175082.fb2 Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

33

„Dla zrekompensowania swoich ułomności pająki w toku ewolucji wypracowały szereg rodzajów broni, taktyk oraz dziwacznych mutacji, które przywodzą na myśl miniaturową bandę superłotrów”.

(Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)

Mac zadzwonił do niej zaraz po kolacji. Kimberly akurat wróciła do swego pokoju w hotelu Smith House, pierwszy raz w życiu doceniając genialny wynalazek, jakim są spodnie na gumce. Wchłonęła prawie całego kurczaka, z pół kilo okry i dwie porcje sernika, a wciąż czuła luz, kiedy mały McCormack rozpoczął cowieczorną zabawę w kopanie maminej śledziony.

Rainie i Quincy poszli już spać, ale Kimberly była spięta i podminowana, jak zawsze gdy śledztwo zaczynało nabierać rumieńców i widziała już światełko w tunelu. Jej pokój był dość spory, urządzony na poddaszu, miał kształt litery L, idealnie się nadawał na nerwowe przechadzki. Krążyła od łóżka do biurka i z powrotem, głaszcząc nabrzmiały brzuch, a w jej głowie kotłowały się tysiące myśli. Jeżeli rewirem polowań Dinchary było Sandy Springs, to Dahlonega stanowiła jego kryjówkę. Lada dzień wszystko się rozwiąże; przejrzą odpowiednie dokumenty, przesłuchają odpowiednie osoby i ostatni element układanki wskoczy na swoje miejsce. Znajdą Ginny Jones, zaginione dziewczęta i samego Dincharę. Nareszcie…

Zadzwonił telefon, wyświetlając numer Maca. Stanęła w miejscu, czując nerwowy skurcz żołądka. Tak ją to wkurzyło, że porwała komórkę i warknęła do słuchawki:

– Kimberly.

Usłyszała trzaski, potem potrójne kliknięcie i buczący pogłos. -To ja.

– Cześć, kochanie.

– Gdzie jesteś?

– Wciąż w Dahlonedze. Rano mamy jeszcze kilka wizyt do odbębnienia.

– … pogoda?

– Leje jak z cebra, a u was?

– … lecieć… zadanie specjalne… jutro rano…

– Co mówisz? Fatalnie cię słyszę. Może przejdziesz w inne miejsce?

Zdawało jej się, że słyszy chrzęst żwiru pod butami i męskie głosy w tle, jakby wykrzykujące rozkazy. Wreszcie skojarzyła. Późna godzina, zadanie specjalne. Prawdopodobnie Mac z ekipą Wydziału Antynarkotykowego przygotowują się do akcji rozbicia jakiejś nielegalnej wytwórni metamfetaminy. A zadzwonił teraz dlatego, że tak właśnie robią małżonkowie na chwilę przed założeniem kamizelki kuloodpornej i wyruszeniem na akcję. Ostatni raz dzwonią do domu, żeby pozamykać sprawy osobiste. Tak na wszelki wypadek.

Dziecko znów się poruszyło. Przysiadła na krawędzi łóżka.

– Gdzie? – wyszeptała.

– Nie mogę… dzieć… rano.

– SWAT też będzie?

– Wszyscy… mobilizacja.

– Mac… – Teraz powinna coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale za Boga nie wiedziała co. W jednej chwili boleśnie uzmysłowiła sobie dystans, jaki między nimi narósł, te wszystkie pytania pozostawione bez odpowiedzi, nieprzerwane chwile milczenia.

Ileż by dala, żeby być teraz w domu. Jakoś nie w porządku było załatwiać to przez telefon. Powinni siedzieć razem, przytuleni do siebie w ten sposób, aby on mógł czuć ruchy dziecka. Aby mógł szepnąć jej do ucha, że ją kocha, a ona poczuć na szyi muśnięcie jego oddechu, gdy będzie jej kładł dłoń na swoim sercu. Życie może się zmienić w jednej sekundzie. Ukochana osoba może wyjść z domu i nigdy nie wrócić. Dobrze o tym wiedziała. Dwa razy w roku jeździła odwiedzić groby, aby pokazać, że pamięta i nigdy nie zapomni.

– Uważaj na siebie – szepnęła.

– … wiście.

– Zadzwonisz?

– Spróbu… jutro… domu?

– Chyba dopiero po południu. Musimy jeszcze pojechać do przedsiębiorstwa rybnego i przejrzeć trochę dokumentów.

– … czujesz?

– Dziecko ma się świetnie. Jest coraz silniejsze, bo zrobiło się strasznie ruchliwe. Aha, i jest mięsożerne. W końcu mogłam zjeść kawałek kurczaka.

Chichot Maca zanikał w słuchawce. Połączenie było fatalne, ale przez moment poczuła, jakby mąż był obok. Prawie widziała jego zmarszczki wokół oczu i wygięte w uśmiechu usta.

– Kocham cię – powiedziała.

– … ciebie też.

Nagle coś piknęło i rozmowa się urwała. Kimberly nie próbowała się połączyć po raz drugi. Mac musi zrobić, co do niego należy. Ona zaś…

Siedziała sama w hotelowym pokoju i zastanawiała się, dlaczego, skoro tak kocha swego męża, wydaje jej się taki odległy. W którym momencie dystans między mężem i żoną przestaje być tylko pewnym etapem w małżeństwie, a staje się całkiem nowym stanem wszechświata? I co ma z tym zrobić osoba tak uparta i zawzięta jak ona?

Dziecko znów się poruszyło. Kimberly pogłaskała brzuch, wsłuchując się w wycie wiatru hulającego po parkingu i stukającego w okna.

Otuliła się płaszczem i wyszła.

Sal siedział w kącie ganku pod daszkiem, schowany przed wiatrem, i patrzył jak miotane nim strugi deszczu tańczą wokół latarni. Kimberly bez pytania przysiadła się do niego, wmawiając sobie, że wcale go specjalnie nie szukała. Nie w tym celu wyszła z pokoju. Nie on stanowił problem.

Sal chyba nie był w nastroju do rozmów. Obserwował burzę z twarzą zastygłą w tym samym wyrazie ponurego zamyślenia, który widziała u niego już wcześniej. Myśli zabrały go w jakieś bardzo nieprzyjemne miejsce. Ciekawe, jak długo tam przebywał.

– Zjadłaś kurczaka – odezwał się. – Myślałem, że dziecko nie lubi mięsa.

Kimberly wzruszyła ramionami.

– Zmieniło zdanie. Kolejny dowód, że to dziewczynka.

W końcu odwrócił się do niej, jego wzrok spoczął na jej brzuchu.

– Denerwujesz się?

– Tak.

– Wrócisz do pracy po porodzie?

– Taki mam zamiar.

Przyjrzał się jej uważniej.

– Myślisz, że macierzyństwo w jakiś sposób cię zmieni? No, nie wiem, wyobraź sobie, że dostajesz pierwsze wezwanie do zabójstwa dziecka. Albo w sprawie o molestowanie, porwanie, handel żywym towarem, podpalenie czy cokolwiek z tego gówna, które dotyka i niszczy życie młodych ludzi. Nie będzie ci trudno?

– Podziękuję Bogu, że to nie mnie się przytrafiło.

– To za mało. Pracujesz w ERT, prawda? Jeździsz oglądać zwłoki. A potem co, wracasz do domu, do małej Janey, i udajesz, że możesz zmyć z siebie ten smród albo wymazać z pamięci ten widok?

– Teraz też to robię.

– Ale nie mała Janey.

– Dlaczego taka cudowna rzecz jak dziecko, potencjalne źródło radości, miałoby sprawić, że reszta świata nagle stanie się nie do zniesienia?

Skrzywił się, najwyraźniej nie spodziewając się takiego argumentu. Po chwili milczenia, kiedy nie udało mu się wymyślić riposty, wrócił do obserwowania burzy. A po kolejnej chwili Kimberly chwyciła jego dłoń i przyłożyła do brzucha akurat w chwili, gdy małe gwałtownie się poruszyło.

Sal cofnął rękę jak oparzony, wyprostował się.

– O kurczę.

– Ma krzepę, co? – zaśmiała się Kimberly.

– Kogo ty tam nosisz, przyszłą Mię Hamm*?

– Kto wie – wzruszyła ramionami. – Jak dorośnie, pozwolę jej zostać, kim zechce. Uważam, że to podstawa. Sal, spotkałeś się kiedyś z pojęciem „banalności zła”?

* Mia Hamm – utytułowana amerykańska piłkarka (przyp. tłum.).

– Banalność zła?

– Tak. Jeden psycholog przeprowadził eksperyment. Wziął grupę inteligentnych młodych ludzi znanych z wysokich standardów moralnych i zamknął ich w takim więzieniu na niby. Część miała odgrywać role więźniów, inni strażników. Wszystko miało jak najbardziej przypominać rzeczywistą sytuację, więc w ramach zajęć „strażnicy” aresztowali „więźniów” i tak dalej. Eksperyment miał trwać kilka tygodni. Jeśli dobrze pamiętam, profesor musiał go przerwać już po trzech dniach, ponieważ niby-więźniowie zaczęli mieć objawy załamania nerwowego z powodu autentycznej przemocy, jakiej doświadczali od „strażników”. Byli rozbierani do naga, poniżani, a nawet wykorzystywani seksualnie. I to przez normalnych młodych mężczyzn, którzy w życiu nic nie przeskrobali. Czyli nawet dobrzy ludzie są zdolni do robienia złych rzeczy, jeśli myślą, że im wolno. Banalność zła.

– Mówisz o nazistach – mruknął Sal.

– Mówię o naturze człowieka. O tym, że każdy ma w sobie zdolność czynienia zła. Niektórzy nigdy jej nie wykorzystają, inni z całą świadomością, a jeszcze inni tylko w sprzyjających okolicznościach. Przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat będą przykładnymi obywatelami, ale w czterdziestym pierwszym roku…

– To mnie teraz pocieszyłaś.

Wzruszyła ramionami.

– Wcale nie miałam zamiaru. Takie są fakty. A to, że za chwilę zostanę matką, nie znaczy, że nagle wsadzę głowę w piasek. Świat jest okrutny. Ludzie są źli. Bestie czyhają pod łóżkiem albo, nie czarujmy się, w sypialni tatusia w głębi korytarza. Ale wiesz co?

– Myślisz, że jeżeli teraz się zabiję, to mi trochę ulży?

– Za banalnością zła idzie coś jeszcze: banalność heroizmu.

Sal jęknął.

– Błagam, tylko nie zaczynaj o Supermanie…

– Nie, chodzi mi o coś wręcz przeciwnego. O zwykłego przeciętnego człowieka, który pewnego dnia, gdy nadarza się okoliczność, staje się bohaterem. Pasażer w metrze zeskakujący z peronu, żeby pomóc innemu, który spadł na tory. Kobieta w sklepie, która mało, że zauważa zasmuconą dziewczynkę, to jeszcze dzwoni na policję. Dla każdego aktu okrucieństwa istnieje równoważny i przeciwstawny mu akt bohaterstwa. To też cecha ludzkiej natury.

– Zamordowali ci matkę i siostrę, więc chcesz ocalić resztę świata?

– Sal, nie musisz mi przypominać historii mojego życia. Wiem, kim jestem.

Zaczerwienił się. Odwrócił wzrok, ale nadal nerwowo przebierał rękami.

– Ja nie zrezygnuję, Mac. To nie w moim stylu.

– Powiedziałaś do mnie: Mac.

– No co ty… – Teraz ona się zarumieniła, zdając sobie nagle sprawę z lapsusu. Wszystko jej się mieszało, sama nie wiedziała, co robi. Powinna wrócić do pokoju. Powinna zrobić cokolwiek.

A jednak się nie ruszyła. Wciąż siedziała obok Sala, zerkała na jego niespokojne dłonie i czuła bijące od niego przygnębienie.

Wtedy pierwszy raz przyszło jej to do głowy – banalność zła.

Czy nie to właśnie robi? Czeka na odpowiednią sposobność, żeby uczynić rzecz, o której wie, że nie powinna jej robić? Dotknąć twarzy Sala? Odwrócić jego głowę ku sobie? Odnaleźć ustami jego usta, ponieważ jest w nim coś, co odwołuje się do najgłębszych zakamarków jej duszy? Ból. Wściekłość. Dojmująca pustka wynikająca z tego, że kiedyś coś poszło nie tak i już nic nie można z tym zrobić, pozostaje tylko lizać rany.

Pragnęła go, a przynajmniej ją pociągał. To ją zaskoczyło i wystraszyło zarazem. Przypomniała jej się inna teoria z psychologii, którą przerabiali na studiach: większość ludzi, żeby spieprzyć sobie życie, nie potrzebuje ingerencji z zewnątrz. Doskonale potrafią to zrobić sami.

Sal odwrócił się do niej i uważnie jej się przyglądał. W ciemności z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Kimberly wyczuwała tylko jego tłumione pożądanie.

Wtem rozległ się huk błyskawicy, która na ułamek sekundy jasnym błyskiem rozświetliła kąt, w którym siedzieli. Kimberly zobaczyła twarz Sala rozpaloną fizycznym pragnieniem. Usłyszała też głos męża, który mówił, że rano będzie w domu. Po niebie przetoczył się grzmot. Sal nachylił się do niej, ale odsunęła głowę.

– Wybacz, nie mogę – szepnęła.

Wstała, zacisnęła dłonie w pięści i pośpiesznie odeszła.

W pokoju było ciemno, kiedy otworzyła drzwi. Po omacku odszukała włącznik, nacisnęła, ale nie zadziałał. Weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i zaczęła się trząść w następstwie tego, czego o mały włos nie zrobiła. Przecież ona taka nie jest, nie robi takich rzeczy. Była istnym kłębkiem nerwów. Co się z nią dzieje, do licha?

Doszła do łóżka i chciała włączyć lampkę nocną, lecz nagle usłyszała ostrzegawcze syczenie i zdała sobie sprawę, że nie jest sama.

Coś dużego i czarnego przemknęło przez pościel. Odruchowo sięgnęła do kabury, ale przypomniała sobie, że idąc na kolację zostawiła broń w pokoju. Chwyciła lampę, cisnęła nią w stronę ciemnej sylwetki i odskoczyła do tyłu. Przywarła do ściany i zaczęła się wzdłuż niej przesuwać, aż uderzyła o biurko stojące po przeciwległej stronie. Wymacała drugą lampkę. Z końca pokoju dobiegło kolejne syknięcie.

Włączyła światło i zobaczyła naraz dwie rzeczy: na poduszce stał, unosząc przednie odnóża, chyba największy i najobrzydliwszy pająk na świecie, a obok, jak gdyby nigdy nic, siedział sobie kilkunastoletni chłopak z pistoletem w dłoni.

– Kim jesteś, do cholery? – zawołała Kimberly.

Poniewczasie zerknęła na torbę ze sprzętem, gdzie schowała swojego glocka. Dzieliło ją od niej najwyżej osiem kroków, ale zanim rozpięłaby suwak, włożyła rękę, odszukała broń, straciłaby kilka sekund.

Drzwi. Maksimum osiem kroków, ale zanim przekręci gałkę, pociągnie…

Skupiła wzrok na chłopaku. Siedział spokojnie, pewnie trzymając wycelowany pistolet, i wciąż nic nie mówił.

Zaryzykowała krok w przód. Jak tylko się poruszyła, ogromny ptasznik przyjął postawę obronną i syknął. Stanęła; pająk opuścił kły i czekał.

– Kim jesteś? – powtórzyła, nie odrywając wzroku od pająka. – Czego chcesz?

– Nazywa się Diablo – powiedział z dumą. – To Theraphosa biondi, gatunek ptasznika z Ameryki Południowej. Jad większości ptaszników jest za słaby dla ludzi, ugryzienie boli tyle, co użądlenie pszczoły. Ale nie Diablo. Jego jad może człowieka pozbawić palców, wyżreć ciało do kości. On jeszcze dziś nie jadł obiadu i jak widać, jest z tego powodu nieźle wkurzony.

Kimberly automatycznie zakryła dłońmi brzuch. Znów pomyślała o torbie z pistoletem. Wystarczy doskoczyć, odsunąć zamek, sięgnąć po broń… Nie, chłopak w tym czasie zdąży nacisnąć spust. A pająk… Strach myśleć.

– To ty dzwoniłeś – powiedziała. -I kazałeś mi słuchać nagrania z zabójstwa Veroniki Jones.

– Próbowałem – odparł chłodno. – Dałem pani szansę, ale pani nawaliła.

– Teraz jestem. Możemy porozmawiać.

Chłopak zamachał pistoletem.

– Nie przyszedłem tu na pogaduszki. Przyszedłem zdać egzamin.

Tym razem Kimberly rozważała ucieczkę. Gdyby tak stopniowo przesuwać się w stronę drzwi…

– Czy Dinchara wie, że uciekłeś?

– Uciekłem? Pani myśli, że kto mnie tu przysłał?

– Wie, że tu jesteśmy?

– Wszyscy wiedzą. Paradujecie po całym mieście, wymachujecie jakimiś zdjęciami. To była tylko kwestia czasu. Ale to dobrze, wasza wizyta wiele upraszcza. Przynajmniej nie muszę pani szukać, możemy od razu przejść do rzeczy.

– Naprawdę tego właśnie chcesz? Wiem o wszystkim. Wiem, co on z tobą robi. Wcale tak nie musi być. – Posunęła się o centymetr do przodu. Ani chłopak, ani ptasznik nie zareagowali. Zrobiła następny krok. – Dinchara uprowadza prostytutki, prawda? Przywozi je do domu i robi z nimi straszne rzeczy. A ty to wszystko słyszysz. Może nawet jesteś w tym samym pokoju. Chociaż nie chcesz, musisz słuchać i patrzeć, bo nie masz wyjścia. A potem, kiedy jest po wszystkim, każe ci posprzątać.

Chłopak gapił się na nią z fascynacją. Wszystko wiedziała, a właściwie prawie wszystko. Mówiła o rzeczach, o których jemu nigdy nie wolno było nawet wspominać. I to go zaintrygowało.

– On ściąga krew ze zwłok – mruknął. – W wannie. Mniej sprzątania, mniej do dźwigania. To nam potem ułatwia sprawę.

– Owija je czymś, czy to też twoje zadanie?

– Samemu nieporęcznie. Robimy to we dwóch.

– Czego używa, starych prześcieradeł, worków na śmieci, worków po ziemniakach? Możliwości jest mnóstwo.

– Nylonowych płacht skupowanych z demobilu. Tanie, wydajne. On lubi takie rzeczy.

– Pomagasz mu zanieść ciała do samochodu. – Kimberly udało się przesunąć o kolejny centymetr.

Chłopak wzruszył ramionami.

– Robię, co mi każe. Na tym ten układ polega. Zadowolisz go, to cię potem tak bardzo nie skrzywdzi.

– Jak długo z nim mieszkasz?

– Zbyt długo, żebym mógł robić coś innego.

– Czy to twój ojciec?

– Moi rodzice nie żyją.

– Opiekun?

– To Pan Hamburger – mruknął ponuro – który porywa niegrzeczne dzieci i przerabia je na mięso.

– W niczym nie zawiniłeś – przekonywała Kimberly. Przysunęła stopę bliżej torby, nerwowo przebierając palcami przy biodrze. – To jasne, że robisz to wyłącznie pod przymusem. Jeśli zaczniesz ze mną współpracować, pomogę ci. Razem położymy temu kres.

Lecz nagle wyraz twarzy chłopca się zmienił. Nie wróżył Kimberly nic dobrego.

– Właśnie to robię. – Uniósł pistolet. – On już sobie znalazł nową zabawkę. Czas, żebym odszedł.

– Ten młodszy chłopiec. Jego też porwał?

– Ani kroku dalej. Wiem, co pani chce zrobić. Nie ruszać się!

– Jak masz na imię? Powiedz, pozwól sobie pomóc.

– Nic pani nie rozumie. Ja nie mam imienia, zabrał mi je. On wszystko zabiera!- był wyraźnie pobudzony, podniósł głos. Kimberly zmusiła się, żeby pozostać w miejscu i zachować spokój. Pająk był zajęty podstawą przewróconej lampy, więc mogła skupić uwagę na zdenerwowanym nastolatku.

– A co będzie z Ginny? – zapytała.

Strzelała w ciemno, ale założyła, że skoro oboje znają Dincharę, to logicznie rzecz biorąc, powinni też znać się nawzajem.

Chłopak zamrugał powiekami, pierwszy raz stracił rezon.

– A co ma być?

Kimberly wzięła głęboki oddech i znowu zaryzykowała.

– Co z jej dzieckiem? Jesteś jego ojcem, prawda? Nie myślałeś o wspólnej przyszłości?

– To ona tak twierdzi.

– Odzywała się ostatnio? Wszystko u niej w porządku?

– Jest tutaj. Czeka na mnie w samochodzie.

– Co?

Chłopak zaczął w pośpiechu wyrzucać z siebie słowa:

– To ona panią wybrała. Czytała, że kiedyś złapała pani innego mordercę, więc pomyślała, że teraz też się uda. Mówiłem jej, że jest stuknięta. Co jakaś laska z odznaką może zdziałać po tylu latach. Ale teraz to już chyba nie ma znaczenia. Nawaliła pani, więc jestem. Ja i mój mały przyjaciel, jak by powiedział Al Pacino. Gotowi wykonać zadanie.

– Zastanów się. Dinchara nigdy was nie uwolni. Pomagasz mu pozbywać się zwłok. Ginny zarabia dla niego forsę. Czemu miałby z tego rezygnować?

– Znalazł następcę na moje miejsce.

– Przecież to dziecko! Za małe, żeby udźwignąć zwłoki.

– Kładziemy je na noszach i ciągniemy za sobą. Jeszcze trochę i będzie się nadawał.

– Wspinacie się szlakiem Cooper Gap aż na samą górę? – spytała z niedowierzaniem.

Chłopak połknął przynętę.

– Jakim Cooper Gap? Mamy własne trasy, powyżej Blood Mountain i obozowiska skautów. Zabić dziwkę, pozbyć się zwłok, popatrzeć, jak mały chłopczyk robi siku – tak wygląda udany dzień Pana Hamburgera.

– Nie jesteś niczemu winien – przemawiała do niego łagodnie, przesuwając się o kolejny metr. Torba była już tak blisko, tak blisko… – Na pewno rozumiesz, że to nie twoja wina.

– Ja tylko chcę zdać ten cholerny egzamin! – wrzasnął chłopak i nagle się wyprostował. Ruch wystraszył ptasznika, który znowu uniósł odnóża. Chłopak błyskawicznie się odwrócił, wycelował i strzelił.

Pająk i lampa eksplodowały na łóżku. Kimberly rzuciła się do przodu, czując, jak rozpryśnięte kawałeczki ceramicznej podstawy wbijają się w jej skórę. Zdążyła zrobić trzy kroki, kiedy chłopak krzyknął:

– NIE RUSZAĆ SIĘ, MÓWIŁEM!

Ręce już miała na suwaku torby, ale zmusiła się, żeby je opuścić, wzięła głęboki oddech i spokojnie spojrzała na chłopca. On też krwawił, na nosie, policzku, brodzie, szyi.

– Przyniosę ci ręcznik…

– Robił ze mną okropne rzeczy – rzekł zgaszonym głosem. – Pani nie ma nawet pojęcia. A potem ja też zacząłem robić okropne rzeczy, bo nie wiedziałem, że można inaczej. To już trwa tak długo… Ja nawet… Kiedyś miałem rodziców. Przynajmniej tak mi się wydaje… Nie mam już siły… Jestem tak strasznie zmęczony…

– Opowiedz mi wszystko. Pomóż mi zrozumieć.

– Ginny chce, żebyśmy wzięli ślub – ciągnął, jakby nie słyszał, co mówiła. – Żebyśmy stąd wyjechali i zamieszkali razem z dzieckiem, jak rodzina. Ja nie wiem, co to rodzina.

– Wszystko jest możliwe. Jeszcze nie jest za późno…

– I co, pójdę do pracy? Będę chodził w krawacie? Przecież ja nie skończyłem nawet czwartej klasy. Kto mnie zatrudni? Umiem się tylko pieprzyć, porywać małe dzieci i zabijać prostytutki. Gdzie się przydadzą takie kwalifikacje? Proszę mi znaleźć ogłoszenie…

– Jesteś młody, całe życie przed tobą…

– Ona nie wie, co ja zrobiłem. Myśli, że to Dinchara, ale nie, to by było zbyt proste. On mi dał do ręki pistolet. „Naciśnij spust, chłopcze. Nie bądź dupkiem. Wiesz, że gdyby mogła, zaraz by do niego wróciła”. No więc nacisnąłem i zabiłem go. Ona się w końcu dowie, to tylko kwestia czasu. Albo Dinchara jej powie, tak dla zabawy.

– Zastrzeliłeś Tommy'ego Marka Evansa.

– Musiałem. Pani nie rozumie. Chodziło o trening przed egzaminem.

W ranach zebrała się krew. Zaczynała teraz powoli spływać po jego twarzy niczym strużki łez. Chłopak ponownie uniósł pistolet, precyzyjnie wycelował.

Dłoń Kimberly błyskawicznie znalazła się na torbie, palce gorączkowo majstrowały przy suwaku. Po jaką cholerę ją zamykała? Nie ma mowy, nie zdąży. Uniesiony pistolet, lufa wymierzona prosto w nią…

Podniosła torbę i zakryła nią brzuch, jakby to miało w czymś pomóc.

– Nie mogę być ojcem – wyszeptał chłopak. – Nie mogę mieć kontaktu z małymi dziećmi. Umiem tylko robić im krzywdę.

I nagle, ułamek sekundy później, lufa pistoletu obróciła się, dotknęła jego skroni.

– Nieeee! – krzyknęła Kimberly.

– Nie pozwólcie, żeby wasze dziecko spotkało kiedyś kogoś takiego jak ja. Nie pozwólcie mu wpaść w ręce Pana Hamburgera.

Nacisnął spust.

Huk wystrzału ją ogłuszył. A może to był jej własny krzyk rozpaczliwie próbujący cofnąć czas, kiedy fragment czaszki chłopca oderwał się i wystrzelił na ścianę, obryzgując szarą masą stolik przy łóżku.

Wciąż krzyczała, kiedy ojciec wyważał drzwi do pokoju, kiedy do środka wpadli Sal i Rainie, kiedy ciało chłopca w końcu runęło na podłogę z głuchym łomotem i zobaczyła, jak jedno niewidzące oko wpatruje się w nią oskarżycielsko. Nawet nie zdążyła się dowiedzieć, jak miał na imię.