175082.fb2
Aż osiem dni zajęło zwiezienie wszystkich ciał z Blood Mountain. Każde z osobna zostało delikatnie opuszczone na czyste prześcieradło, zapakowane w worek i przetransportowane na dół na odpowiednio przerobionych noszach. Potem zajęła się nimi specjalnie przybyła grupa antropologów sądowych, która w miejskiej kostnicy zorganizowała prowizoryczne laboratorium, gdzie mogła się pozachwycać świetnym stanem zmumifikowanych szczątków. Kompletnych ciał znaleziono niewiele po tak długim okresie ekspozycji na powietrzu. Cała ta sprawa będzie na pewno stanowiła niezłe źródło materiału szkoleniowego.
Rodziny zaginionych kobiet poinformowano o procedurze składania próbek DNA. Stworzono bazę danych i rozpoczęto badania. Na wyniki kazano czekać sześć do dziewięciu miesięcy.
Ginny też złożyła próbkę, twierdząc, że chce zidentyfikować szczątki matki. Kimberly wątpiła w jej intencje. Czy ona ją w ogóle obchodziła? Śmierć matki przecież wcale jej nie powstrzymała od zawarcia chorego sojuszu z jeszcze bardziej chorym człowiekiem.
Prokurator stanowy oskarżył Jones o sześciokrotną pomoc w zabójstwie. Utrzymywał, że celowo wystawiała na śmierć koleżanki po fachu, a także współpracowała przy uprowadzeniu siedmioletniego Joshuy Ferrisa, znanego także pod imieniem Scott.
Ginny próbowała grać kartą ofiary. Dinchara ją uprowadził, a potem brutalnie gwałcił i torturował. W pewnym momencie musiała mu pomagać, bo to był jedyny sposób, żeby ocalić życie. Wystarczy przecież posłuchać kaset, tych godzin nagrań dokumentujących wszystko co zrobił, między innymi z jej matką.
Co ciekawe, jedynym nagraniem, które się zachowało, było to zrobione przez Kimberly, kiedy Aaron pierwszy raz do niej zadzwonił. Wszystkie inne rzekomo spłonęły w pożarze domu. Na szczęście pozostały ciała, te skurczone, zmumifikowane postacie, które lepiej niż słowa potrafią opowiedzieć o tym, do czego jest zdolny jeden człowiek.
Sal wziął urlop. Kimberly dwa razy do niego dzwoniła, ale nie odbierał. Słyszała, że podobno spędza teraz dużo czasu z matką. Oburzenie społeczne wywołane tą sprawą było tak wielkie (zwłaszcza odkąd gazety na pierwszych stronach zaczęły epatować coraz to nowymi, drastycznymi szczegółami), że musieli wyjechać i zaszyli się w jakimś ustronnym miejscu.
Krążyły pogłoski, że Sal złożył wniosek o zbadanie DNA dziecka Ginny. Jeżeli się okaże, że ojcem był Dinchara, razem z matką chcą się wystarać o prawo do wyłącznej opieki nad nim.
Kimberly się zastanawiała, czy im to wystarczy, czy też do końca życia nie będą spać po nocach, nasłuchując, czy na końcu korytarza nie dzieje się coś strasznego.
Życie toczyło się dalej. Harold wyzdrowiał i w glorii i chwale powrócił do pracy. Został nawet odznaczony przez samego gubernatora. Kiedy ekipa Kimberly sprezentowała mu parę nowiutkich, szytych na miarę butów firmy Limmer, wzruszył się jak dziecko. A Rachel uściskała go tak mocno, że zaczęto robić zakłady, kiedy ślub.
Kimberly tymczasem przybierała na wadze. I to bardzo. Stało się tak, jak przewidywała: Mac musiał jej wiązać buty, co nie zdarzało się tak znów często, ponieważ formalnie była wreszcie na urlopie. Na dwa tygodnie przed datą porodu wzięła się za urządzanie pokoiku dla dziecka w ich nowym domu w Savannah. Mac w tym czasie pracował po nocach na świeżo objętym stanowisku, żeby zdążyć się wdrożyć, zanim maleństwo się urodzi.
Godzinami więc wybierała różowe wstążeczki, falbanki i szablony w misie. Robiła to wszystko, co kiedyś wydawało jej się śmieszne, wręcz idiotyczne, a teraz stało się sprawą kluczową. Prasowała zasłony, odkurzała wentylatory pod sufitem i wycierała lodówkę na górze. Potem kupiła dużą apteczkę i kazała Macowi ją zamontować jeszcze tego samego wieczoru, bo nie ma mowy, żeby urodziła dziecko, mając świadomość, że wszystkie leki wciąż leżą w łatwo dostępnej szufladzie w łazience.
W chwilach, kiedy nie zachowywała się irracjonalnie, jak na kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży przystało, nawiedzały jej głowę różne przypadkowe myśli. Zobaczywszy na przykład pająka w ogrodzie, przez następną godzinę rozmyślała o Dincharze, jakim był dzieckiem i co z niego wyrosło. Potem przypominał jej się Aaron i jego twarz tuż przed śmiercią.
Jak się okazało, naprawdę nazywał się Randy Cooper. Został uprowadzony dziesięć lat wcześniej, kiedy wracał ze szkoły w Decatur. Rodzina zidentyfikowała ciało, a na pogrzeb przyjechała jego dwudziestodwuletnia siostra Sarah studiująca obecnie na Harvardzie. W imieniu rodziny podziękowała nielicznie zgromadzonej grupie sąsiadów i policjantów, podkreślając, jak ważne jest to, że mogą wreszcie zamknąć ten bolesny etap w ich życiu. Zdają sobie sprawę, że mają wyjątkowe szczęście, ponieważ wiele rodzin takiej szansy nigdy nie dostanie. Dodała, że wolą, aby Randy na zawsze pozostał w ich pamięci wesołym, roześmianym chłopcem, jakiego znali, a nie ofiarą, którą się stał.
Kimberly się zastanawiała, czy Sal też każdego dnia musi dokonywać takiego wyboru: jak najlepiej zapamiętać swego brata.
W każdym oknie w domu zamontowała dodatkowe blokady. Zamówiła system alarmowy z przyciskiem do natychmiastowego uruchamiania w razie zagrożenia. Kupiła wideo nianię, żeby móc obserwować, co się dzieje u dziecka w pokoju.
Może i zachowywała się neurotycznie, ale może tak właśnie powinna się zachowywać kobieta, która na co dzień w pracy ma do czynienia z brutalnymi przestępstwami i zdążyła pochować dwie najbliższe osoby z rodziny. Mac niczego nie kwestionował. Pozwolił jej robić, co uważała za słuszne, a kiedy już była gotowa porozmawiać zarówno o dręczących ją lękach, jak i niepewnych nadziejach, cierpliwie jej wysłuchał.
Tydzień przed terminem zaczęły się bóle. Z Makiem u boku urodziła śliczną dziewczynkę, Elizabeth Amandę McCormack. Rainie i Quincy, jak tylko się dowiedzieli, wsiedli w najbliższy samolot i przylecieli.
Po trzech dniach świeżo upieczeni rodzice zabrali córeczkę do domu. Mac wziął kilka tygodni wolnego i spędzili ten czas razem, zmieniając niewiarygodnie małe pieluchy i nie mogąc wyjść z podziwu nad doskonałością formy maleńkich paluszków i stópek. Po licznych debatach doszli do wniosku, że mała ma ciemne włosy Maca, ale pociągłą twarz Kimberly. Rzecz jasna odziedziczyła inteligencję po matce oraz siłę po ojcu. Co do napadów złości, obwiniali się nawzajem za tę porcję genów.
Mac wrócił do pracy. Kimberly została w domu i odkryła, że… da się to przeżyć. Karmienie, przewijanie, usypianie nie okazało się wcale wyrokiem śmierci, którego tak się obawiała, a raczej serią nowych wyzwań, którym trzeba sprostać. Stwierdziła, że da sobie trochę czasu, na przykład pół roku. Może rok. To będzie w sam raz.
Starała się go wykorzystać jak najlepiej. Godzinami tuliła córkę, zabierała ją na spacery. Wstawała co trzy godziny, żeby ją pokołysać w środku nocy.
W ciągu tych miesięcy, ilekroć siedziała z dzieckiem przytulonym do piersi, myślała sobie, że choć życie nie jest idealne, to przynajmniej oferuje chwile, które są bliskie ideału.
– Kocham cię, Elizo – szeptała z uśmiechem, wsłuchując się w jej cichutkie pochrapywanie.
Mój ulubiony smak lodów to truskawkowy. Mama mi to powiedziała, podając mi je tego dnia, kiedy wróciłem do domu. Kiwnąłem głową, jakbym pamiętał, a potem zjadłem całą miseczkę, żałując, że nie są czekoladowe.
Wszystko będzie jak dawniej. Tak mi powtarzają naokoło. Mam szczęście, bo przeżyłem. Zdarzyło się coś złego, ale teraz „wszystko będzie jak dawniej”.
Jestem jak Pinokio, który czeka, aż obudzi się pewnego dnia i odkryje, że jest prawdziwym chłopcem.
Tymczasem udaję, że śpię na łóżku, a nie pod nim, skąd mogę po kryjomu obserwować, kto wchodzi do mojego pokoju. Udaję, że nie zauważam, że rodzice nigdy nie zostawiają mnie samego z młodszą siostrzyczką. Udaję, że nie słyszę, jak mama co wieczór płacze w sypialni.
Wszystko będzie jak dawniej.
Nie wiem tylko, czy ja też.
Czasami, kiedy jest mi naprawdę źle, tata wiezie mnie dwie godziny do domu cioci Rity. Tam rąbię drewno, wyrywam chwasty, koszę trawnik. Ona nie może się za dużo ruszać, bo ma chore biodro, więc pomoc zawsze się przyda. A najlepsze jest to, że o nic mnie nie pyta. Wyznacza mi obowiązki, czasem pokrzyczy, popędzi. Jest sobą, może też nie całkiem normalną, ale to mi się właśnie podoba.
Czasami, kiedy grzmocę motyką po mleczach, łapię się na tym, że zaczynam mówić. Samo ze mnie wychodzi. Pracuję więc jeszcze ciężej i jeszcze szybciej mówię, a ciocia donosi mi lemoniadę. Lubię, kiedy jest obok. Wtedy aż tak się nie boję.
Czasami tata przyjeżdża i zastaje mnie w tym stanie. Wtedy bierze siekierę i razem ze mną rąbie drewno, wyrywa chwasty i maluje poręcze. Ciocia Rita ma teraz chyba najbardziej wypieszczoną posesję w okolicy. I dobrze, przynajmniej tyle jej się należy. Szkoda, że nie mogę u niej zostać na zawsze.
Prędzej czy później będę musiał wrócić do domu. Wszystko będzie jak dawniej.
Nie mogę spać w nocy. Kiedy zamknę oczy, widzę rzeczy, których inni chłopcy raczej nie widują. Wiem o rzeczach, o których oni raczej nie wiedzą. Nie wyobrażam sobie powrotu do szkoły. Nie wyobrażam sobie, że znów będę się spotykał z dawnymi kolegami.
Bawię się lalkami z młodszą siostrą. Robię wszystko, co mi każe. Traktuję to jak trening. Prędzej czy później nauczę się być sześcioletnią dziewczyną. To o wiele lepsze niż bycie mną.
Mama chodzi ze mną do terapeuty. Rysuję tęcze i kwiatki, a on gapi się na mnie strasznie rozczarowany. No więc zaczynam rysować ptaszki i kotki. Złote rybki i jednorożce. Później opowiadam o tym cioci Ricie, a ona się śmieje, choć ja widzę, że w środku się martwi.
Czasami, w te najgorsze dni, siadamy sobie na ganku i huśtamy się w fotelach, a ona trzyma mnie za rękę.
– Jesteś twardy, synu – mówi. – Silny, mądry i zdolny. Nie pozwól, żeby on ci to odebrał. Nie oddawaj mu tego.
Obiecuję, że nie oddam i oboje wybaczamy sobie kłamstwo.
Ciocia Rita dożyła dziewięćdziesięciu pięciu lat. Umarła w styczniu. W tamtą sobotę pojechałem do niej i znalazłem ją na sofie w salonie z jedną ręką wsuniętą w rękaw starego płaszcza po matce. Obok siedział Joseph. Wtedy pierwszy raz go zobaczyłem. Jak tylko otworzyłem drzwi, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i znikł.
Nie płakałem na pogrzebie. Rita miała dobrą śmierć. Spokojną. To mi dało pierwszą iskierkę nadziei. Kiedyś sam chciałbym tak umrzeć, siedząc na sofie jakbym czekał, żeby wyjść z domu.
Lubię sobie wyobrażać, że ciocia biega teraz po podwórku z Josephem i huśta się na starej jabłonce. Mam nadzieję, że patrzy na mnie z góry.
Nie zdołałem wytrzymać w publicznej szkole. Próbowałem być normalnym chłopakiem, ale… cóż, nie jestem. Jeden kolega zaczął się mnie czepiać. Nazwał mnie „pedałem” i powiedział wszystkim, że lubię ssać fiuty. Potem za każdym razem gdy przechodziłem korytarzem, słyszałem za sobą wulgarne odgłosy.
Był duży i silny, nigdy nie dałbym mu rady i on dobrze o tym wiedział.
Powiedziałem o wszystkim ojcu. Zrobił straszną awanturę. Chłopaka zawiesili. Zyskałem przez to pięć dni spokoju od niego i mnóstwo nowych kłopotów od innych dzieciaków. Wkrótce cała szkoła cmokała i mlaskała, ilekroć się pojawiałem na stołówce.
Rówieśnicy mnie nie lubią. Patrzą na mnie, zastanawiają się, co się wydarzyło i czy im nic nie zagraża.
Boją się mnie i żaden dorosły tego nie zmieni.
Teraz chodzę do prywatnej szkoły. Małe klasy, stanowczy nauczyciele, którzy umieją nas trzymać w ryzach. Nie mam ochoty z nikim się zaprzyjaźniać. Chcę tylko przetrwać dzień i wrócić do domu. W tym jestem dobry – w przetrwaniu.
Moja siostra mnie ubóstwia. Ona jedna nie zastanawia się, zanim mnie uściśnie. Rzuca mi się na szyję i woła:
– Joshi! Joshi wrócił!
Czasami myślę, że przeżyłem tylko po to, żeby to usłyszeć.
Miewam takie chwile. Rzadko, ale jednak. Kiedy już prawie dobrze się czuję z samym sobą. No więc trzymam się tego, bo czegoś trzeba się trzymać. Muszę się starać być kimś, bo inaczej wyjdzie na to, że ciocia Rita miała rację: on wygrał. Nawet zza grobu zdoła mi siebie odebrać. Nie zgadzam się na to!
Już raz go zabiłem i niech mnie diabli porwą, jeśli nie dopilnuję, żeby na zawsze pozostał martwy.
I nagle którejś nocy doznałem olśnienia. Nie mogłem spać. W głowie pulsowała mi krew. Nienawidziłem moich ciuchów, mojego pokoju, dotyku wykładziny na skórze. Nienawidziłem ścian w tym domu i okna, które gapiło się na mnie jak ślepe oko.
Nienawidziłem mamy i taty, którzy ciągle mnie obserwowali, jakbym lada dzień powinien dać się naprawić. Akurat. Gdyby wtedy nie zawalili, nic by się nie zepsuło.
Poszedłem więc do kuchni po zapałki, ale w połowie drogi mój wzrok padł na komputer stojący w salonie.
Przypomniały mi się pewne rzeczy. Takie, o których nawet nie mówiłem policji.
Zasiadłem przed monitorem.
Dość szybko udało mi się ich znaleźć. A właściwie przekonać, aby myśleli, że to oni mnie znaleźli. Spędziłem przy klawiaturze trzy godziny, okręcając ich sobie wokół palca. Dobrze znam tych facetów.
O piątej usłyszałem ojca, który szedł się wysikać, więc wyłączyłem komputer i wróciłem do łóżka. Gdy się znowu obudziłem, wiedziałem, co zrobię.
Zapisałem się na kilka kursów i zdobyłem trochę niezbędnych informacji.
Wchodzę tam teraz trzy razy w tygodniu, zawsze po północy.
I zaczynam polowanie.
Agent specjalny Salvatore Martignetti. Wrócił do GBI, teraz pracuje w wydziale narkotykowym. Jestem w stanie wyszukać jego wypowiedzi na temat najnowszych aresztowań. Chwile triumfu. Mogę znaleźć jego zdjęcie – posępna twarz, zapadnięte oczy. Czasem, kiedy się odpowiednio ustawi, jest tak podobny do Dinchary, że mam ochotę przebić pięścią monitor. Ale tego nie robię.
Agentka specjalna Kimberly Quincy. Wróciła do pracy, choć jej sprawy trudniej wytropić w sieci. Ci z FBI mają więcej oleju w głowie i lepiej się zabezpieczają. Znalazłem więc jej córkę. Mała Eliza McCormack chodzi do miejscowego przedszkola Montessori. W Internecie jest dostępna pełna lista dzieci. Strona ma oznaczenie „Tylko dla rodziców”, ale hasło odgadłem bez problemu już przy trzeciej próbie – inicjały dyrektorki. Zadziwiające, ilu ludzi sądzi, że ich instytucje są „zabezpieczone”, a w gruncie rzeczy tylko rozśmieszają takich gości jak ja.
Ginny Jones. Przebywa w więzieniu stanowym, odsiaduje ostatni rok z zasądzonych dwunastu. Sędziowie są czuli na los ciężarnych ofiar przemocy, więc skazali ją tylko za porwanie. Nie mam pojęcia, co się stało z dzieckiem, ale dajcie mi trochę czasu, to się dowiem. Tymczasem Ginny przespała się z tyloma strażnikami więziennymi, że zyskała specjalne przywileje w korzystaniu z komputera. Postanowiłem więc zostać jej najnowszym internetowym przyjacielem. Ginny nie może się doczekać, kiedy się spotkamy na żywo. Wierzcie mi, ja również.
Jestem cierpliwy, ostrożny, czujny.
Niczym pająk na ścianie powoli snuję swoją sieć.
Sprawdziwszy starych znajomych, przechodzę do najważniejszego. Odwiedzam witryny, błogi, fora, czatroomy. Nawiązuję kontakty, zyskuję nowych „przyjaciół” i dzielę się z tymi mężczyznami moim doświadczeniem. Oferuję im niezapomniane wrażenia, seks na żywo, potrzebuję tylko na początek paru informacji. Kiedy już je dostanę, przystępuję do uderzenia.
Opróżniam im konta bankowe, przekraczam limity na kartach kredytowych, po czym wyrabiam nowe na ich nazwiska. W bankach internetowych biorę kolejne pożyczki hipoteczne i uruchamiam linie kredytowe. Staję się nimi – to się nazywa kradzież tożsamości. A potem wszystkie pieniądze przelewam na konto Centrum na rzecz Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych. Tysiące, dziesiątki tysięcy dolarów. Zabieram wszystko; zasłużyli sobie na to.
Oczywiście mogliby złożyć skargę. Musieliby tylko pokazać wszystkie wyciągi operacji finansowych – w tym transakcji online – swoim żonom, partnerom biznesowym oraz policji.
Ciekawe, co oni czują, kiedy w końcu do nich dociera, co się stało. Że te opłaty za kartę to nie pomyłka, a maile z serwisu PayPal ostrzegające o podejrzanej aktywności na koncie to nie phishing. Że ich konto osobiste naprawdę jest puste, a limit nowej linii kredytowej już jest przekroczony.
Co czują, kiedy już wiedzą, że nic nie da się zrobić. Że zabiorą im nowy samochód, a dom pójdzie na licytację. Że zablokowano im konta i karty kredytowe, a co do zabaw w sieci… Umówmy się, nikt nie pozwoli jakiemuś nędznemu bankrutowi ściągać pornografii dziecięcej.
Co czują, kiedy sobie uświadamiają, że są skończeni, ugotowani na amen. I że do końca życia pozostaną tylko okazem w kolekcji.