175082.fb2 Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 39

37

„[…] pająki zabijają w zdumiewającym tempie. Pewien holenderski badacz szacuje, że w samej tylko Holandii żyje jakieś pięć bilionów osobników, a każdy z nich konsumuje dziennie około jednej dziesiątej grama mięsa. Gdyby ich ofiarami byli ludzie, nie owady, wystarczyłyby im zaledwie trzy dni, żeby zjeść całą szesnastoipółmilionową populację tego kraju”.

(Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)

Kiedy Sal i Kimberly przyjechali na miejsce, dom pod adresem podanym przez Ginny stał w płomieniach. Strażacy dzielnie próbowali go gasić, ale było widać, że sprawa jest beznadziejna.

Stanęli z boku i patrzyli na pomarańczowe płomienie rozświetlające nocne niebo, czując na twarzach bijące od nich gorąco. Na ulicy zebrali się sąsiedzi; przyszli w szlafrokach obejrzeć widowisko.

– Szkoda – westchnęła starsza siwa pani w papilotach – kiedyś to był taki piękny dom.

– Pani zna właściciela? – spytał ostro Sal, podchodząc do niej z Kimberly.

Ale kobieta pokręciła głową.

– Dawniej znałam, ale dwa czy trzy lata temu dom został sprzedany. Nowego właściciela widywałam rzadko. W ogóle go nie interesowało dbanie o budynek i ogród – prychnęła z dezaprobatą.

– Czyli to mężczyzna?

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Stale ten sam widok: młody człowiek wsiadający i wysiadający z wielkiego czarnego samochodu. Zawsze w czapce z daszkiem, nawet w środku zimy. Wydał mi się dziwny. Na pewno nie można powiedzieć, żeby był sympatyczny.

– Fakt – wtrącił się z boku jakiś mężczyzna w niebieskim flanelowym szlafroku. – Moja żona zaniosła mu na powitanie talerz ciastek. Nacisnęła dzwonek i widziała przez okienko, że stoi w przedpokoju, ale jej nie otworzył. No to zostawiła talerz na schodach i poszła. Zdecydowanie jakiś dziwak.

– A chłopaka czasem widywaliście? – spytał Sal.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– Taki osiemnasto-, dziewiętnastolatek? Rzadko wychodził z domu. To chyba jego syn.

– Jest też drugi, młodszy – dodała autorytatywnie pani w papilotach. – W każdym razie ostatnio widywałam go na podwórku. Nie wiem, czy z nim mieszkał, czy tylko przyjechał w odwiedziny.

Sal i Kimberly wymienili spojrzenia.

– A dzisiaj?

– Nic nie widziałam. Dopiero jak usłyszałam te syreny i zobaczyłam, że się pali.

Spojrzeli na mężczyznę w niebieskim szlafroku, ale ten przepraszająco wzruszył ramionami. Najwyraźniej mieszkańcy tej ulicy po prostu smacznie spali. Czego nie mogli o sobie powiedzieć Sal i Kimberly.

Podeszli do młodego policjanta, który pierwszy się zjawił na miejscu. Nie miał wiele do dodania. Usłyszał przez radio, że wzywa się pod ten adres wszystkie jednostki w związku z poszukiwaniem podejrzanego o nieustalonej tożsamości. Kiedy przyjechał, w oknach było już widać płomienie. A potem wyleciały szyby i dom zamienił się w wielką ognistą kulę. Zadzwonił po straż pożarną i tyle.

Rozmawiali też z dowódcą jednostki straży, tęgim mężczyzną z siwiejącym wąsem na ogorzałej twarzy.

– Na sto procent użyto wspomagacza – stwierdził. – Nie ma mowy, żeby przy takiej wilgotności budynek tak szybko się zapalił. Ktoś musiał w tym pomóc. Zapach wskazuje na benzynę, ale dopiero gdy wejdzie Mike, będziemy wiedzieli coś więcej.

Mike, jak się okazało, był okręgowym ekspertem pożarnictwa. Wezwano go, ale nie mógł zacząć oględzin, dopóki ogień nie zostanie dogaszony, a budynek schłodzony i zabezpieczony. A to najprawdopodobniej nastąpi w późnych godzinach rannych, jeżeli nie koło południa.

Innymi słowy agenci nie mieli na razie nic do roboty. Dowódca straży poradził, żeby poszli się zdrzemnąć. Da im znać, kiedy przyjdzie ich kolej.

Kimberly to dosyć rozbawiło. Jakby jeszcze kiedykolwiek potrafiła zasnąć. Na samą myśl zaczęła chichotać jak ktoś niespełna rozumu. Znów poczuła gorąco i charakterystyczny smród palącej się izolacji, stopionych przewodów elektrycznych, rozlanej benzyny.

Zastanawiała się, co się mogło stać z młodszym chłopcem. Czy gdzieś w tych zgliszczach leżą jego skulone, zwęglone zwłoki? Jednego chłopca już dzisiaj zawiodła. A co będzie z tym? Jego „następcą”?

Ogień wypalił pierwszą dziurę w dachu, znajdując dopływ świeżego tlenu i buchając w górę z ogłuszającym hukiem. Stara drewniana konstrukcja złowieszczo jęknęła. Strażacy krzyknęli, żeby się cofnąć.

Wtedy z potężnym, przeciągłym skrzypnięciem budynek się przechylił, jakby zastygł w powietrzu na tę jedną ostatnią chwilę, po czym runął na ziemię, wyrzucając w ciemność rój iskier. Płomienie na nowo wystrzeliły w górę. Sąsiedzi zamarli z przerażenia. Strażacy ponownie z determinacją ruszyli do akcji.

Sal odprowadził Kimberly do samochodu. W milczeniu wrócili do hotelu, gdzie spali Rainie i Quincy, ekipa zbierała ślady, a karetka wreszcie przyjechała zabrać martwe ciało samotnego chłopca. Ginny Jones odwieziono do aresztu okręgowego. Jedno piekło za nimi, drugie dopiero się zacznie. Zaprowadził Kimberly do pokoju.

– On wie – mruknęła. – Wie, że Aaron nie wykonał zadania. Dlatego podpalił dom. Wiedział, że jedziemy i chciał zatrzeć ślady.

Sal odwinął kołdrę, posadził Kimberly na łóżku, a potem ostrożnie ją położył i przykrył.

– Musimy coś zrobić – nie dawała za wygraną. – Co będzie, jeśli uzna, że ten mały jest dla niego ciężarem? A jeśli skupi się na nas? Trzeba opracować plan.

Sal zdjął poduszkę i położył ją na podłodze.

– On jest blisko, Sal. Ja to czuję. Zamierza zrobić coś potwornego.

– Śpijmy – Ułożył się na ziemi, niczym nie przykryty, tylko na poduszce.

Kimberly gapiła się na niego zdumiona. A potem, ku własnemu zaskoczeniu, zamknęła oczy i świat szczęśliwie zniknął.

– Zrobimy tak – powiedział szeryf Duffy. Było tuż po jedenastej. W piwnicach Smith House zwołał wstępne zebranie grupy zadaniowej. Obecni byli wszyscy, łącznie z ekipą ERT i grupą miejscowych policjantów, którzy całą noc byli na nogach. Kawa lała się strumieniami, a oprócz niej na stół wjeżdżały talerze pełne maślanych bułeczek i kiełbasy domowego wyrobu. Takiego cateringu chyba nigdy nie mieli.

– Na szczyt Blood Mountain prowadzą dwa główne szlaki. – Szeryf Duffy rozłożył na stole wielką mapę. Pokazał palcem pierwszą narysowaną linię. – Woody Gap od strony drogi numer sześćdziesiąt albo Slaughter Gap, jeśli dojechać sto osiemdziesiątką do jeziora Scotta. Ten drugi jest krótszy i bardziej stromy; to może być problem, jeśli się dźwiga ciało i sprzęt. Oba szlaki są jednak bardzo uczęszczane. Za diabła nie umiem sobie wyobrazić, że ktoś mógł raz po raz taszczyć nim zwłoki i nie być przez nikogo zauważonym.

– Oni nie szli głównym szlakiem – odezwała się zmęczonym głosem Kimberly. Siedziała przy drugim stoliku obok ojca i Rainie, trzymając w dłoniach parujący kubek z kawą. Przy pasku miała przypięty telefon komórkowy, który wciąż uparcie milczał, choć zostawiła Macowi kilka wiadomości.

Spała w sumie trzy godziny, potem przez trzydzieści minut brała prysznic. Wyglądała mniej więcej jak człowiek. Sal siedział na drugim końcu jadalni. Jeżeli Quincy'emu i Rainie wydało się to dziwne lub się zastanawiali, gdzie i z kim Kimberly spędziła noc, taktownie się z tym nie ujawniali.

Kimberly kontynuowała:

– Ten chłopak, Aaron, mówił, że mieli własne trasy, powyżej głównych szlaków, żeby obserwować z góry turystów. I obozowisko skautów – dodała. – Podobno Dinchara lubił ich podglądać.

Duff uniósł brew.

– Z tego co wiem, drużyny skautów korzystają z obu dróg, czyli nadal musimy szukać wejścia od strony sześćdziesiątki, jak i sto osiemdziesiątki.

– Albo zupełnie gdzie indziej – wtrącił nagle Harold, pochylając się nad mapą. Narysował palcem kilka linii. – Spójrzcie, można tam dojść tędy, tędy i tędy. Gdy znajdziesz się na szczycie, masz widok na oba szlaki. I to byłoby nawet bezpieczniejsze, niż próbować iść równolegle do głównego szlaku, a tutaj na przykład zbocze jest w dodatku dość łagodne. Ja bym właśnie czegoś takiego szukał. Oczywiście gdybym miał targać zwłoki na szczyt.

Podniósł głowę i zobaczył wbite w siebie zaciekawione spojrzenia.

– Chodzę po górach tylko rekreacyjnie – usprawiedliwił się.

– Moim zdaniem problem w tym – odezwała się stojąca obok Harolda Rachel – że jest za dużo potencjalnych dróg. Sam szlak Woody Gap to dobre dwanaście kilometrów. Z naszego punktu widzenia to olbrzymi obszar poszukiwań w bardzo trudnym terenie i w bardzo trudnych warunkach.

Pokazała ręką za okno, gdzie siąpił jednostajny deszcz.

– To prawda – przyznał Duff. – Ale jeśli do transportowania ciał używali noszy, musieli mieć trasę w miarę równą i gładką. Nie ma sensu się przedzierać przez krzaki na sam szczyt. Lepiej przeszukać teren u podnóża i znaleźć odpowiednie wejście…

– Łatwo powiedzieć, zważywszy, jakie tam jest gęste podszycie – odezwała się Rainie.

– Szeryf ma rację – wtrącił Quincy. – Ale znając traperskie umiejętności tego człowieka i jego skłonność do konspiracji, prawdopodobnie dobrze to wejście zamaskował. W każdym razie na pewno doskonale zna tę okolicę, a miejsce, gdzie ukrył zwłoki, ma dla niego szczególne znaczenie. Psychologowie kryminalni używają na to określenia „miejsce totemiczne”. Tam morderca może się oddać swoim fantazjom i ulżyć frustracjom. Tylko tam się czuje mocny i wszechwładny. Oczywiście chce jak najczęściej doznawać tego uczucia, więc będzie tam wracał.

– Czyli co, szepniemy „abrakadabra” i otworzy się przed nami sekretna droga na szczyt? Tak czy siak musimy odszukać miejsce, gdzie się ona zaczyna, a do tego potrzebne nam wsparcie.

– Ma pani na myśli Gwardię Narodową? – skrzywił się.

– Nie, wyszkolonych specjalistów, najlepiej z psami. Duff otworzył szeroko oczy.

– Sądzi pani, że psy do wykrywania zwłok mogłyby wyczuć zapach? Sama pani mówiła, że na szczyt jest dobre dwanaście kilometrów. Naprawdę mają taki czuły węch?

Rachel ściągnęła usta.

– Nie wiem. Nie zajmuję się szkoleniem psów. Agentka Quincy wspominała o wciąganiu ciał na noszach, to chyba powinno zostawić jakiś ślad zapachowy.

Ale Harold, ich podręczny ekspert od wszystkiego, pokręcił głową.

– Wszystkie psy kierują się węchem. Ludzkie ciało stale zrzuca złuszczony naskórek i bakterie tworzące zapach, którego my nie wyczuwamy, ale ich wrażliwe nosy tak. W przypadku psów szkolonych do wykrywania zwłok, zapach pochodzi od rozkładającego się ciała i na początku jest bardzo silny, ale słabnie w miarę zanikania materii organicznej. Jeżeli ofiary zostały zakopane zbyt daleko i zbyt dawno, zwierzętom może być trudno podjąć trop.

– Ja kiedyś pracowałam z parą psów, które znalazły kompletnie zeszkieletowane szczątki w wyschniętym korycie strumienia – powiedziała Rachel. – Nie było tam już żadnej rozkładającej się materii organicznej, a i tak wyczuły zapach kości.

– Czy ten wyschnięty strumień leżał w docelowym obszarze poszukiwań?

– Tak, ale…

– A widzisz. Psy pracowały na ograniczonym terenie, dzięki temu mogły wyczuć słabsze zapachy. Ale tutaj teren jest znacznie rozleglejszy. Właściwie mamy do przeszukania całą górę.

– Dajcie sobie spokój – wtrąciła nagle Kimberly. – Trzeba nam psów do poszukiwania żywych ludzi.

Jej koledzy na chwilę przestali się spierać i spojrzeli na nią.

– Czemu? – spytała Rachel. – Myślałam, że szukamy zwłok. W magicznym miejscu totemicznym.

– Które zanieśli na szczyt dwaj mężczyźni. Przecież mamy ubranie jednego z nich.

Harold pierwszy się ocknął.

– No przecież! Zdejmiemy skarpetki z ciała chłopaka i damy psom do powąchania…

– I każemy mu go szukać. Jak dobrze pójdzie, złapią trop i doprowadzą nas do celu – dokończyła za niego Kimberly i pociągnęła łyk wrzącej kawy. Siedzący obok ojciec wreszcie się rozluźnił i pokiwał głową z aprobatą.

– Cholera wie, kiedy ostatni raz tamtędy szli – zauważył Duffy. – A przecież psy muszą mieć świeży trop, o ile się orientuję, najwyżej sprzed kilkunastu godzin.

– Ale nie bloodhoundy! – zawołał radośnie Harold. – One potrafią wyczuć zapach nawet po tygodniu, zwłaszcza przy tak niskiej temperaturze. Fakt, labradory może są lepsze przy wykrywaniu zwłok, ale tu nic ich nie zastąpi. Znajdźcie nam parę takich piesków, a mamy szansę złapać tego zboczeńca.

Wszyscy zwrócili głowy w stronę szeryfa.

– Psy gończe? W Georgii? – uśmiechnął się. – Poczekajcie, wykonam tylko jeden telefon.

Psy wabiły się LuLu i Fancy. Ich trenerem był starszy człowiek przedstawiający się jako Skeeter. Miał na sobie spłowiały niebieski kombinezon i był raczej mało komunikatywny. Z szeryfem Duffym porozumiewał się za pomocą wzruszeń ramion i kiwnięć głową. Do reszty nie odzywał się wcale.

Za namową Harolda rozpoczął poszukiwania od drogi numer 180 i posuwał się trasą, którą Harold na podstawie mapy hipsometrycznej wybrał jako najdogodniejszą. Poza paroma komentarzami na temat „totemów” grupa wzięła sobie do serca zapewnienie Quincyego, że podejrzany wolałby wybrać łatwiejszą drogę na szczyt. Nawet mordercy są praktyczni.

LuLu i Fancy prowadzone przez Skeetera zaczęły węszyć w krzakach, a tymczasem inny pies, owczarek niemiecki o imieniu Danielle, został wysłany ze swoją treserką na szlak Woody Gap. Jeszcze jedna ekipa jechała z Atlanty i po lunchu miała być gotowa do rozpoczęcia poszukiwań od strony jeziora Scotta.

Skoro LuLu i Fancy odwalały całą robotę, reszcie grupy nie pozostało nic innego, jak stać z boku i patrzeć na deszcz kapiący z daszków czapek.

Kimberly podeszła do Harolda i Rachel, którzy ubrani w żółte przeciwdeszczowe peleryny schowali się pod rozłożystą jodłą. Inni siedzieli w samochodach zaparkowanych jeden za drugim wzdłuż szosy. Na czele stała biała przyczepa należąca do ekipy ERT. To był ich podstawowy model wyposażony w namiot, worki i etykietki na dowody, sprzęt mierniczy, ubrania i okulary ochronne, generator, płachty niebieskiej folii i role papieru pakowego. Kimberly od razu poznała, że Rachel żałuje, iż nie zabrała na górę tych nowych, lekkich dżipów z wielkimi kołami. Szef ERT to ma ciężkie życie: tyle zabawek, a tak mało okazji, żeby się nimi pobawić.

Rachel właśnie unosiła rękę na powitanie, gdy u pasa Kimberly nareszcie zadzwoniła komórka. Kimberly przepraszająco wzruszyła ramionami i starając się zachować spokojną twarz, stanęła po drugiej stronie drzewa i spojrzała na wyświetlacz. Musiała zsunąć kaptur, żeby przyłożyć telefon do ucha. Zdołała to zrobić dopiero za drugim razem, tak bardzo trzęsły jej się ręce.

– Hej – powiedziała do słuchawki prawie bez tchu. Tętno jej podskoczyło.

– Hej – odparł Mac.

– Jak noc?

– Zgarnęliśmy ośmiu dealerów, przejęliśmy kilkaset kilogramów kokainy. Normalka.

Uśmiechnęła się, ściskając palcami nasadę nosa, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy.

– Kiedy skończyliście?

– Dwie godziny temu.

– Pewnie padasz na twarz.

– Marzę o cieplej pościeli, ale najpierw chciałem zadzwonić do ciebie. Posłuchać uroczego głosu mojej żony.

Dosłyszała w tym dziwne tony. Był zmęczony? Rozżalony? Zły? Kiedyś umiałaby rozpoznać. Cisza się przeciągała, aż Kimberly zrozumiała, że Mac też to wyczuwa. Ten dystans, który na początku nie wydawał się wcale taki duży, teraz urósł do groźnych rozmiarów.

– A u ciebie? – spytał w końcu ponurym głosem, zupełnie do niego niepodobnym.

– Mieliśmy tu mały wypadek.

– Kimberly?

– Nie, mnie nic się nie stało, ale mój informator, ten chłopak, który do mnie dzwonił, zjawił się w naszym hotelu i się zastrzelił.

– Kimberly?

– Potwierdził, że Dinchara uprowadzał i zabijał prostytutki. Pomagał mu pozbywać się ciał. Sam też był jedną z jego ofiar porwaną w dzieciństwie. Nie wiedział… Nie umiał… Popełnił samobójstwo. Przystawił pistolet do skroni i rozwalił sobie mózg. W moim pokoju.

– Nic ci nie jest? Dobrze się czujesz? – spytał łagodnie Mac.

Kimberly zaskoczyła ich oboje, mówiąc:

– Nie. Czuję się fatalnie. Jestem wściekła i chce mi się wyć, tylko co to da? Spóźniłam się. Wszyscy się spóźniliśmy. Ten chłopak nas potrzebował dziesięć lat temu. Zawiedliśmy go. Tak jak Ginny Jones i Tommy'ego. Cała ta sprawa to jeden łańcuch cierpień, które nigdy nie powinny były się zdarzyć. A teraz stoję u podnóża czegoś, co się nazywa Blood Mountain i jak dobrze pójdzie, znajdziemy tu jeszcze więcej ciał porzuconych przez sukinsyna, który to wszystko zaczął. Nie mogę uwierzyć, że decyduję się wydać dziecko na świat, w którym handel żywym towarem zamiast się zmniejszać, kwitnie, gdzie dzieci porywa się z ich własnych łóżek, z pokojów hotelowych albo z rodzinnych wakacji w parku narodowym. Jeżeli egzekwowanie prawa jest wojną, to ją przegrywamy, i ja po prostu zaczynam mieć tego dosyć.

– Przyjadę tam – powiedział Mac.

– Nie wygłupiaj się. Całą noc nie spałeś. Idź się połóż.

– Jesteście od strony Woody Gap czy jeziora?

– Znasz to miejsce?

– Wychowałem się tam, zapomniałaś?

– Mac… naprawdę powinieneś się wyspać.

– Daj mi dwie godzinki. Co się może stać przez ten czas? Kocham cię, Kimberly. Do zobaczenia.

Rozłączył się. Kimberly stała pod drzewem i sama nie wiedziała, czy czuje ulgę, strach czy zaskoczenie. Przede wszystkim czuła własny puls, który wciąż rozsadzał jej skronie, oraz deszcz skapujący z gałęzi na głowę i dalej na kark. W pewnej chwili wydało jej się, że to las płacze, a przecież do niej nie pasują takie infantylne metafory.

Dotknęła więc swego brzucha. Nieśmiało, delikatnie.

– Cześć, malutka – szepnęła, a po chwili: – Przepraszam cię – chociaż do końca nie wiedziała za co.

Kątem oka dostrzegła ojca, który stał przy drodze i dawał jej jakieś znaki. Westchnęła i poszła do niego.

– Rozmawiałaś dziś rano z Ginny Jones? – spytał.

Pokręciła głową. Podeszła do nich Rainie.

– Bo chciałbym ją o coś spytać. To by mogło rzucić trochę światła na pewne sprawy.

Kimberly wzruszyła ramionami. Psy szukały tropu, reszta ekipy czekała. I tak nie było co robić.

– Dobra, zadzwonię do niej. – Wykręciła numer biura szeryfa okręgowego i przełączyła komórkę na głośnik. Wszyscy troje nachylili się nad nią.

Kiedy po drugiej stronie ktoś odebrał, Kimberly się przedstawiła i poprosiła o rozmowę z funkcjonariuszem, który przyjmował do aresztu Ginny Jones. Zawołali go i po kilku minutach podszedł do telefonu.

– O co chodzi?

– Mówi agentka specjalna FBI Kimberly Quincy. Chodzi o aresztowaną dzisiaj rano Virginie Jones. Chciałam spytać, kiedy się odbędzie rozprawa wstępna?

– Już się odbyła.

– Słucham? – Spojrzała zaskoczona na ojca i Rainie, którzy również nie kryli zdziwienia.

– O dziewiątej trzydzieści rano. Doprowadziliśmy aresztowaną na salę, sędzia wyznaczył kaucję i piętnaście po dziesiątej ją zwolniliśmy…

– Słucham? – podniosła głos Kimberly. Rainie i Quincy aż zamrugali powiekami, a policjant po drugiej stronie słuchawki na chwilę zamilkł.

– Wyznaczono kaucję w wysokości dziesięciu tysięcy… – zaczął.

– Za pomoc w usiłowaniu zabójstwa agenta federalnego?

– No, ale ten chłopak zabił siebie, nie panią, i to chyba trochę osłabiło argumentację prokuratora okręgowego.

– Ginny nie mogła wiedzieć, że Aaron właśnie to zechce zrobić.

– Ja tylko mówię, co powiedział sędzia. Dziesięć tysięcy dolarów kaucji. Pieniądze zostały wpłacone i…

– Kto wpłacił?

– Hm… – usłyszeli stuk odkładanego telefonu i głos wołający w głąb pomieszczenia: – Hej, Rick?Nie wiesz, kto wpłacał kaucję za tę Jones? Rodzina, agencja finansowa? Aha. Dobra, dzięki. - Wrócił. – Jakiś facet. Miał czek gotówkowy na dziesięć patyków. Rick mówi, że to chyba jej znajomy, bo się ściskali na parkingu.

Kimberly zamknęła oczy.

– Tylko niech mi pan nie mówi, że miał na głowie bejsbolówkę.

– Hej, Rick… - Po chwili: – Tak, czerwoną.

– Kurwa mać! – W tym momencie do niej dotarło. Nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać, więc trzasnęła klapką telefonu i z impetem kopnęła kępę trawy. – Ależ z nas idioci! Zagrała nam na nosie!

Ojciec i Rainie mieli zdziwione miny, więc nie przestając kopać trawy, niemal oszalała z wściekłości, wszystko im wyjaśniła:

– Musisz zabić osobę, którą kochasz. Takie są reguły. Aaron Johnson zginął. Czyli co to oznacza?

Pierwszy pojął Quincy.

– Ona zdała egzamin. Ginny Jones wystawiła Aarona, żeby się uwolnić.

– Otóż to. A my jesteśmy kretynami, którzy pozwolili jej uciec. Dinchara wpłacił za nią kaucję i odebrał z aresztu. Widziano, jak się obejmowali na parkingu. Są teraz razem, wolni, a my co? Daliśmy się zrobić w konia.

– Chyba nie myślisz… – zaczęła Rainie.

Ale rozmowę przerwało głośne ujadanie psa, a po nim podniecony krzyk. Wszyscy troje podnieśli głowy i zobaczyli masę biegnących ludzi, którzy też krzyczeli. Psy podjęły trop i wciągnęły w głąb lasu Skeetera oraz resztę ekipy.