. Powlókł się za nią i z każdą chwilą był coraz bardziej przygaszony. Już zbliżali się do domu, gdy wreszcie wybuchnął.
– To było głupie! Ty jesteś głupia! Te batoniki były moje. Zarobiłem na nie. Jakim prawem je oddałaś?
– Zasady są zasadami.
– Nieprawda! – zawołał. – Ty nic nie wiesz! – Chwycił jej drogocenną torbę z zakupami i cisnął nią o ziemię. Rita usłyszała, jak tłuką się jajka, zobaczyła żółtka wylewające się do wnętrza reklamówki.
– Dziecko, coś ty najlepszego zrobił? Teraz oboje będziemy chodzić głodni.
– I dobrze! Bardzo dobrze! – krzyczał chłopiec.
Zamierzył się ręką. Rita była pewna, że zaraz ją uderzy, strzeli prosto w twarz. Ale on w ostatniej chwili opuścił rękę, odwrócił się i uciekł.
Patrzyła za nim, jak przebiera swymi chudymi nóżkami w stronę sąsiedniego wzniesienia, gdzie stał stary rozpadający się wiktoriański dom. Chciała się na niego gniewać, ale bardziej ją ciekawiło, co go tam czeka.
Minęła kolejna minuta. Rita z trudem schyliła się po zakupy i ostrożnie wzięła je w ręce. Zaniosła do kuchni, a tam gumową szpatułką wydobyła rozlane żółtka i przelała do miski.
Robiła rzecz, którą umiała najlepiej – ratowała to, co jeszcze dało się uratować.