175082.fb2
„Pająki te można często spotkać w domach i budynkach gospodarczych, kotłowniach, szkołach, kościołach, sklepach, hotelach i tym podobnych”.
(Julia Maxine Hite, William J. Gladney, J. L. Lancaster Jr., W. H. Whitcomb, Biology of the Brown Recluse Spider, Zakład Entomologii Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Arkansas,Fayetteville, maj 1966)
Dahlonega podlegała jurysdykcji biura szeryfa okręgu Lumpkin. Niestety, szeryf wyjechał na tygodniowe seminarium szkoleniowe D. A. R. E. *, ale Salowi udało się zorganizować na czwartą po południu spotkanie z szeryfem sąsiedniego okręgu Union, Boydem Duffym.
Harold musiał zrezygnować z wyjazdu. Już wcześniej był umówiony z dwoma bankierami, którzy pomagali mu śledzić internetowe transakcje finansowe terrorystów. Na odchodnym udzielił im rady: „Pojedźcie do stawów hodowlanych w Suches. Ci goście wiedzą dosłownie wszystko”.
Zostali więc Kimberly, Sal, Quincy i Rainie. Dahlonega jest oddalona o godzinę jazdy autostradą na północ, więc postanowili wyruszyć od razu i wrócić jeszcze tego samego dnia. A ściślej mówiąc, już nocą, ale co tam, zdarzało im się pracować dłużej.
* Drug Abuse Resistance Education – amerykański program profilaktyki antynarkotykowej (przyp. tłum.).
Jechali dwoma samochodami: na czele karawany Sal z Kimberly, a za nimi Quincy i Rainie. Nastrój Sala nie poprawił się ani trochę od spotkania z panią arachnolog. Jego śniada twarz była wykrzywiona w permanentnym grymasie niezadowolenia. Był zajęty myślami, którymi najwyraźniej nie miał ochoty się dzielić.
Kimberly wyjęła komórkę. Najpierw zadzwoniła do Maca, ale nie odebrał. Nagrała mu się na skrzynkę, mając nadzieję, że jej wojowniczy nastrój nie ujawnił się w głosie. Rozważała, czy nie skontaktować się ze swoim przełożonym, ale stwierdziła, że nie ma co się narzucać. Nic się nie stanie, jeśli się urwie na jedno popołudnie, o ile załatwi papierkową robotę i pchnie do przodu bieżące sprawy.
Co też uczyni. Dziś wieczorem. Jutro z samego rana. Bez wątpienia.
Potem spróbowała się dodzwonić do Marylin Watson, funkcjonariuszki kierującej śledztwem w sprawie śmierci Tommy'ego. Odebrała ona telefon akurat wtedy, gdy Kimberly zaczynała tracić zasięg.
– Nie stwier… linii papilar…łuski. I odciśnięte ślady… – wymieniła Watson, gdy Kimberly zapytała o ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni.
– Zaraz. Macie ślady butów?
– … znika.
– Odcisk bieżnika opony? Wiecie, jakiego pojazdu? Trzaski, szum, a potem cisza.
Kimberly zerknęła na wyświetlacz. Siła sygnału mocno spadła. Jak można się było spodziewać, po chwili rozległo się trzykrotne piknięcie i połączenie zostało zerwane.
Krzywiąc się z niezadowolenia, wpatrywała się w wyświetlacz, ale zasięg zniknął na dobre.
– Mówiła, że zabezpieczyli na miejscu ślady opon – przekazała Salowi. – Nie jestem pewna, czy butów też. I chyba znaleźli łuski po pociskach. A może nie? Nie wiem, słyszałam co drugie słowo.
– Jakie to były opony?
– Nie zdążyła odpowiedzieć, ale jeśli zrobili odlew, to chyba sami będziemy mogli go obejrzeć. Kiedy będzie zasięg, poproszę, żeby nam podesłała zdjęcia mailem. Znam kogoś, kto może stosunkowo szybko stwierdzić, czy dany rodzaj opony pasuje do toyoty FourRunner.
Sal w końcu na nią spojrzał. Wzrok miał ponury, złowieszczy. Nawet ona poczuła się nieswojo.
– Czy ty kiedykolwiek robisz coś innego poza pracą? – spytał.
– Nigdy.
Jęknął, spoglądając z powrotem na drogę.
– To tak jak ja.
Uśmiechnęła się, ale wyszło to smutniej, niż zamierzała.
Za oknem betonowa dżungla metropolii ustąpiła pasmom rozległych pól uprawnych. Dojechali do świateł, skręcili na północ w drogę numer 60 i zaczęli się wspinać pod górę. Wiejski krajobraz się skończył, a w zamian pojawiły się malownicze wąwozy i wzgórza gęsto porośnięte zieloną winoroślą Kudzu. Po drodze mijali luksusowe apartamentowce, aksamitne pola golfowe, egzotyczne fontanny.
Kimberly poczyniła pewną obserwację: o ile poprzednie pół godziny jazdy to były walące się kurze fermy i osiedla przyczep kempingowych, tak w tej części północnej Georgii widać było ogromne pieniądze. Harold miał rację, kiedyś rządziło tu złoto.
– Mamy się spotkać z szeryfem w knajpie Olde Town Grille w centrum Dahlonegi – powiedział Sal.
– Wziąłeś adres?
– Nigdy tam nie byłaś, prawda?
Pokręciła głową.
– Wierz mi, adres jest zbędny.
Zrozumiała dlaczego, kiedy kwadrans później przemknęli obok McDonalda, minęli skrzyżowanie i wjechali do miasteczka wyjętego wprost z dziewiętnastowiecznej pocztówki. Pośrodku uroczego ryneczku, nad którym górował dwustuletni ceglany budynek ratusza służący obecnie za siedzibę Muzeum Złota, rosły potężne drzewa pozbawione teraz liści. Zabytkowe witryny kusiły szyldami „Pamiątki”, „Antyki”, „Ciasta domowe”. Po chodnikach wybrukowanych czerwoną kostką przelewały się tłumy turystów.
– Mam wrażenie, jakbyśmy się cofnęli w czasie – stwierdziła Kimberly.
– Coś w tym rodzaju.
Sal zrobił jej krótką wycieczkę objazdową wokół rynku. Klomby obsadzono iglakami, a pomiędzy nimi ustawiono takie eksponaty, jak koło od dyliżansu, poidło dla konia i zbielała czaszka wołu. Kimberly miała wrażenie, że jest na planie westernu, choć to wciąż była Georgia, stan znany jej najbardziej z dusznego, gorącego lata i świeżych brzoskwiń.
– Na przełomie września i października dosłownie roi się tu od turystów, którzy przyjeżdżają podziwiać kolory jesieni. Nie ma gdzie zaparkować auta. Powinnaś zabrać męża i przyjechać tu kiedyś. To znaczy, jeśli lubicie takie rzeczy.
Dosłyszała delikatną przyganę w jego głosie, więc natychmiast przytaknęła:
– Tak, tak, koniecznie. Romantyczny pensjonat, zwiedzanie winnic. Mac byłby zachwycony.
Sal już się więcej nie odzywał, i dobrze.
Postawił samochód przed ogromnym drewnianym młynem stepowym, który jak głosiła tabliczka, służył kiedyś do kruszenia rudy złota. Poczekali, aż Rainie i Quincy też zaparkują i za wskazaniem strzałki udali się do Olde Towne Grille.
Szeryf Boyd Duffy już tam czekał, zajmując połowę narożnego boksu. Był to kawał chłopa o szpakowatych włosach i przenikliwych czarnych oczach. Wyglądał jak były futbolista i prawdopodobnie był zapalonym myśliwym. Pewnie siał postrach wśród miejscowych wyrostków. I bardzo dobrze.
Był też czarnoskóry, co w tej części Georgii czyniło z niego rodzaj anomalii.
Zauważywszy ich, zawołał tubalnym głosem:
– Agent Martignetti! – Podniósł z ławki swe potężne ciało z zaskakującą gracją. – A to, jak się domyślam, agentka Quincy. – Uścisnął jej dłoń, nie gruchocząc kości, dzięki czemu jeszcze bardziej zyskał w jej oczach. – Proszę, mówcie mi Duff. Jak piwo z Simpsonów. Cóż, to długa historia. Witamy, witamy. Tu na północy jest o wiele ładniej niż w tej zadymionej Atlancie. Na pewno wam się spodoba.
Przywitał się też z Quincym i Rainie, po czym wskazał na sąsiedni stolik, gdzie było więcej miejsc siedzących. Kolejny gest, tym razem w stronę kelnerki; blondynka z natapirowanymi włosami przyniosła karty dań i kamionkowe dzbanki ze słodzoną herbatą.
– Jedzenie mają tu wyśmienite – zachwalał Duff. – Smażony kurczak powali was na kolana. Ciasteczka cynamonowe domowej roboty też są pyszne, no i bułeczki z białym sosem. Polecam spróbować wszystkiego po trochu. Dla takiego chłopa jak ja to akurat jeden posiłek.
Kimberly nie mogła sobie odmówić ciasteczek, Rainie też. Quincy jak zwykle poprosił o czarną kawę. Przynajmniej Sal uszczęśliwił szeryfa, biorąc smażonego kurczaka. Pogawędzili jeszcze chwilę i przeszli do spraw zasadniczych.
– Nie sądzę, żeby czworo tak zapracowanych osób jak wy fatygowało się aż tutaj wyłącznie w celu podziwiania widoków. W czym mogę pomóc?
Sal zaczął pierwszy.
– Szukamy osoby, która może mieć związek z zaginięciem około dziesięciu prostytutek. Mamy powody sądzić, że ten mężczyzna dobrze zna te okolice, więc przyjechaliśmy się rozejrzeć.
Duff uniósł brwi. Nie był głupcem.
– Innymi słowy podejrzewacie, że mógł gdzieś tutaj zakopać zwłoki.
– Nie wykluczamy tego.
Westchnął i oparł się łokciami o blat.
– No dobrze. Kim jest ten facet?
– Na razie nie znamy jego nazwiska, mamy tylko rysopis. – Sal otworzył zieloną teczkę, wyjął z niej portret pamięciowy sporządzony na podstawie zeznań Ginny Jones i agentki Sparks, i podał go szeryfowi. – Jakby co, mam więcej egzemplarzy. Chcielibyśmy, żeby to trafiło w ręce jak największej liczby funkcjonariuszy.
– Zaraz, zaraz. Po kolei. – Szeryf pogrzebał w wewnętrznej kieszeni munduru, wydobył okulary w czarnych oprawkach i nasadził je na czubek nosa. Przyjrzał się obrazkowi, cicho pomrukując.
Kelnerka przyniosła zamówione dania. Duff podniósł do góry ręce z kartką, a dziewczyna postawiła przed nim talerz z pieczonym indykiem w sosie.
– Nie macie takiego bez czapki?
Sal pokręcił głową.
Duff jeszcze chwilę lustrował wydruk, po czym odłożył go na bok, wziął do ręki sztućce i zaczął kroić mięso.
– Dobra – rzucił krótko. – Zacznijmy od początku. Nie rozpoznaję gościa, ale z drugiej strony wy, biali, wszyscy wyglądacie dla mnie tak samo.
Sal zrobił zaskoczoną minę. Duff posłał mu szeroki uśmiech.
– Taki żarcik, kolego. Jak ci przychodzi zeskrobywać z ulicy szesnastolatka, którego znałeś od dziecka, bo mu się zachciało poszaleć nowym motocyklem, musisz się nauczyć śmiać. Wy z dużych miast zajmujecie się obcymi ludźmi, ja codziennie mam do czynienia z własnymi sąsiadami. Gdyby ten wasz podejrzany mieszkał w okolicy, raczej bym go kojarzył, nawet w tej głupiej czapce.
– Więc nie jest stąd.
– Na pewno nie mieszka na stałe, ale co roku odwiedzają nas dziesiątki tysięcy turystów, nie licząc letnich rezydentów czy weekendowych myśliwych. Góry są atrakcyjne przez cały rok i ruch, jaki tu mamy, to potwierdza. Odpowiedzcie mi na parę pytań, zobaczymy, czy tego nie da się trochę zawęzić. Gdzie ostatni raz widziano te prostytutki żywe?
– Atlanta i okolice, głównie Sandy Springs. W lokalach, one nie pracowały na ulicy.
– A więc to jest rewir waszego podejrzanego. To dlaczego tu przyjechaliście?
– Z zeznań świadka wynika, że to człowiek spędzający dużo czasu na łonie natury. Zdobyliśmy też jego but. Znaleziony na nim materiał roślinny odpowiada florze Parku Narodowego Chattahoochee…
– Sporo hektarów – stwierdził Duff.
– Na podeszwie były też ślady złota, stąd myśl o Dahlonedze.
Duff kiwał głową, żując w zamyśleniu.
– Byliście już w Muzeum Złota?
– Nie.
– Idźcie koniecznie. To właśnie na tych frontowych schodach doktor Stephenson, pełniący funkcję probierza w mennicy, próbował powstrzymać górników z Georgii przed ucieczką do Kalifornii w czasie gorączki złota w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym, zapewniając, że w tych górach kryje się złoto. Oczywiście wskazywał na pasmo Blue Ridge. Widzicie, już wtedy zachęcano ludzi, żeby popierali lokalny przemysł.
Nikt nie kwapił się, żeby to skomentować, więc Duff powrócił do sedna sprawy:
– Zacznijmy od osoby podejrzanego. Przyjmijmy, że faktycznie lubi sobie połazić po górach albo zapolować i jak większość takich osób spędza weekendy tutaj. Przecież musi coś jeść, gdzieś spać, robić zakupy. W okręgu Lumpkin największym miastem jest Dahlonega, a tutaj ludzie stołują się najczęściej w Olde Town Grille, w Smith House, u Wyliego i jeszcze w paru miejscach. Jeśli chodzi o noclegi, mamy tu hotele największych sieci: Days Inn, Econo Lodge, Holiday Inn, Super Eight. No i znowu Smith House, który jest tuż za rogiem. Dobrze tam karmią, ceny za pokój też niewygórowane i co was może zainteresować, mają na swoim terenie kopalnię złota. Pokażcie pracownikom portret, może coś wam powiedzą. Co do zakupów, jest sklep ogólnospożywczy, ale korzystają z niego głównie turyści. Tubylcy raczej jeżdżą do WalMartu. Biorąc pod uwagę tłumy, jakie się tam codziennie przewijają, nie ma chyba sensu wypytywać kasjerów. Jeżeli ten facet, jak mówicie, prawie mieszka w lesie, to ja bym pojechał dwadzieścia kilometrów na północ do Suches. To moje strony.
– Suches? – przerwała mu Kimberly.
– „Dolina nad chmurami” – wyjaśnił Duff. – Czegoś takiego pani jeszcze nie widziała. Tylko uważajcie, bo łatwo ją przeoczyć, ale przez to, że leży przy Szlaku Appalachów, ma kilka pól namiotowych i jezioro, bywa tam sporo ludzi. Głównie myśliwi, biwakowicze, kierowcy terenówek, wędkarze, bikersi…
– Rowerzyści, tak? – spytała Rainie.
– Motocykliści. Roi się tu od nich każdego lata. Jeśli ten wasz gość lubi takie klimaty, jest duże prawdopodobieństwo, że zahaczył o Suches. Czyli musiał się żywić albo w T. W. O., albo u Lenny'ego, a zakupy robił u Dale'a. Zacząłbym od pokazania rysopisu w tych trzech miejscach. Nie czarujmy się, w tak małym miasteczku nie ma gdzie się ukryć.
Sal cały czas pilnie notował. W tym momencie podniósł wzrok.
– Mówi pan, że Dahlonega i Suches są licznie odwiedzane przez turystów…
– Sześćdziesiąt tysięcy ludzi rocznie. Sal pokiwał głową ze smutkiem.
– I tu, widzi pan, jest problem. Chodzi o to, że ten człowiek przez cały rok regularnie zwoził tu ciała i nikt go nie zauważył. Skoro kręci się tu tylu wycieczkowiczów, myśliwych, wędkarzy, motocyklistów, jak coś takiego byłoby możliwe? Turyści na dodatek pstrykają zdjęcia na prawo i lewo.
Duff błysnął zębami w uśmiechu. Dokończył indyka i dopiero ponownie się odezwał.
– Jeżeli on zakopuje ciała, to na pewno z dala od głównych szlaków. Macie rację, do tej pory ktoś n a pewno by się na niego natknął. – Wystawił dłoń i zaczął odliczać na palcach. – To nam wyklucza szlak Woody Gap, Springer Gap, Szlak Appalachów, szlak Bentona-MacKaya, Slaughter Gap*…
– Slaughter Gap? – wtrąciła się Rainie.
– Tak. Dochodzi się nim na szczyt Blood Mountain*.
– Blood Mountain? – Rainie spojrzała na Sala i Kimberly. – Osobiście tam bym zaczęła poszukiwania, ale to tylko moje zdanie.
Duff znów wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jak mówiłem, to jedne z najbardziej uczęszczanych szlaków, co czyni je kiepskim miejscem – uśmiechnął się przepraszająco do Rainie – na ukrycie zwłok. Ale istnieje jeszcze cała sieć bitych dróg administrowanych przez Federalną Służbę Leśną. Wiele z nich trudno nawet znaleźć, można zabłądzić, prawie wszystkie biegną w głębi lasu.
* Slaughter – ang. rzeź, mord, masakra (przyp. tłum.). Krwawa góra (przyp. tłum.).
– Stawy hodowlane! – przypomniała sobie Kimberly. Duff skinął głową z uznaniem.
– Brawo. Owszem, mamy tu stawy, leżą przy drodze leśnej numer sześćdziesiąt dziewięć. Jest jeszcze droga czterdziesta druga, zwana także Cooper Gap Road. Z tym że według standardów USFS* to są autostrady. Nam chodzi o te pozostałe dziesiątki błotnistych, nieoznakowanych, prawie nieprzejezdnych dróg. Te dopiero są ciekawe. Są uczęszczane na tyle, że widok pozostawionej na noc na poboczu terenówki nie wzbudziłby niczyich podejrzeń, a jednak można nimi jechać całymi godzinami i nie spotkać żywego ducha. Idealne miejsce dla waszego podejrzanego.
* United States Forestry Service – Federalna Służba Leśna (przyp. tłum.).
– O jakiej liczbie tych dróg mówimy? – spytał Sal. Duff wzruszył ramionami.
– Ba, kto to wie? Całe życie mieszkam w tych górach i chyba nawet ja nie znam ich wszystkich. Przyda się wam porządna mapa USFS, a dodatkowo USGS, bo ci rządowi nie zawsze wszystko mówią.
– To by była druga opcja – stwierdziła Kimberly. – Służby leśne i geodeci. Ma pan rację, oni bez przerwy włóczą się po tych terenach, pobierają próbki, tworzą bazy danych. Kiedyś współpracowałam z takim zespołem w Wirginii. Ci ludzie spędzają w lesie więcej czasu niż najbardziej zapalony turysta. Pokażemy im portret, opiszemy samochód podejrzanego, może coś zauważyli.
– Mam tam paru kumpli, mogę podzwonić – zaofiarował się Duff. – Są uszami i oczami gór, że tak powiem.
– Czyli tak – podsumował Sal – rozdamy ulotki w hotelach i knajpach, i zobaczymy, co z tego wyniknie. A potem pogadamy z USFS i USGS.
– My tu z szeryfem Wyattem mamy mocną ekipę, chętnie pomożemy. Nasze chłopaki z przyjemnością zajmą się czymś innym niż niesforni turyści i podpite nastolatki. Wyatt wraca pod koniec tygodnia. Przedstawię mu sprawę i możemy zacząć działać.
– Nie chcemy spłoszyć podejrzanego – zastrzegł Sal. – W tej chwili priorytetem jest odnalezienie tych kobiet, ewentualnie ich ciał. Później dopadniemy Dincharę.
– Dincharę? – zmarszczył brwi Duff. – Myślałem, że nie znacie jego nazwiska.
– To pseudonim. Anagram od arachnid.
– Co takiego?
– No, arachnid. Pajęczak.
– Wiem, co to znaczy, synu, tylko się zastanawiam, jaki dorosły facet wymyśla sobie ksywę po robaku.
– Taki, który lubi polować – podsunęła Kimberly. – Na razie jedną z ofiar oszczędził. Sal, opowiedz panu o Ginny Jones.
Z Duffem rozstali się po szóstej. Większość sklepów była już zamknięta, ale udało im się znaleźć restaurację Wyliego i pokazać personelowi portret pamięciowy Dinchary. Nikt go nie rozpoznał, ale kierowniczka obiecała się rozglądać. Sal zostawił wizytówkę i ruszyli dalej.
Następny był Smith House, niegdyś okazała prywatna willa, obecnie przekształcona w hotel, sklepik z lokalnymi wyrobami oraz restaurację. W holu unosił się zapach maślanych bułeczek i kandyzowanych słodkich ziemniaków. Kimberly to wystarczyło.
– Idziemy na kolację! – zarządziła.
Rainie i Quincy poddawali się wszystkiemu bez słowa, a Sal, który niedawno przecież wchłonął porcję kurczaka, wzruszył tylko ramionami.
– Ja tam zawsze mogę jeść.
Posiłki podawano w formie szwedzkiego stołu. W holu zostawiało się kasjerce zryczałtowaną kwotę, a ona wydawała kwitek, z którym schodziło się do piwnicy do sali jadalnej, gdzie można było się najeść do syta smażonych kurczaków, pieczonej szynki, rostbefu, pierogów, okry, warzyw gotowanych na parze i domowych ciastek. Nie serwowano alkoholu, za to w nieograniczonych ilościach podawano mrożoną herbatę i lemoniadę.
U dołu schodów zauważyli wejście do starego szybu kopalnianego głębokiego na mniej więcej sześć metrów. Dla Kimberly była to tylko czarna dziura przykryta pleksiglasem. Nic szczególnego. Ale Rainie i Quincy zatrzymali się na chwilę, by obejrzeć prezentację wideo przedstawiającą historię tego obiektu.
Rumiana kelnerka znalazła dla Sala i Kimberly dwa miejsca obok sześcioosobowej rodziny. Poznali więc babcię i dziadka, mamę i tatę oraz czteroletnie bliźniaki. Chłopcy ganiali jak szaleni wokół stołu, a ich umęczona matka posłała Kimberly blady uśmiech, mówiąc:
– Mam nadzieję, że to pani nie przeszkadza.
– Absolutnie – odrzekła Kimberly i poklepała się po brzuchu.
– O – ożywiła się kobieta. – To pierwsze?
– Tak.
– Pewnie nie możecie się państwo doczekać? – Zerknęła z uśmiechem na Sala.
Ten zastygł z rękami na misce z zielonym groszkiem.
– Proszę?
– Ja owszem – powiedziała Kimberly. – Jestem bardzo szczęśliwa. Przynajmniej na razie.
Kobieta się roześmiała.
– Oj, tak. Tak to właśnie jest. Wiecie już, czy to chłopiec czy dziewczynka?
– Nie. Wolimy niespodziankę.
– My też woleliśmy. No i była niespodzianka, że hej. Mogę coś poradzić?
– Słucham.
– Proszę nie rodzić bliźniąt.
Dołączyli do nich Rainie i Quincy, przedstawili się. Rainie od razu rzuciła się na smażoną okrę, a Quincy powoli się delektował porcją pieczonej szynki z warzywami gotowanymi na parze.
Zapach mięsa nie przeszkadzał Kimberly tak bardzo jak poprzedniego dnia. Czyżby koniec kolejnego etapu ciąży? Początek nowego? Życie, nawet to prenatalne, nie stało w miejscu. Skubnęła trochę szynki, okry i zębacza. Zaczynało ją ogarniać to uczucie błogiego zadowolenia, kiedy po owocnym dniu pracy zasiada się do smacznego posiłku w towarzystwie rodziny i przyjaciół.
Zupełnie zapomniała o portrecie Dinchary, aż do momentu kiedy kelnerka podeszła do nich z dolewką mrożonej herbaty.
– O, to też państwa znajomy? – zapytała, wskazując na otwartą torbę Kimberly.
– Kto?
– Ten mężczyzna na rysunku. Widywaliśmy go tu często. Z synem, oczywiście. Mój Boże, te nastolatki to potrafią zjeść.
Sal przestał jeść. Zastygł z kurzym udkiem w zatłuszczonych palcach i spoglądał na przemian to na portret, to na kelnerkę.
Pierwsza ocknęła się Kimberly.
– Pani go zna?
– Poznaję go. Jesienią bywał tu dosyć często. Mniej więcej takiego wzrostu, prawda? – pokazała ręką. – Nieduży, ale silny z wyglądu. Miał trochę mięśni. I ciągle nosił tę czapkę, nawet przy stole. – Pokręciła głową. – Oj, za moich czasów babcia złoiłaby mi skórę za coś takiego.
– Pamięta pani, jak się nazywał?
– Hm… – przygryzła wargę, opierając dzbanek z herbatą o biodro. – Na imię miał jakoś… Bobby? Bob? Rob? Ron? Richard? Wyleciało mi z głowy. Nie jestem pewna, czy się przedstawiał.
– A chłopak?
– Szesnaście, siedemnaście lat, chudy jak patyk, długie ręce i nogi. Wiecie, jak wyglądają ci nastoletni chłopcy, jakby byli niedożywieni. Małomówny. Siadał i jadł, prawie w ogóle się nie odzywał.
– A jego imienia pani nie pamięta?
Znów pokręciła głową.
– Niektórzy ludzie przychodzą do nas, bo brakuje im towarzystwa. Chętnie się przedstawiają i nawiązują rozmowy. Inni przychodzą po prostu zjeść okrę. Nie wtrącamy się.
– A pamięta pani, czym płacił? – wtrąciła się Rainie, która uważnie się przysłuchiwała rozmowie.
– O to trzeba by zapytać na górze.
– Bo jeśli kartą kredytową… – dodała Kimberly, podchwytując tok rozumowania Rainie.
– Chcielibyśmy porozmawiać z kierownikiem – powiedział Sal.
Rodzina siedząca obok zerkała na nich z coraz większym zaniepokojeniem.
– Co się dzieje? Kim jest ten człowiek? Czy powinniśmy o czymś wiedzieć?
Wszystkie oczy zwróciły się ku Salowi. Nawet bliźniaki przestały biegać.
– To tylko rutynowe dochodzenie – zapewnił lakonicznie i położył rękę na ramieniu Kimberly.
Nie potrzebowała zachęty. Ruszyli prosto do biura kierownika.
Okazało się, że przejrzenie wszystkich kwitków z transakcji kartami kredytowymi zajmie trochę czasu. Musieli podać więcej szczegółów. Data, godzina, kwota? Zawołano kelnerkę, żeby spróbowała sobie przypomnieć, kiedy to dokładnie było. Stwierdziła, że mężczyzna przychodził tu z synem kilka razy między wrześniem a listopadem. Naciskana, zdołała sprecyzować datę jednej z wizyt na długi weekend w czasie Dnia Kolumba. Późny wieczór, rachunek za dwie osoby. Kelnerka pamiętała, że ją zdziwiło, iż chłopakowi wolno przebywać poza domem o tej porze.
System nie był skomputeryzowany. Kierownik po prostu otworzył szufladę, gdzie rachunki leżały posegregowane według miesięcy. Okazało się, że Smith House to bardzo popularne miejsce noclegowe. Zwłaszcza w weekend, na który przypadał Dzień Kolumba.
Kimberly wróciła do jadalni, żeby przekazać ojcu i Rainie dobrą wiadomość.
– Kierownik potrzebuje więcej czasu, żeby odszukać rachunki, więc zgadnijcie, co? Zostajemy tu na noc!