175082.fb2
„Pierwsze ugryzienie zwykle jest bezbolesne”. (Michael F. Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)
Sandy Springs leży 25 kilometrów na północ od Atlanty, w miejscu gdzie droga stanowa numer 285 przecina drogę numer 400. Kiedyś, wchodząc w skład obszaru metropolitarnego Atlanty, szczyciło się posiadaniem czterech szpitali, kilku firm z listy Fortune 500, no i oczywiście źródeł słodkiej wody. Choć zawsze starało się zyskać opinię miejsca przyjaznego rodzinie, najbardziej słynęło z nocnego życia i barów otwartych do czwartej nad ranem oraz obfitości tak zwanych salonów masażu stale polujących na nowych klientów. Młody czy stary, kobieta czy mężczyzna, pijany czy trzeźwy – w Sandy Springs każdy mógł znaleźć odpowiednią dla siebie rozrywkę.
To w końcu zaczęło irytować mieszkańców, więc w czerwcu dwa tysiące piątego roku przytłaczającą większością głosów opowiedzieli się za secesją. Sandy Springs z dnia na dzień stało się siódmym największym miastem stanu. Pierwsze zadanie nowo powołanej rady miejskiej: stworzyć własny wydział policji, który się rozprawi z tymi mniej pożądanymi elementami otoczenia. Sandy Springs zaczęło rozkwitać i nawet się dorobiło kilku bardzo modnych restauracji.
Kimberly jeszcze nie miała okazji współpracować z tamtejszą policją. Przypuszczała, że na miejscu spotka albo żółtodzioby prosto po szkole, albo pięćdziesięcioletnich emerytów z policji stanowej, którzy znaleźli ciepłe posadki w spokojnej okolicy zamieszkanej przez klasę średnią. Zastała i tych, i tych.
Młodzieniec, który ją przywitał w drzwiach, miał jeszcze mleko pod nosem, ale oficer dyżurny, łysiejący facet z brzuszkiem, wyglądał na doświadczonego glinę. Serdecznie uścisnął jej dłoń i skinął znacząco na chłopaka, jakby mówiąc: „Widzi pani, z jakim szczylem muszę pracować?”. Gdyby nie zrozumiała, na wszelki wypadek jeszcze się uśmiechnął i mrugnął.
Kimberly nie odwzajemniła ani uśmiechu, ani mrugnięcia, więc po chwili sierżant Trevor dał za wygraną.
– Zatrzymaliśmy ją tuż po pierwszej – poinformował. – Kręciła się po stacji kolejki miejskiej na…
– Pracuje na dworcu? – przerwała mu Kimberly. Nie wiadomo dlaczego była przekonana, że dziewczynę zgarnięto podczas obławy na któryś z salonów masażu. Prostytutki uliczne kręcą się w dzielnicach czerwonych latarni, takich jak Fulton Industrial Boulevard. Sandy Springs wydawało jej się zbyt eleganckie na tego typu działalność.
– Zdarza się – powiedział Trevor. – Zwłaszcza odkąd zaczęliśmy robić częstsze naloty na burdele. Niektóre z nich myślą, że jak wejdą do klubu, to się wtopią w tłum, tyle że droższe dziwki pokazują trochę mniej ciała. Inne są zbyt naćpane, żeby się czymkolwiek przejmować albo działają na zlecenie, werbując kolejne chętne. Trzeba uzupełniać towar, rozumie pani…
Trevor wypiął pierś – najwyraźniej chciał zaimponować agentce federalnej. Kimberly pomyślała, że wcześniej pewnie pracował jako ochroniarz. Zawsze musiał nosić mundur.
Chłopak tymczasem gdzieś zniknął. Kimberly podejrzewała, że na polecenie Trevora. To miał być jego solowy występ. Potarła nos, żałując, że nie jest teraz na miejscu katastrofy samolotu.
Poprosiła o protokół aresztowania. Trevor go wydrukował, a ona przejrzała podstawowe dane: miejsce, godzina, podjęte czynności. Nie było tam nic szczególnego. Przy dziewczynie znaleziono uncję metamfetaminy, za co grozi więzienie, więc dlatego nakłamała, że jest informatorką FBI.
– Pogadam z nią – powiedziała Kimberly.
– Czy chodzi o narkotyki? – nie wytrzymał Trevor. – Wystawi nam jakiegoś dealera albo może całą siatkę? Metamfetamina… Boże, to świństwo zalało już cały stan. Niech ją pani przyciśnie, żeby wystawiła jakąś grubą rybę. Żadne tam płotki. Przydałaby się spektakularna akcja.
– Wezmę to pod uwagę – zapewniła oschle Kimberly. – Gdzie ona jest?
Trevor zaprowadził ją do pokoju przesłuchań. Jedna z korzyści bycia kapusiem: zamiast w celi Delilah została umieszczona w malutkim pokoiku i dostała puszkę dietetycznej coli. Niezły wynik za jedną noc pracy.
Kimberly przystanęła przed drzwiami. Przez lustro weneckie pierwszy raz zobaczyła swoją „informatorkę”. Z kamienną twarzą dokładnie się jej przyjrzała.
Delilah Rose była biała, co dość zaskakujące w stanie, gdzie większość prostytutek to Murzynki albo Azjatki – te ostatnie obsługiwały głównie salony masażu. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat, zmęczoną twarz i tlenione blond włosy kobiety, która żyje za szybko i się nie oszczędza.
Kiedy Kimberly na nią patrzyła, dziewczyna zadziornie uniosła głowę i spojrzała w szybę. Przenikliwe niebieskie oczy, zaciśnięte usta. Zimna i opanowana.
Dobrze.
– Od tej chwili ja ją przejmuję – powiedziała Kimberly do Trevora. – Dziękuję za telefon.
– Nie ma sprawy. Proszę nam dać znać, gdyby…
– Dziękuję za telefon – powtórzyła i ominąwszy grubego sierżanta, weszła do pokoju.
Nie śpieszyła się. Zamknęła drzwi. Przysunęła plastikowe krzesło. Usiadła.
Z kieszeni żakietu wyjęła dyktafon. Z torby mały notes i dwa długopisy. W końcu spojrzała na zegarek i zapisała u góry strony godzinę.
Następnie odłożyła długopis, oparła się na krześle i splótłszy dłonie na brzuchu, przyglądała się dziewczynie. Minęła minuta, potem druga i trzecia. Była ciekawa, czy sierżant Trevor je obserwuje. Na pewno już zaczął się niecierpliwić, że nic się nie dzieje.
Dziewczyna była cwana, ale nie doceniała Kimberly. Pierwsza nie wytrzymała. Chwyciła puszkę coli i zorientowawszy się, że jest pusta, nerwowo odłożyła ją na stół.
– Chcesz jeszcze jedną? – zapytała spokojnie Kimberly.
– Nie, dziękuję.
O, cóż za maniery. Większość zatrzymanych robi się wyjątkowo grzeczna w obecności stróżów prawa. Przynajmniej na początku. Może ciągle mają w głowie tę dziecięcą wiarę, że wystarczy jedno magiczne słowo…
Kimberly znów zamilkła. Dziewczyna chrząknęła, a potem zaczęła obracać w dłoni pustą puszkę.
– Chce pani, żebym się jeszcze bardziej denerwowała – mruknęła w końcu z lekką pretensją w głosie.
– Brałaś coś, Delilo?
– Nie!
– Podobno policja znalazła przy tobie metę.
– Nie biorę narkotyków! Koleżanka dała mi torebkę do potrzymania. Skąd miałam wiedzieć, że to meta?
– Pijesz?
– Czasami. Ale wczoraj nie.
– Rozumiem. A co robiłaś wczoraj wieczorem?
– O Boże, nic nie robiłam. Poszłam sobie poskakać do klubu. Potem chciałam wrócić pociągiem do domu. Od kiedy to korzystanie z komunikacji miejskiej jest przestępstwem? – Zaczynał z niej wyłazić charakterek.
Kimberly zerknęła na jej strój. Pod granatową marynarką, o wiele za cienką jak na tę porę roku, miała na sobie obcisłą lycrę: błyszczącą minispódniczkę w kolorze oberżyny i czarną koszulkę na ramiączkach, tak kusą, że biust prawie się z niej wylewał. Całości dopełniały dziesięciocentymetrowe szpilki.
Zanim dziewczyna odruchowo obciągnęła koszulkę, Kimberly zdążyła dostrzec wytatuowaną wokół pępka malutką pajęczynę. Drugi tatuaż, przedstawiający wspinającego się pająka, miała z tyłu na szyi.
– Kto ci to robił? – spytała Kimberly.
– Nie pamiętam.
– Ta pajęczyna na brzuchu też ładna. A kolczyk to niby pająk? Sprytne.
Delilah nic nie odpowiedziała, tylko wyzywająco wysunęła podbródek.
Kimberly odczekała kolejną minutę, po czym uznała, że wystarczy. Wyprostowała się i zaczęła zbierać ze stołu swoje rzeczy: dyktafon, notes, pierwszy długopis…
– Co jest, kurwa? – zawołała Delilah.
– Słucham? – Kimberly spokojnie wsuwała dyktafon do kieszeni.
– Gdzie pani idzie? Nie zadała mi pani ani jednego pytania. To ma być FBI?
Kimberly wzruszyła ramionami.
– Powiedziałaś, że nic nie zrobiłaś, twierdzisz, że narkotyki nie były twoje, a więc wszystko w porządku. Jesteś czysta jak łza, a ja wracam spać.
Sięgnęła po drugi długopis. Dziewczyna złapała ją za rękę. Jak na chudą, anorekryczną istotę, Delilah Rose miała dużo siły. Kimberly wiedziała, co to jest: nosi nazwę desperacja.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała jej w oczy.
– Nie znam cię. Widzę cię pierwszy raz w życiu. A to znaczy, że nie jesteś moją informatorką i jeśli o mnie chodzi, policja Sandy Springs może z tobą zrobić, co zechce. A teraz puść mnie, bo tego pożałujesz.
– Musimy porozmawiać.
– Siedzę tu od sześciu minut. Jak na razie niewiele miałaś mi do powiedzenia.
– Nie chcę, żeby ten palant słuchał. – Dziewczyna zwolniła uścisk. Rzuciła okiem w stronę szyby w drzwiach.
– Co cię obchodzi sierżant Trevor, rozmawiasz ze mną, a na razie wciąż nie dałaś mi powodu, żebym została.
– On mnie zabije.
– Sierżant Trevor?
– Nie, nie, ten facet… nie znam jego nazwiska. To znaczy prawdziwego, bo sam o sobie mówi, że się nazywa Dinchara.
– Dinchara?
– To jest ten, no, anagram od arachnid*.
– Błagam… – nie wytrzymała Kimberly. Uniosła sceptycznie brew i jeszcze raz zmierzyła wzrokiem dziewczynę.
– On jest inny.
– Uhm, jasne – Kim już się podnosiła z krzesła.
– Nie płaci za seks. Przynajmniej nie na początku. – Głos Delili robił się coraz bardziej natarczywy. – Daje dziewczynom forsę, żeby się bawiły z jego… zwierzątkami. Na przykład dziesięć dolców za dotknięcie ptasznika. Trzydzieści, jeśli weźmiesz go na rękę. Takie tam odjechane pomysły.
– Zabawy z pająkami?
– Wiedziała pani, że jad ptasznika wcale nie jest taki groźny? Za słaby dla człowieka. – Mówiła to z pewnym zafascynowaniem. – One są w gruncie rzeczy bardzo nieśmiałe i… delikatne. Trzeba je ostrożnie brać do ręki, bo można im zrobić krzywdę.
* Arachnid – ang. pajęczak (przyp. tłum.).
Kimberly nie odezwała się, głównie dlatego, że nie wiedziała, co powiedzieć.
Delilah za to wreszcie się rozkręciła:
– No więc na początku chodziło mu tylko o te pająki. Ale potem przestało mu wystarczać patrzenie, jak łażą po ręce, chciał, żeby łaziły po całym ciele. Strasznie go to podniecało i wtedy życzył sobie innych rzeczy. Może było trochę dziwnie i nie wszystkim dziewczynom to odpowiadało, ale z drugiej strony nieźle płacił.
– Ile to jest: „nieźle”?
– Za ręczną robotę stówa, za loda sto pięćdziesiąt. Dwie stówy, jeżeli pozwolisz, żeby pająk się przyglądał.
– Co?
– Zza szyby, oczywiście. Ptasznika nie można tak luzem puszczać po domu. Niechcący można go zdeptać.
– Tego się właśnie obawiałam – mruknęła Kimberly. Człowiek sądzi, że słyszał już wszystko, a tu jakiś zboczeniec znowu przesuwa granice. – Rozumiem. Czyli spotykacie się z panem Dincharą. – Jeszcze raz przyjrzała się tatuażom dziewczyny. – Będę szczera: moim zdaniem świetnie pasujecie do siebie, a poza tym, jak mówiłaś, nieźle płaci. Wobec tego co tu robisz?
Delilah odwróciła wzrok. Nagle przestała być rozmowna. Znów zapadła cisza.
– Coś się stało – bąknęła w końcu.
– Nie może być. Słuchaj, jest późno. Po co chciałaś się ze mną spotkać?
Dziewczynie zadrżały wargi.
– Chodzi o Ginny. Ginny Jones. Pojechała z nim i od tamtej pory nikt jej nie widział.
Kimberly z powrotem usiadła. Wyjęła notes i długopis, włączyła dyktafon. Delilah nerwowo zerkała na urządzenie, ale nie protestowała.
– Chcę dostać ochronę – wypaliła.
– Co? Jaką ochronę?
– Bezpieczne lokum i ochronę policyjną. Tak jak na filmach.
– Delilah, to tylko fikcja. W prawdziwym życiu to tak nie działa. Nic za darmo.
– Nie rozumiem.
Kimberly spoważniała.
– To znaczy, że musisz dostarczyć prawdziwe informacje o rzeczywistym przestępstwie. Konkretne i szczegółowe. Jeśli zdołam je potwierdzić, wtedy możemy pogadać.
– Jak bardzo szczegółowe?
– Zacznijmy od nazwiska. Ginny Jones. Prawdziwe czy pseudonim?
– Virginia – szepnęła Delilah. – Naprawdę nazywa się Virginia Jones, ale wszyscy wołali na nią Ginny. Fajna dziewczyna. Nie kręciły jej narkotyki ani żadne takie. Szanowała się. Tylko że… sama nie wiem. Coś się stało po drodze. – Uśmiechnęła się blado. – Tak to zwykle bywa, nie?
– Kiedy ją ostatnio widziałaś?
– Trzy miesiące temu. To była środa. Albo może wtorek, już nie pamiętam. Spotykała się wcześniej z tym facetem. Właściwie to ona mi o nim powiedziała. Wie pani, kiedy zobaczyła mój tatuaż. Mówiła, że jest taki gość, ma trochę dziwne upodobania, ale nic takiego, z czym bym sobie nie poradziła. No i dobrze płaci.
– A więc Ginny znała się z Dinchara?
– No, tak.
– I nie miała nic przeciwko włochatej publiczności?
Delilah wzruszyła ramionami.
– Pająki jej nie przeszkadzały. Mówiła, że niczego się nie boi. W każdym razie już nie.
– To kiedy ją ostatnio widziałaś?
– Dawno.
– Delilo…
– Parę miesięcy temu. Około wpół do drugiej w nocy Dinchara podjechał swoim SUV-em.
– Opisz mi go.
– Czarny z chromowanymi dodatkami. Jakaś toyota, ale wypasiony model, z bajerami typu ozdobne felgi, skórzane siedzenia. Wersja limitowana.
– Numer rejestracyjny?
– Nie pamiętam – odparła błyskawicznie.
Kimberly znowu jej się przyjrzała. Odpowiedź była zbyt pośpieszna, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy nawet prostytutki oglądają Kryminalne zagadki Las Vegas i znają wartość informacji.
– Tablice były z Georgii?
– Tak.
– Może pamiętasz choć pierwsze litery?
– Nie, naprawdę. – Tym razem zabrzmiało to szczerze. – Staram się wiedzieć jak najmniej. Dziewczyny, którego tego nie robią, źle kończą. To proszenie się o kłopoty.
– Rysopis tego człowieka.
Delilah spuściła wzrok. Poskubała dolną wargę.
– Biały, w średnim wieku, szatyn. Niewysoki, ale umięśniony, jak drwal albo ktoś, kto pracuje fizycznie. Dziwnie pachniał, jakąś chemiczną substancją. Wydawało mi się, że zajmuje się jakimś dziwnym rzemiosłem, ale nigdy nie pytałam.
– Znaki szczególne?
– Co na przykład?
– Blizny, tatuaże, znamiona.
– Pani myśli, że oni się fatygują, żeby zdjąć ubranie?
– A na twarzy?
Wzruszyła ramionami.
– Bo ja wiem, dla mnie oni wszyscy wyglądają tak samo.
– Oni?
– Faceci, klienci, zboki. Jak ich tam pani nazwie. Wszyscy są tacy sami.
Kimberly spojrzała na nią z powątpiewaniem. Delilah nagle się ożywiła.
– Zaraz… Jest jedna rzecz: czapka. Zawsze miał na głowie czerwoną czapkę z daszkiem. Nigdy jej nie zdejmował, nawet kiedy… wie pani. No więc czerwona bejsbolówka. To już jest jakaś informacja, nie?
– Jakaś jest – zgodziła się Kimberly i ją zanotowała. – A poza tym jak się ubierał?
– Dżinsy, koszula z długim rękawem. Sportowa, ale dobrej firmy. On chyba ma dużo kasy.
– Z czego to wnioskujesz?
– Samochód, ciuchy, stawka, jaką oferuje. Byle robola na to nie stać.
– Opisz jego głos. Mówił z jakimś akcentem?
Delilah chwilę się zastanowiła.
– Południowym. Lekko zaciągał.
– Skąd jesteś, Delilo?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
– A słownictwo, sposób wypowiadania się? Myślisz, że jest wykształcony?
– Bardzo dużo wie o pająkach.
– Ty też.
Delilah poczerwieniała.
– Mój brat dawno temu hodował jednego. To była samica, nazywała się Ewa. Pomagałam mu łapać dla niej świerszcze. Była całkiem ładna. Ale Dinchara… on nie jest zwykłym hodowcą. Miał kiedyś takiego białego pająka, raz powiedziałam o nim tarantula, to dosłownie wpadł w szał. „To nie żadna tarantula, tylko Grammostola rosea… „. Jakiś gatunek ptasznika z Chile czy coś. Okropnie się wściekł, że nie widzę różnicy. Nawet się go trochę wystraszyłam.
– Czemu?
– Nie wiem. Patrzył tak jakoś… – wzruszyła ramionami. – Przez chwilę myślałam… może ja też jestem okazem w kolekcji. Prostituensis vulgaris. - Zaśmiała się z własnego dowcipu, lecz jej oczy pozostały poważne.
– Groził ci?
– Nie musiał. Miał to wypisane na twarzy. Z niektórymi facetami tak jest; lubią, jak widzisz, co cię czeka.
Kimberly tego nie skomentowała. Dostatecznie długo pracuje w tej branży, żeby wiedzieć, co Delilah miała na myśli.
– W jaki sposób podrywa dziewczyny? Z samochodu?
– Nie zawsze. To nie jest tak, że stoimy na ulicy i łapiemy, co się nawinie. Są pewne miejsca, do których się chodzi, żeby trafić na określonego klienta.
– Kluby – dopowiedziała Kimberly. – Dogadujesz się z klientem i co dalej?
– Wychodzę z nim w jakieś spokojniejsze miejsce albo do jego samochodu. Po drodze ustalamy szczegóły. Biorę kasę z góry, robię, co mam robić i spadam.
– A z Dincharą?
– Robimy to w jego aucie.
– Zdarzyło się, że nie chciał cię puścić?
– Nie, ale ja się staram streszczać. Jeśli wzięłaś forsę z góry, możesz się wymknąć, kiedy facio jest jeszcze półprzytomny. Łatwiej zwiać.
Kimberly uniosła brew.
– Czyli krótko mówiąc, znikasz, zanim facet zdąży podciągnąć spodnie?
– Niezawodny sposób.
– A więc znasz Dincharę i mówisz, że Ginny Jones też go zna. Powiedz mi, dlaczego myślisz, że on ma coś wspólnego z jej zniknięciem?
– Bo ostatni raz, kiedy ją widziałam, była z nim. Wychodzili z klubu. Nawet się trochę wkurzyłam. On płacił tyle, ile normalnie zarabiam przez pół nocy.
– No i?
– No i właśnie wtedy ostatni raz widziałam Ginny.
Kimberly przez chwilę porządkowała w głowie zebrane informacje i formułowała następną wypowiedź.
– Delilo, to wszystko jest bardzo interesujące, ale ja nic nie mogę z tym zrobić.
– Dlaczego?
– Nie mam podstaw, żeby uznać, że zostało popełnione jakieś przestępstwo.
Dziewczyna spojrzała na nią dziwnie.
– Pani mi nie wierzy? Ja nie kłamię. Ginny to moja przyjaciółka. On ją skrzywdził. Powinien za to zapłacić!
– Czy widywałaś go w ciągu tych ostatnich trzech miesięcy?
Delilah odwróciła wzrok.
– Może.
– Korzystał z twoich usług?
– Może – tym razem prawie to wyszeptała.
– Jak mówiłaś, kasa jest niezła – mruknęła Kimberly. – Ciągle masz ochotę spotykać się z nim sam na sam. Chyba nie może być aż takim potworem, co?
Dziewczyna przez dłuższą chwilę nie odpowiadała. Gdy wreszcie zaczęła mówić, Kimberly musiała się nachylić, żeby coś usłyszeć.
– Przy ostatnim spotkaniu, kiedy klęczałam i robiłam mu, wie pani co, nagle chwycił mnie za szyję i tak ścisnął, że nie mogłam oddychać. Krztusiłam się, okładałam go pięściami i usłyszałam, jak szepcze… „Ginny”. Potem nagle mnie puścił i uciekłam. Myślę, że on sobie nie zdaje sprawy, że to powiedział. Zapomniał się. Ale głowy nie dam. Może później to do niego dotarło. Może wie, że ja wiem. Nie umiem… nie czuję się tak bezpiecznie jak kiedyś. No bo jeśli on rzeczywiście skrzywdził Ginny? Udusił na przykład? A ja jestem jedyną osobą, która go może z nią powiązać? Pomóżcie mi. Tu nie chodzi tylko o Ginny, ale i o mnie. Muszę mieć ochronę.
Kimberly westchnęła i podrapała się w nos.
– Chcesz, żebym ci uwierzyła? Zacznijmy od twojego prawdziwego nazwiska.
– Delilah Rose. Można sprawdzić. Policja już to zrobiła.
– Imię i nazwisko, data urodzenia.
– Czemu zawsze czepiacie się mnie? Ciągle muszę coś udowadniać. Właśnie podałam wam na tacy zboczeńca. Może dla odmiany pani mi coś udowodni?
– I tu nasuwa mi się kolejne pytanie: dlaczego chciałaś rozmawiać akurat ze mną? Skąd w ogóle znasz moje nazwisko?
Tym razem Delilah nie śpieszyła się z odpowiedzią. Kimberly odniosła nawet wrażenie, że coś kombinuje.
– To pani złapała tego słynnego seryjnego zabójcę. Widziałam w wiadomościach. Młoda agentka, no i do tego kobieta. Pomyślałam, że jeżeli Dinchara zamordował Ginny, to tylko pani może go dopaść.
– Nie mogę, Delilo. Nie ma żadnego dowodu, że zostało popełnione przestępstwo, a nawet gdyby był, to sprawa nie leży w moich kompetencjach. Musisz się zgłosić do Wydziału Policji Sandy Springs.
– Nie. To musi być pani. Pani złapała Eco-Killera, więc i Ginny pani pomoże.
– Delilo…
– Coś pani pokażę.
Kimberly spojrzała na nią nieufnie.
– Co?
– Tej nocy kiedy mnie dusił, przypadkiem zauważyłam to na podłodze, pod fotelem. Podniosłam, kiedy nie patrzył i schowałam. – Delilah rozejrzała się po pokoju, jakby chcąc się upewnić, czy naprawdę są same, po czym sięgnęła pod bluzkę i spod lewej miseczki biustonosza wydobyła duży złoty sygnet.
– Należał do Ginny – szepnęła, rzucając go z brzękiem na stół. – Nosiła go na łańcuszku i nigdy, ale to nigdy nie zdejmowała. Widzi pani? To jest dowód, że była w samochodzie Dinchary.
Kimberly uniosła brew. Czubkiem długopisu przysunęła do siebie pierścień, starając się go nie dotknąć. Wyglądał na szkolny sygnet z niebieskim kamieniem. W środku wygrawerowano jakiś napis, ale był nieczytelny pod warstwą brudu.
– Kto jeszcze widział go u niej?
Delilah wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nie pytałam.
– Mówiła ci, skąd go ma?
Przeczący ruch głowy.
– Czy ktoś jeszcze wie, że znalazłaś go w samochodzie Dinchary?
– W życiu! W tej branży trzeba uważać, bo można sobie narobić kłopotów.
– Dobra, dobra. Rozumiem. – Kimberly zmarszczyła brwi, pochyliła się nad sygnetem, dokładnie go obejrzała i w końcu powiedziała: – Mogę go wziąć?
– Jasne. Po to go przyniosłam. Teraz już może go pani oskarżyć, prawda?
– Niezupełnie.
Delilah się oburzyła:
– Co jest? Domagała się pani dowodu, to go pani dałam!
– Nie chcę cię martwić, moja droga, ale to żaden dowód. Sąd go nie uzna. Skąd wiadomo, że faktycznie należał do Ginny? Kto uwierzy, że naprawdę znalazłaś go w aucie podejrzanego? W tej chwili to tylko uświniony szkolny sygnet.
– Nie podoba mi się pani nastawienie – powiedziała Delilah.
– I nawzajem, wierz mi. – Kimberly nerwowo postukała długopisem o blat. – Zrobimy tak: pamiętasz, co mówiłam, nie ma nic za darmo. Potraktujemy ten sygnet jako zaliczkę. – Wyjęła wizytówkę i zakreśliła numer centrali Biura. – Dostarcz mi więcej informacji. Daty, miejsca, no i nazwiska osób, które mogłyby poświadczyć, że Ginny Jones pracowała w tych okolicach, nosiła ten sygnet, a teraz zaginęła. Jak dobrze pójdzie, może ci się uda zebrać na tyle wiarygodne materiały, że miejscowa policja zechce wszcząć śledztwo. Pomogę ci w tym, ale nie chcę cię oszukiwać: z tego co widzę, to nie jest sprawa dla FBI.
Znów zaczęła zbierać swoje rzeczy. Delilah tym razem jej nie powstrzymała, tylko z rozżaloną miną oparła się na krześle i założyła ręce na piersi.
Odezwała się, dopiero gdy Kimberly wstała.
– Który miesiąc?
– Słucham?
Dziewczyna patrzyła na jej brzuch.
– Kiedy ma pani termin?
Kimberly się zmieszała. To już ten czas, kiedy ludzie zaczynają zauważać.
– W lecie – odparła.
– Wszystko dobrze?
– Dziękuję, tak.
– Ja się zrobiłam strasznie wrażliwa na zapachy – stwierdziła jak gdyby nigdy nic Delilah. – No i męczę się szybciej. Ale od gorzały i prochów trzymam się z daleka. To, że zarabiam jako dziwka, nie znaczy, że nie chcę dobrze dla mojego dziecka.
Rozchyliła marynarkę i Kimberly po raz pierwszy zobaczyła napięty, zaokrąglony brzuch. Niewiele się różniący od jej własnego. Delilah położyła dłoń na dyktafonie Kimberly.
– Pożyczy mi pani?
– Nie. Własność rządu. Musisz sama sobie kupić.
Delilah odłożyła sprzęt.
– A gdybym spróbowała wyciągnąć od Dinchary więcej informacji, może nawet nagrać, jak mówi coś o Ginny, wtedy mi pani pomoże?
Kimberly wciąż się gapiła na jej brzuch. Nagle zaczęła żałować, że zgodziła się przyjechać do Sandy Springs. Nie miała ochoty brać na siebie odpowiedzialności za młodą ciężarną prostytutkę.
Jej wizytówka cały czas leżała na stole. W końcu ją podniosła i na odwrocie zapisała numer swojej komórki.
– Jeżeli uda ci się go nagrać, zadzwoń do mnie pod ten numer. -I zaraz dodała: – Uważaj na siebie, Delilo.