175082.fb2
„Ukłucie przeradza się zwykle w ostry ból. Tkanki zaatakowane jadem stopniowo ulegają martwicy i złuszczają się, odsłaniając mięśnie”. (Julia Maxine Hite, William J. Gladney, J. L. Lancaster Jr., W. H. Whitcomb, Biology of the Brown Recluse Spider, Zakład Entomologii Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Arkansas,Fayetteville, maj 1966)
Na widok buta Harold wpadł w zachwyt.
– A niech mnie, czy ty wiesz, co to jest? – wykrzyknął. – Oryginalny Limmer. Skąd go masz? Wiesz, co to oznacza?
Kimberly nie miała pojęcia, co to jest Limmer ani co to oznacza. Dlatego poprosiła Harolda, żeby opuścił przestronne biuro Wydziału Antyterrorystycznego i zjechał na trzecie piętro do ciasnej klitki mieszczącej Wydział Kryminalny. Agenci z Antyterrorystycznego nie lubili opuszczać swego sanktuarium. W końcu mieli do dyspozycji całe piętro wyposażone w telewizory, w których 24 godziny na dobę leciał Fox News. W Kryminalnym natomiast można było znaleźć… kartonowe pudła, jakieś mapy oraz parę rolek porozrzucanej żółtej taśmy policyjnej dla dopełnienia dekoracji.
Na szczęście prośba Kimberly zaintrygowała Harolda. To urodzony naukowiec, ciekawy wszystkiego. Za to go między innymi lubiła.
Kimberly zaanektowała nieużywane biurko pod samym oknem. Tam na arkuszu papieru pakowego postawiła ciemnobrązowy but turystyczny. Obok rozłożyła swój zestaw narzędzi ze stali nierdzewnej: pilnik, pęsetę, skrobak i komplet szpikulców w różnych rozmiarach. Pewnie, że wystarczyłyby patyczki po lodach, tak często używane przez techników kryminalistycznych, ale nie wyglądałoby to ani w części tak bajerancko.
Wykonała już wstępne oględziny buta, odnotowując jego wygląd, kolor, rozmiar, markę oraz wzór podeszwy. Zapisała w protokole, że to but męski w rozmiarze 10 z bardzo przetartą wyściółką na pięcie i dużym palcu. Miał gumową podeszwę i wyglądał na uszyty w całości ze skóry. Sznurówki były w kolorze brązowym z wplecioną ciemnozieloną nitką. Kimberly obfotografowała go ze wszystkich stron.
Następnie przystąpiła do zeskrobywania z podeszwy zaschniętego błota, pozostałości materii roślinnej i innych śladów. Wyselekcjonowane próbki powędrowały do szklanych fiolek, w których zostaną odesłane do laboratorium FBI. Reszta śladów została na papierze, który Kimberly teraz ostrożnie poskładała i włożyła do dużej szarej koperty. Na razie wylądują w depozycie. Na koniec z gipsu dentystycznego zrobiła odlew podeszwy, żeby go potem porównać z ewentualnymi śladami znalezionymi na miejscu przestępstwa.
Życie technika kryminalistycznego to żmudna metodyczna praca i ćwiczenie cierpliwości. Segregujesz, opisujesz i chowasz, bo a nuż kiedyś… Tyle że Kimberly nie miała ochoty czekać. Pragnęła jak najszybciej znaleźć odpowiedź. Harold, były przyrodnik i pracownik Federalnej Służby Leśnej, wydawał się najlepszym wyborem.
– A to coś szczególnego? – zapytała, podnosząc głowę.
– No pewnie. To buty z górnej półki, produkuje je mała rodzinna firma z New Hampshire. Nie kupisz ich w byle supermarkecie. To buty dla prawdziwego entuzjasty.
– Z górnej półki, powiadasz? – zaciekawiła się. – Czyli co, robione na zamówienie? W ograniczonych ilościach? Łatwo je namierzyć?
– Cóż… – rzekł przeciągle Harold, wziął od niej szpikulec i sam zaczął dłubać przy bucie. – Za moich czasów Limmer szył je na indywidualne zamówienia, ale jeśli mnie pamięć nie myli, podpisali umowę z jakąś zewnętrzną firmą na wyprodukowanie krótkiej serii obuwia turystycznego dla masowego odbiorcy. Najważniejsze więc będzie ustalenie, z jakim butem my mamy do czynienia.
Założył gumowe rękawiczki, podniósł but i dokładnie mu się przyjrzał.
– Czujesz, jaki ciężki, skubaniec? Waży spokojnie z kilogram. Nylonowe wzmocnienia, dwuwarstwowa wyściółka, podeszwa z vibramu. Fajne.
– Skoro są takie wyjątkowe, to czemu o nich wcześniej nie słyszałam? Też łażę po górach.
Harold spojrzał na nią z politowaniem.
– Kiedy ostatnio chodziłaś po Szlaku Appalachów?
– Hm – zastanawiała się intensywnie. – Czeka na swoją kolej.
– No właśnie. Jesteś zwykłą amatorką. Te buty są dla zawodowców.
Kimberly rzuciła pod nosem pogardliwą uwagę, ale nie mogła zaprzeczyć.
– Więc gdybym zadzwoniła do producenta, to on byłby w stanie mi powiedzieć, kto je kupił?
– Możliwe, zwłaszcza jeżeli były szyte na miarę. Mogę? – Pokazał na podeszwę.
Kimberly wzruszyła ramionami; od godziny oglądała ten but i jak na razie nabawiła się tylko bólu głowy.
Poszła sobie nalać wody. Harold tymczasem przysunął krzesło i zabrał się do roboty.
– Dużo różnych minerałów – stwierdził, przesiewając grudki zeschniętego błota. – Kwarc, skaleń, a nawet ametyst. Masz latarkę?
Kimberly wyjęła spod biurka walizkę z przyborami i podała Haroldowi latarkę.
– Lupa.
Podała lupę.
– Szklanka wody.
Przewróciła oczami, ale posłusznie po nią poszła.
Harold nie napił się, tylko za pomocą kroplomierza nabrał odrobinę wody i nalał ją do fiolki, potem wrzucił do niej grudkę ziemi i dolał jeszcze trochę. Potrząsnął naczyniem i ostrożnie zlał płyn znad osadu do drugiej fiolki.
– Widzisz te połyskujące drobinki? – Uniósł do góry pierwsze naczynie, pozbawione teraz brudnej wody. – To ziemia bogata w metale i minerały. Masz mikroskop?
Kimberly uniosła brwi.
– Haroldzie, my tylko zbieramy ślady, nie badamy ich. Nikt tu nie ma mikroskopu.
– Ja mam – odparł.
– Co?
– No wiesz… – zaczął się usprawiedliwiać – Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.
Kimberly zupełnie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Wysłała go na górę po ten mikroskop. Kiedy wrócił, jeszcze raz przepłukali próbkę i sporządzili preparat. No bo rzeczywiście, są sytuacje, gdy bez mikroskopu ani rusz.
– Złoto – stwierdził w końcu Harold. – Większość to skaleń i kwarc, ale są też śladowe ilości złota.
– Naprawdę?
– Jasne. W końcu pierwsza gorączka złota rozpoczęła się właśnie tu, w Georgii, w tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym. – Harold odsunął głowę od mikroskopu i zeskrobał jeszcze trochę błota z podeszwy. – W Parku Narodowym Chattahoochee. Powinnaś kiedyś pojechać do Dahlonegi, zwiedzić muzeum i stare kopalnie. Jest tam nawet hotel, który ma własną kopalnię złota w piwnicy.
– Mnie Dahlonega zawsze się kojarzyła z winnicami.
– Wino to współczesne złoto. Hm, ciekawe. Spójrz na to.
Kimberly się nachyliła. Harold wyskrobał z buta strzępki jakiejś rośliny. Jeden położył na szkiełku i wsunął pod mikroskop.
– Co tam masz? – dopytywała się Kimberly.
– Wygląda na zgnieciony listek kalmii. – Poprawił ostrość, po czym wyjął szkiełko i wsunął następne. – A to jest chyba sosna biała. Znalazłem też zeschnięte liście dębu i buka. O tak, twój podejrzany bez wątpienia bywał w lasach Chattahoochee. W rejonie, gdzie rośnie dużo gatunków liściastych o twardym drewnie i iglastych zimozielonych. Patrz, są nawet ślady świerka. Hm…
– Czy to byłoby dobre miejsce do ukrycia zwłok?
– Chattahoochee? – spytał wciąż pochylony nad mikroskopem Harold.
– Tak. Sądzimy, że ten człowiek mógł uprowadzić i zamordować dziesięć kobiet. Byłoby nam jednak o wiele łatwiej, gdybyśmy znaleźli jakieś ciało. Może właśnie tam warto zacząć poszukiwania? – Zwłaszcza że Chattahoochee jako park narodowy podpada pod jurysdykcję FBI.
– Jeśli masz zamiar tam się wybrać – rzucił w roztargnieniu Harold – radzę się najpierw zaopatrzyć w parę limmerów. – Odstawił mikroskop.
– Dlaczego?
– Bo te lasy zajmują ponad trzysta tysięcy hektarów.
– Co takiego?
– Mówiłem ci, że u nas, w Georgii, jest gdzie połazić po górach.
– O kurde.
– Czekaj. Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent. Pęseta?
Kimberly pogrzebała w narzędziach, wyjęła pęsetę.
– Znowu złoto? – spytała z nadzieją. – A może prawo jazdy którejś z ofiar?
– Lepiej.
– Lepiej?
– No. Sama zobacz. Wylinka pająka.
Kimberly udało się dodzwonić do Sala krótko przed trzecią. Na lunch zjadła maślaną bułeczkę i cztery puddingi, więc była naładowana energią.
– No więc gadałam z gościem z Limmera i powiedział, że chętnie obejrzy ten but, jeśli mu go dostarczymy – wyrzuciła jednym tchem. – Podejrzewa, że to jeden ze standardowych modeli do turystyki górskiej. Można je kupić w wielu sklepach, a męska dziesiątka to najpopularniejszy rozmiar. To akurat niefajnie. Jeżeli jednak ten but był szyty na miarę – a to będzie mógł stwierdzić dopiero, gdy go zobaczy – może uda się odszukać fakturę z nazwiskiem.
Na Salu nie zrobiło to oczekiwanego wrażenia.
– To Dinchara kupował buty aż w New Hampshire?
– Albo zamówił pocztą. Chodzi o to, że to nie jest obuwie dla amatorów. Harold jest przekonany, że Dinchara chodził w nim po terenach Parku Narodowego Chattahoochee, a to nam wreszcie zawęża obszar poszukiwań z całego stanu do jakichś trzystu tysięcy hektarów.
Sal aż jęknął.
– No dobra – zaczęła jeszcze raz Kimberly. – Co dziś porabiałeś?
– Dostałem w dupę od szefa.
– O-o.
– Klein się nie zgodził na utworzenie grupy operacyjnej. Uważa, że mamy za mało dowodów, żeby stwierdzić przestępstwo.
– A prawa jazdy? A taśma z nagraniem morderstwa Veroniki Jones?
– Niepotwierdzona autentyczność.
– Rozmowa Dinchary z Ginny? Boże, nawet sposób, w jaki ją traktował…
– W każdej chwili może go oskarżyć o pobicie.
– Cholerny świat. – Kimberly straciła nagle cały zapał. – To czego on dokładnie od nas chce?
– Ciała. Jakiegoś wiarygodnego świadka. Więcej dowodów na to, że te kobiety naprawdę zaginęły, a nie tylko wyjechały.
– Ale właśnie po to jest nam potrzebny zespół śledczy! Jak mamy znaleźć ciało?
– Wiem.
– A tymczasem Ginny Jones chodzi bez ochrony po tym, jak wkurzyła Dincharę.
– Wiem.
Zachmurzyła się.
– Czasami mam dosyć tej roboty.
– Wiem.
Chwilę siedzieli w milczeniu, potem Sal ni stąd, ni zowąd wyznał:
– Mój ojciec też tak robił, bił mamę. Dopóki brat nie zaginął, nie było tak źle, ale potem zaczął strasznie dużo pić. Wyżywał się na niej, ile wlezie, a ona to potulnie znosiła. Jakby była winna całemu złu tego świata.
Kimberly zatkało.
– Nie mogłem wtedy na to patrzeć i teraz też się we mnie gotuje. Chętnie przymknąłbym skurwysyna.
– Sal…
– Nie przejmuj się, po prostu mam dziś kiepski dzień. Przejdzie. – Odchrząknął. – Udało mi się zdobyć prawdziwy adres Ginny Jones na podstawie informacji z rejestru pojazdów. Jackie zgodziła się poobserwować ją dziś wieczorem. Jutrzejszy wieczór ja wezmę, zobaczę, co się będzie działo.
Umilkł, oczekując, że Kimberly zaofiaruje się wziąć wieczór numer trzy. Ona jednak bębniła palcem o blat i z wyrzutami sumienia myślała o Macu, który chciał, żeby wróciła do domu i obgadała z nim ważne życiowe zmiany. W dodatku byli u nich ojciec i Rainie, którzy przylecieli aż z Oregonu.
– No bo wiesz – naciskał mocniej Sal. – Dinchara jest nieźle wkurzony. Taki gość, jak się zorientuje, że ktoś mu robi koło pióra, nie będzie się patyczkował. To my wysłaliśmy ją z mikrofonem, więc wycofać się w tym momencie…
– Spojrzę w kalendarz – odparła Kimberly.
– No nie, jeżeli musisz umyć głowę…
– Nie bądź złośliwy.
– Ja tylko przypominam, że…
– Wiem, wiem. Dinchara jest wściekły, a Ginny bezbronna. Sytuacja szybko się zmienia. Myślisz, że po co ślęczałam cały dzień nad jakimś utytłanym buciorem, co? Rozwiążemy tę zagadkę. Mamy nowe ślady: znalazłam złoto i wylinkę pająka.
Następny telefon był od Maca.
– Będziesz na kolacji? – spytała. – Obiecałam Rainie, że zrobię bitki w sosie. Pojechała po zakupy, a tata do apteki po zioła na wątrobę.
– Nie mogę. Muszę zostać w pracy.
– Ale przecież uwielbiasz bitki.
– To zostawcie mi trochę – uciął, lekko już zirytowany. Kimberly zrozumiała i zamknęła się. Mac też umilkł. Cisza nieznośnie się przedłużała.
– Ciężkie śledztwo? – odważyła się w końcu zagadnąć Kimberly.
– Wiesz, jak to jest.
– Wiem.
– Nie czekaj na mnie.
– Dobrze, skoro tak.
– To nie może tak dłużej trwać – powiedział znienacka. – Ty pracujesz do późna, ja pracuję do późna, mijamy się w nocy, ledwie cmokając w policzek. Co to za życie?
– Nasze – powiedziała czule.
– W końcu coś pęknie.
– Jak chcesz, jestem gotowa porozmawiać. W każdej chwili.
– Jasne, bo akurat nie masz nic do roboty.
Nieskrywana wrogość w jego głosie bardzo ją zaskoczyła. Znowu zamilkła, czując, że weszła na pole minowe i nie bardzo wie, gdzie zrobić następny krok.
– A zresztą – mruknął Mac. – Jestem zmęczony i tyle. -I odłożył słuchawkę.
Kiedy znowu zadzwonił telefon, odebrała bez namysłu. Myślała, że Sal ma dla niej nowe wiadomości. Miała też nadzieję, że Mac dzwoni z przeprosinami.
W słuchawce panowała jednak cisza.
Wtedy już wiedziała.
Usiadła na krześle, szukając po kieszeniach dyktafonu.
– Dlaczego to pani nic nie obchodzi? – spytał wysoki głos o metalicznym brzmieniu. Tym razem miała wrażenie, że słyszy lekkie zniekształcenia, jakby ślady obróbki elektronicznej.
– Jestem, jestem, słucham – odparła, wydobywając dyktafon. Położyła go przed sobą na biurku i włączyła.
– Żadnego zainteresowania, nic – mówił z wyrzutem głos w słuchawce. – Nic pani nie zrobiła…
– Spotkajmy się – powiedziała spokojnie. – Porozmawiajmy osobiście. Chcę pomóc.
– To nie jest moja wina. „«Zapraszam w moje progi», rzekł pająk do muchy”. I one same przychodzą.
– Jak się nazywasz? Potrzebny mi twój adres, numer telefonu. Zarejestruję cię jako tajnego informatora. Poza nami nikt nie będzie o tym wiedział.
Ale rozmówca jej nie słuchał. Jego głos zamienił się w płaczliwy lament, pełen pretensji i złości.
– Dlaczego pani odpuściła? Zapomniała o nas, zostawiła uwięzionych w jego sieci. Teraz kolej na panią. Wpadnie pani w jego ręce. Ale ja mam to gdzieś. Nie zamierzam się tym przejmować. Niczemu nie jestem winien.
– Veronica Jones – rzuciła ostro. – Inne kobiety… Dobrze wiem, co on zrobił, ale potrzebuję dowodu. Gdzie ukrywa ciała? Jeśli pomożesz mi je odnaleźć, będę mogła go powstrzymać.
Głos jednak nie odpowiedział. W słuchawce była cisza, a potem coś zaczęło trzeszczeć na łączach. Wtem, gdy już miała rezygnować:
– Niedługo czeka mnie egzamin. Zawahała się, ale postanowiła zaryzykować.
– Jaki egzamin, matura? Kończysz szkołę, jak Tommy Mark Evans?
– To nie była moja wina! – zawołał głos. – Pani nie wie, jak to jest. Kiedy on coś postanowi, to tak musi być!
– Więc spotkaj się ze mną. Wszystko mi opowiesz, wytłumaczysz. Pozwól sobie pomóc.
– Nie. Za późno. Już miała pani szansę. Teraz moja kolej. Mam zamiar zdać ten egzamin.
– Nie bardzo wiem, o czym mówisz.
– Muszę tylko panią zabić.
– Słucham?
Rozmówca był wyraźnie poruszony.
– Mnie też ktoś kiedyś kochał. Dawno temu. Tak dawno, że nawet nie pamiętam jej twarzy. Ale ona już nie istnieje. To wszystko, co mi zostało. Chcę dalej żyć, chcę się uwolnić. Dlatego panią zabiję.
– Daj sobie pomóc!
– Pożegnaj się – szepnął ponuro głos i rozłączył się.
Zapadała już noc, kiedy Kimberly opuszczała biuro. Zjechała windą do holu, wyszła na zewnątrz i skierowała się w stronę piętrowego parkingu. Było dość zimno, najwyżej pięć stopni, więc otuliła się szczelnie płaszczem, a szyję owinęła szalikiem.
Na terenie rozległego kompleksu panował spokój i cisza. Kimberly szła chodnikiem wzdłuż nasypu; po prawej miała płytki strumień, po lewej parking. Rękę trzymała w kieszeni zaciśniętą na pęku kluczy. Największy z nich wsunęła między palce niczym kastet.
Szeleszczący w zaroślach wiatr wichrzył jej włosy na karku i muskał postawiony kołnierz płaszcza.
Obejrzała się za siebie i przyśpieszyła kroku.
Cienie coraz bardziej się wydłużały, śledząc ją aż do samego parkingu. Dojrzała ciemną sylwetkę swego samochodu. Dopiero sprawdziwszy dokładnie jego wnętrze, w tym tylne siedzenia i bagażnik, trochę się uspokoiła. Ale mimo to siadając za kierownicą, zamykając drzwi i blokując wszystkie zamki, czuła, jak trzęsą jej się ręce. Dziecko w brzuchu się poruszyło.
– Nie bój się, maleńka – szepnęła. – Nic się nie dzieje, jesteś bezpieczna.
Ale już nie była pewna, kogo próbuje przekonać: ją czy siebie.