175082.fb2
„W ciągu dnia pustelniki brunatne zazwyczaj chowają się w ciemnych, ustronnych miejscach”. (Michael F. Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)
Rano czekała na Kimberly seria złych wiadomości. Kierownik Smith House znalazł aż czterdzieści pięć wchodzących w grę rachunków. Na popołudnie zapowiadali burzę. Szef dzwonił z pytaniem, dlaczego nie było jej na wczorajszym zebraniu Wydziału.
Do tego Mac nie oddzwonił.
Starała się podejść do tego ze spokojem. Przede wszystkim niech skserują dla nich te kwity z hotelu, to po powrocie przejrzy je z Salem. Ze względu na prognozę pogody trzeba będzie natychmiast wyruszyć do Suches. Szefowi zostawi wiadomość, że bada pewien bardzo ważny trop.
O Macu starała się na razie nie myśleć. Przynajmniej w miarę możliwości.
Wsiedli we czwórkę do samochodu Sala i pojechali w stronę Suches.
Droga numer 60 wiła się nieskończoną liczbą zakrętów, wspinając się coraz wyżej i wyżej. Minęli kopalnię złota, parę budek sprzedających gotowane orzeszki ziemne i sporo drewnianych leśnych domków do wynajęcia. Po prawej stronie wznosiło się pasmo gór Blue Ridge porośnięte gęstwiną zieleni przetykaną szarymi skałami, a po lewej, zza pozornie cienkiej ściany strzelistych drzew, wyzierała rozległa dolina, której nie dało się objąć wzrokiem.
Gdy wynurzyli się z tunelu drzew, na szybie rozprysły się pierwsze krople deszczu. Krajobraz się zmienił. Przestrzeń wypełniały teraz niekończące się pola podzielone białymi płotami i poznaczone czerwonymi stodołami. Dahlonega jest otulona górami, a Suches to wysunięty na północ odległy przyczółek. Nieliczne farmy. Obowiązkowe domy na kółkach. Zbyt dużo budynków zabitych deskami.
Rzeczywiście łatwo je przeoczyć.
Sal mknął drogą, gdy Rainie nagle zawołała, pokazując coś palcem:
– Tam było napisane T. W. O.!
– Czekajcie, jest i sklep Dale'a – dodała Kimberly, ale Sal akurat odwrócił głowę w lewo i przeoczył budynek po prawej.
Skrzywił się, nadepnął hamulec, aż zarzuciło autem na śliskiej od deszczu nawierzchni, i w końcu zwolnił. Dojechali do małego budynku z kamienia – „Najmniejsza szkoła publiczna w Georgii!”, głosiła tablica – i zawrócili.
Zaczęli od Dale'a. Zaparkowali przy stacji benzynowej, wysiedli i w strugach deszczu podbiegli do szklanych drzwi.
W środku Kimberly zarejestrowała naraz trzy rzeczy: uderzenie gorącego powietrza, zapach domowego chili oraz całą wystawę jaskrawopomarańczowej odzieży myśliwskiej. Dale najwyraźniej oferował wszystkiego po trochu.
– Czy ja dobrze czuję chili? – Sal już się znalazł przy ladzie. – Skoro już tu jesteśmy…
W głębi sklepu stało kilka stolików. Usiedli przy nich i zaraz podszedł do nich starszy mężczyzna. Nie był to Dale, jak się dowiedzieli, lecz Ron. Dale wyszedł.
Ron nie zagłębiał się w szczegóły, a po pełnym rezerwy spojrzeniu Kimberly poznała, że od razu uznał ich za obcych, którzy nie muszą o wszystkim wiedzieć. Przyjął zamówienie, przyniósł dania i z powrotem zajął się myciem stołów.
Sal dopiero w połowie chili postanowił poruszyć temat. Ron wycierał stół tuż za nimi. Sal wyjął portret Dinchary i nonszalanckim tonem, używanym przez detektywów i aktorów telewizyjnych, zagadnął:
– Kojarzy pan może tego człowieka?
Ron nie był głupi. Spojrzał na wydruk, na Sala, potem znowu na wydruk, wzruszył ramionami i dalej spryskiwał blat płynem.
– Jest poszukiwany – dodał z naciskiem Sal.
Ron przerwał, pomyślał chwilę i wrócił do wycierania.
– Mógł się pojawiać w towarzystwie nastoletniego chłopca – wtrąciła się Kimberly. – Może gdzieś tu mieszka?
– Chłopców – poprawił ją Ron. – Widziałem go z dwoma. Jeden starszy, drugi młodszy. Nie byli zbyt rozmowni.
– Wie pan, jak się nazywają?
– Nie.
– Tutejsi?
– Nie, nie są stąd. Ale bywali często, szczególnie zeszłej jesieni. Widziałem ich chyba z dziesięć razy. Głównie tego mężczyznę, chłopcy czekali w samochodzie. Tylko raz mały chciał skorzystać z ubikacji, to go starszy przyprowadził. Cała trójka wyglądała dosyć podejrzanie, powiem szczerze, ale kim ja jestem, żeby oceniać. Robili swoje i wychodzili.
Wszyscy przestali jeść i patrzyli na Rona, który ani na chwilę nie przerwał swojej pracy.
– Może pan opisać tego chłopaka? – spytała Kimberly.
Ron wzruszył ramionami.
– Boja wiem, siedemnaście, może osiemnaście lat. Biały. Wzrostu jakieś metr sześćdziesiąt albo coś koło tego. Chudy strasznie. Miał na sobie wojskowe spodnie o dwa numery za duże, takie jakie teraz nosi młodzież. Cały czas trzymał ręce w kieszeni i chodził zgarbiony. Jak mówiłem, niewiele się odzywał. Przyprowadził tego małego, poczekał, a potem wyszedł.
– A ten młodszy? Kolejne wzruszenie ramion.
– Osiem, dziewięć lat, szatyn, obcięty na krótko. Opatulony w wielką bluzę od dresu i pomarańczową kamizelkę myśliwską. Raczej drobny, ale pod taką warstwą ubrań trudno ocenić. Facet miał na nogach solidne trapery, ale chłopcy chodzili w samych tenisówkach. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że cud, jeśli sobie kostek nie skręcą. Ale wiecie, porządne buty kosztują, a dzieciaki szybko rosną… Zresztą nie wiem. Czasem widuję tu młodzież, która ma na sobie więcej forsy, niż ja zarabiam w miesiąc. A przyjeżdżają tylko raz w roku trochę się poszwendać po górach. Więc chyba różnie bywa.
– Co mówił ten człowiek, kiedy tu przychodził? – dopytywał się Sal. – Kupował coś?
Ron przerwał wycieranie i pogrzebał w pamięci.
– Butelkę wody i batonik. Aha, i jeszcze świerszcze. Trzymamy je dla wędkarzy. Strasznie się ucieszył i kupił całe pudełko. Ale nie sądzę, żeby szedł na ryby, nie był do tego odpowiednio ubrany.
– Pytał o konkretne szlaki turystyczne, wspominał, gdzie był, dokąd się wybiera?
Ron znowu wzruszył ramionami.
– Nie przypominam sobie.
– Czy widział ich ktoś jeszcze oprócz pana?
– O, tak. Jesienią mamy tu tłumy. Nie tak jak teraz. – Zabrzmiało to niemal przepraszająco.
– Czym płacił?
– Chyba gotówką, ale dlatego, że to była niewielka kwota.
– Nie zauważył pan przypadkiem, jakim samochodem przyjechał? – Tym razem spytała Kimberly.
– Nie, proszę pani. Duży ruch, to i człowiek nie ma czasu się rozglądać.
– Czy komunikował się w jakiś sposób z chłopcami? – wtrącił się Quincy. – Mówił coś do nich, kiedy wchodzili do sklepu?
– Hm, niewiele. Chłopcy weszli do środka – przerwał, usiłując sobie coś przypomnieć. – Starszy popatrzył na mężczyznę i powiedział „Chłopak chce się odlać. Co mam z nim zrobić?”, a potem zaprowadził go do łazienki. Mężczyzna nic nie mówił, ale był wkurzony. Chyba wolał, żeby czekali w samochodzie. Wiecie, jakie są dzieciaki.
– Nie użył imienia? – zdziwił się Quincy. – Starszy powiedział o młodszym „chłopak”?
– Tak zapamiętałem.
– Czyli wynikałoby z tego, że nie są braćmi – mruknął Quincy. – Nastolatek dystansuje się od młodszego dziecka, uprzedmiotawia je. Ciekawe.
– A pamięta pan, z której strony przyjechali? – zapytała Rainie. – Z południa czy z północy?
– Nie, proszę pani.
– Widywał ich pan zawsze o określonej porze dnia? Rano, po południu…?
– Po południu, ale tylko dlatego, że to moja zmiana.
Rainie pokiwała głową, ściągnęła usta. Wszyscy troje znów spojrzeli na Sala.
– Myśli pan, że ktoś jeszcze mógłby nam udzielić informacji o tym człowieku? Musimy koniecznie znać jego nazwisko. Jest poszukiwany w bardzo ważnej sprawie.
Ale Ron pokręcił głową.
– Jak mówiłem, oni nie są stąd, tyle że często tu bywali na jesieni. Nawet jeszcze na początku grudnia. Prawdę mówiąc, tak dokładnie to nie pamiętam. Możecie popytać w T. W. O. Nawet turyści muszą czasem coś zjeść, a że tutaj nigdy nie kupował za wiele…
– Jasne, popytamy. – Sal wręczył mu wizytówkę. – Jeśli coś się panu przypomni albo znowu ich pan zobaczy, proszę o telefon. Byłbym wdzięczny, gdyby pan nie rozpowiadał o naszej rozmowie. Chcemy odszukać tego mężczyznę, a nie spłoszyć.
Ron wreszcie zauważył na wizytówce emblemat policji stanowej. Otworzył szerzej oczy, wsunął kartonik do kieszeni na piersi i przyklepał.
– Chodzi o narkotyki? Kiedyś jedyne, co można było dostać w tych górach, to bimber, a teraz wszędzie tylko prochy i prochy. Do czego to dojdzie.
– Ten człowiek może być groźny – ostrzegł Sal. – Jeśli go pan znowu spotka, proszę się do niego nie odzywać, tylko od razu do nas zadzwonić, a my już się wszystkim zajmiemy.
Zjedli lunch. Kimberly kupiła sobie sześciopak puddingu, Rainie uzbroiła się w snickersa, Quincy dokończył kawę i ruszyli w drogę.
Kierownik motelu Two Wheels Only nie rozpoznał twarzy z portretu ani nie przypominał sobie mężczyzny w bejsbolówce w towarzystwie dwóch chłopców. T. W. O. nastawiony był głównie na motocyklistów, ale to nie znaczy, że nie prowadził innej drobnej działalności. Z tym że na mniejszą skalę. Kierownik obiecał, że będzie miał oczy szeroko otwarte.
Lało jak z cebra. Przebiegli po kałużach przez parking i wsiedli do auta. Wyczerpawszy wszystkie możliwości w tej tętniącej życiem metropolii, nie mieli innego wyboru, jak wrócić do Dahlonegi.
Jechali w milczeniu. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, silny wiatr kołysał samochodem.
Kimberly cały czas obserwowała lasy. Wysokie drzewa, gęste podszycie, prawie nie do przebycia. Zastanawiała się, gdzie jest teraz Ginny Jones. Czy zaszyła się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie w spokoju może dbać o rozwijające się w niej nowe życie, czy nawet teraz przemyka przerażona bocznymi uliczkami, uciekając przez grożącym jej niebezpieczeństwem.
– Czekajcie! – zawołała Kimberly.
Sal trochę za mocno nacisnął hamulec. Samochód wpadł w poślizg i zjechał niebezpiecznie blisko środkowej linii.
– Co ty wyprawiasz, do cholery? – zaczął Sal.
– Zawracaj, zawracaj. Tam była leśna droga. Skręćmy w nią.
Sal zatrzymał auto i spojrzał na Kimberly jak na wariatkę.
– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale leje deszcz.
– Wiem, wiem. Tylko kawałek. Co innego mamy do roboty?
– Na pewno coś lepszego niż grzęźniecie w błocie.
– Sal, on jeździł tymi drogami. A skoro tak, powinniśmy chociaż rzucić okiem. No chodź, nie będziemy się daleko zapuszczać.
– Jesteśmy w Suches – mruknął. – Czy może być jeszcze dalej?
Znów na nią spojrzał, ale widząc, że Rainie i Quincy nie protestują, wrzucił bieg, zawrócił, wykorzystując pusty pas jezdni, i skręcił w prawo.
Początek drogi był wyasfaltowany, co zdziwiło Kimberly. Nie tego się spodziewała. Zaskoczyła ją także liczba domów mieszkalnych usadowionych na wzgórzach pośród gęstych krzewów kalmii. Ale już kilometr dalej zaczął się żwir, a las zdawał się wygrywać wojnę z cywilizacją. Krążyli między drzewami, podmyta ziemia powoli zapadała się pod kołami, a po bokach deszcz tworzył rwące, błotniste strumienie.
Dotarli do zawrotki. Kimberly kazała Salowi stanąć, a potem, nim zdążył zareagować, pchnęła drzwi i wyskoczyła wprost w strugi deszczu. Jak przez mgłę słyszała protesty Sala i dźwięk otwieranych drzwi: Rainie i Quincy dołączyli do niej w tym szaleństwie.
Nawet na nich nie spojrzała, nie odezwała się słowem. Nie musiała. Oni żyli w tym samym świecie co ona. Świecie, w którym potwory istnieją naprawdę, a dobrym ludziom dzieje się krzywda i albo można dać się temu przytłoczyć, albo postarać się coś z tym zrobić. Odkąd tylko pamięta, ona i jej ojciec ścigali widmo śmierci. Były to prawdopodobnie jedyne chwile, kiedy oboje czuli, że żyją.
Nagle gdzieś w tyle głowy przemknęła jej myśl, że powinien być z nimi Mac. Zawsze działali we czwórkę: on, ona, jej ojciec i Rainie. Zatęskniła za nim.
– On się myli – szepnęła do siebie, rozglądając się po drzewach.
– Kto? – spytał Sal. Stał przed nią, mokre włosy oblepiały mu twarz. Miał wściekłą minę. W innej sytuacji nawet mogłaby się go wystraszyć, ale ona znała ten rodzaj gniewu. Wiedziała, jak to jest, kiedy robisz wszystko co w twojej mocy i nagle sobie uświadamiasz, że to i tak za mało.
– Ron. Dinchara i chłopcy muszą być stąd. Sam mówił, że nie robią większych zakupów, więc muszą być dobrze zaopatrzeni.
– Kimberly, jest zimno, pada deszcz. Przemokłem do suchej nitki. Nie wiem, co ty kombinujesz, ale proszę cię, przestań mnie wkurzać.
– To kwestia logistyki – stwierdziła, przyglądając się wąskiej błotnistej drodze, smukłym szkieletom drzew i otaczającym je kępom krzewów. Deszcz przylepił jej włosy do głowy, bluzka kompletnie przemokła. Nie przejmowała się tym. Deszcz był nieważny. Błoto było nieważne. Liczył się tylko las.
– Zabić jest łatwo – powiedziała. – Gorzej z pozbyciem się ciała. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach właśnie przy tym mordercy popełniają błąd. A my szukamy faceta, który zrobił to nie raz, a prawdopodobnie kilkanaście razy. Co to znaczy? Że ma doskonale opracowaną logistykę.
Przeszła na skraj lasu, gdzie rosły paprocie tak wysokie, że sięgały jej do pół uda. Zaczęła odliczać na palcach.
– Po pierwsze: gdzie najlepiej ukryć zwłoki?
– W lesie – podpowiedział Sal, mniej wkurzony, bardziej zaciekawiony.
– Słusznie. Po drugie: jak je przetransportować?
– Na przykład takim SUV-em jak jego. Z tyłu jest pełno miejsca.
– Dopóki nie dotrzesz tutaj – zaznaczyła, wskazując na otaczające ich brązowo zielone bajoro. – Co wtedy?
Sal kiwnął głową, zdając się wciągać w jej tok rozumowania, mimo że strugi wody spływały mu po karku, a jego szary garnitur zrobił się czarny.
– Jest późna noc albo tuż nad ranem, pora, gdy istnieje mniejsze ryzyko, że ktoś go zobaczy. Szuka ustronnego miejsca, więc wybiera jedną z dróg używaną przez leśników i zapuszcza się w głąb lasu. Potem staje, wyjmuje ciało z bagażnika i… wrzuca do wąwozu?
– Strażnik leśny by je znalazł – natychmiast zauważył Quincy. Stał trochę z boku, gdzie wszystko słyszał, ale miał dość przestrzeni na formułowanie własnych hipotez. Był w tym dobry. Jeśli nie najlepszy. – Z drogi byłoby widać zdeptaną trawę, nawet połamane gałązki. Strażnika by zaciekawiło, co to za jeleń, niedźwiedź czy ryś tamtędy przechodził. I poszedłby sprawdzić. Raz czy dwa może by się mordercy upiekło, ale kilkanaście razy? Prędzej czy później ktoś by coś zauważył, zwłaszcza że w szczycie sezonu na drogach i w lasach jest spory ruch.
– Czyli zanosi je jak najdalej od drogi – powiedział Sal.
– Zwłoki są ciężkie – zauważyła Kimberly. – Dorosła kobieta waży co najmniej pięćdziesiąt kilo. Nawet jeśli ją zarzucić na plecy, to spory ciężar.
– Schodzi w dół wąwozu? – zgadywał Sal.
I znów Quincy pokręcił głową.
– Wszystko co porzucisz na dole, będzie widoczne z góry, zwłaszcza zimą, kiedy nie ma liści. To popularna okolica wśród myśliwych, turystów i wędkarzy, co znaczy, że po tych lasach kręci się dużo osób, nawet w miejscach, które wydawałyby się niedostępne. Najpewniejsze są tereny położone wysoko, powyżej szlaków, tam, gdzie rzadko kto zagląda.
Sal spojrzał na towarzyszy.
– Nie rozumiem.
– Ktoś mu pomaga – powiedziała Kimberly. – Stawiałabym na starszego z chłopców. Nie sądzę, żeby brał udział w samym akcie zabójstwa, na nagraniu nie słychać innych osób, ale przynajmniej pomaga mu w pozbyciu się ciał. Samotny mężczyzna kręcący się po lesie późno w nocy może wzbudzać podejrzenia, ale już ojciec z synem…
– Mogli na przykład przyjechać na biwak – dodał Sal.
– To tłumaczy wielki tobołek, który dźwigają na plecach albo ciągną za sobą.
– Jasny gwint – jęknął Sal i zakrył dłońmi oczy.
– Musiało im to zajmować parę godzin – wtrąciła Rainie. – Potrzebne były narzędzia: łopata, kilof, sznur, worki. Poza tym jedzenie, woda, apteczka, kompas, takie podstawowe rzeczy. Kimberly ma rację, Dinchara musi być dobrze zaopatrzony. A skoro nie kupuje nic na miejscu, na pewno ma tu gdzieś bazę.
– Młodszy chłopak… – mruknęła Kimberly.
– No właśnie – podchwyciła Rainie. – Kelnerka w Smith House nigdy go nie widziała, więc pewnie go gdzieś zostawiali. Może jest za mały, tylko by im przeszkadzał. Dinchara z nastolatkiem sami jechali dokończyć brudną robotę.
– Nie ma szans, on musi mieć tu w pobliżu dom. Być może dziewczyny jeszcze żyły, gdy je tu przywoził. Wyobraźcie sobie taką leśną chatkę, jakie mijaliśmy po drodze. Schowana w samym środku lasu. Nawet gdyby dziewczyna całą noc wołała o pomoc albo nawet zdołała uciec, kto by ją usłyszał? Dokąd miałaby pójść? Taki dom rozwiązuje wiele problemów.
– Można by sprawdzić rejestry podatkowe – zaproponował Sal. – Znaleźć wszystkie osoby, które w ciągu ostatnich pięciu lat kupiły domy w okolicach Dahlonegi i Suches. Potem zestawić dane z rachunkami ze Smith House i już.
– I sprawdzajcie oferty pracy – dorzucił Quincy. – Jeżeli już długo tu siedzą, Dinchara w końcu będzie potrzebował forsy. Nie wiem jak teraz, ale za moich czasów pięćdziesiąt procent zarobków jednej prostytutki to nie było znowu tak dużo, więc albo zatrudnia ich więcej, a wy jeszcze o nich nie wiecie, albo ma inne źródło dochodu. Z tego co o nim wiemy, mógłby być znakomitym przewodnikiem albo…
Wszyscy wpadli na to jednocześnie.
– Strażnikiem leśnym!
– To by mu dało wiedzę o wszystkich ukrytych drogach w górach Blue Ridge i dostęp do nich, a nawet gotową przykrywkę w razie wpadki. Nie mówiąc o tym, że zawsze miałby aktualne informacje, kto i kiedy przeprowadza obchód w okolicy, gdzie ukrył zwłoki. Zdążyłby je wtedy usunąć, może nawet skierować strażników w inne miejsce.
– O Boże. Już nigdy nie pójdę w góry – westchnął Sal.
– Trzeba by jutro odwiedzić te stawy hodowlane – powiedziała Kimberly.
– Dobra.
– Pojechać do urzędu miasta po dane z ewidencji gruntów i umówić się z kimś z zarządu parku Chattahoochee.
– Tak, tak.
Rainie cały czas krążyła w miejscu, gdzie kończyła się droga i zaczynał las.
– Wiecie, co mnie zastanawia? Wszystkie oczy zwróciły się ku niej.
– Mamy luty. Liście z drzew opadły, a tu ciągle nie widać dalej niż na metr. Zobaczcie na te krzaki kelmii, są wielkości małego domu. Poza tym trawa, porozrzucane kłody drewna, zagajniki sosnowe. W każdym innym lesie byłoby widać przez te drzewa na dobre dwadzieścia, trzydzieści metrów, ale nie tutaj. Niby wychowałam się w lesie, ale i tak ciarki mnie przechodzą.
– I dlatego proponowałbym się stąd zmyć – mruknął Sal, obciągając przemoczone klapy marynarki. – Wracajmy do samochodu.
– Dobra – zgodziła się Kimberly – ale następny przystanek to Wal-Mart. Przemokliśmy do suchej nitki, w czym jutro będziemy chodzić?
– Zostajemy na jeszcze jedną noc? – jęknął Sal.
– Masz lepszy pomysł?
Pojechali do WalMartu.