175082.fb2 Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Po?egnaj si? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

6

„Pustelniki brunatne trudno kontrolować, głównie ze względu na ich skryty tryb życia”. (Michael E Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)

Rita nie mogła zasnąć. Cóż za ironia losu: teraz, kiedy wreszcie miała na to czas, nie umiała odpoczywać. Co noc to samo. Obserwowanie poświaty księżyca wędrującej po ścianie. Widok zasłon falujących od powiewów zimnego wiatru, który przenikał przez szpary w nieszczelnych oknach. Nasłuchiwanie skrzypienia desek w starym drewnianym domu, równie srogo traktowanym przez zimę jak jej stare kości.

Zanim słońce wyłoni się zza gór, zdąży ze trzydzieści razy pożałować, że nie przeniosła się na Florydę, tak jak wielu jej znajomych. Albo lepiej do Arizony. Tam jest jeszcze cieplej i nie tak wilgotno. Na pewno by jej się podobało.

Ale dobrze wiedziała, że nigdzie nie wyjedzie. Urodziła się w tym domu, w czasach gdy do kobiety przychodziła akuszerka, ponieważ poród nie był uważany za coś, co wymaga wizyty lekarskiej. Razem z czterema siostrami i trzema braćmi hasała po tych wzgórzach, wspinała się po drzewach, deptała kwiaty w ukochanym ogródku mamy.

Została na tym świecie sama jak palec. Pomarszczona staruszka, która według oczekiwań społeczeństwa powinna zniknąć za drzwiami domu opieki, tak jak kiedyś jej matka. Ale Rita była ulepiona z lepszej gliny. Ominęły ją cukrzyca, podwyższony cholesterol i rak mózgu, które zabrały tak wielu członków jej rodziny. Wciąż się trzymała. Była chudziutka jak patyczek, ważyła tyle co nic, lecz wciąż dawała radę co roku porąbać sąg drewna na zimę. Sama uprawiała ogródek, własnoręcznie okopywała fasolę, zamiatała ganek i trzepała dywany.

Starała się przetrwać, czekając właściwie nie wiadomo na co – czekanie to chyba jedyna rzecz, która pozostaje człowiekowi w jej wieku.

Dawno, dawno temu jej szkolna sympatia porwała ją do wielkiego miasta, do Atlanty. Donny marzył, że zwiedzi świat, ale zanim zestrzelił go jakiś hitlerowiec, zdążył zobaczyć tylko niebo nad Niemcami. Rita została wdową po niespełna dwóch latach małżeństwa. Nie tylko ją spotkał ten los. Mnóstwo innych urodziwych dziewcząt roniło łzy nad poranną kawą czy raczej – znacznie częściej – popołudniową brandy. Potem jednak wojna się skończyła i tabuny powracających młodych, przystojnych mężczyzn wciągnęły większość z nich w wir szalonego, radosnego seksu.

Rita zastanawiała się, co dalej. Miała dwadzieścia lat. Była za młoda, żeby każdy wieczór spędzać w domu. Choć lubiła swoją pracę sekretarki, chyba zdążyła się zarazić od Donny'ego tęsknotą za podróżami. Już raz odcięła pępowinę. Czemu nie wyruszyć w świat i spróbować tego wszystkiego, co ma do zaoferowania? Znaleźć sobie młodego, zdrowego mężczyznę, przeżyć przygodę?

Nie bardzo to wyszło. Pośpieszny seks na tylnym siedzeniu samochodu nie był tym, czego oczekiwała. Prawdę mówiąc, nie widziała w tym nic ekscytującego. Chciała być po prostu Ritą. Zamieszkała więc w małym domku, który kupiła za pieniądze z odprawy pośmiertnej po mężu. Zasiała ogródek, zbudowała ganek przed wejściem, a kiedy samotność stała się zbyt dokuczliwa, zrobiła coś, czego nikt by się po niej spodziewał: została matką zastępczą.

Przygarniała dzieci przez niemal dwadzieścia lat, od wrzeszczących niemowlaków po chmurne dziesięciolatki. Znajdowała je w miejscowym barze szybkiej obsługi. Cały ich dobytek mieścił się w jednej reklamówce, którą można było wrzucić na siedzenie samochodu. Kupowała im lemoniadę, a potem zawoziła do domu i przedstawiała warunki.

Wprowadziła jasne zasady. Wystarczyło się do nich stosować, a wszystko szło w miarę gładko. Nieposłuszeństwo było karane. Część dzieci łatwo to zaakceptowała, nad innymi trzeba było popracować.

Niektóre budziły w niej lęk, choć ma nadzieję, że nie były tego świadome. Życie jest wystarczająco ciężkie, tylko ktoś bardzo naiwny może wierzyć, że jedna przybrana matka jest w stanie cokolwiek zmienić.

Ofiarowała tym dzieciom dach nad głową, trzy posiłki dziennie, względne poczucie bezpieczeństwa i, miała nadzieję, solidne podstawy na przyszłość, kiedy już wyfruną w świat i rozpoczną samodzielne życie. Lubiła sobie wyobrażać, że w całej Atlancie mieszkają ludzie, którzy do dziś się uśmiechają na wspomnienie czasów, gdy mieszkali u kobiety, która prasowała nawet koronki i kazała im co wieczór odmawiać modlitwę. I choć wtedy tego nie znosili, teraz ją rozumieją. Może nawet w głębi duszy kochają, ale oczywiście nie wypada im się do tego przyznać.

Wiara, że można zmienić życie człowieka, zostając jego przybranym rodzicem, to rzecz jasna romantyczne mrzonki. Z prawie trzydzieściorga dzieci, które przewinęły się przez jej dom, co najmniej pięcioro już nie żyje. Narkotyki, przemoc, samobójstwa, ryzykowne zachowanie. Czy warto było się starać?

Donny zginął. Dzieci też. Potem kolejno odeszli ojciec, matka, bracia i siostry. Tak oto została tu sama, w domu swego dzieciństwa, zaledwie tydzień przed dziewięćdziesiątymi urodzinami, boleśnie świadoma powolnego upływu czasu i realnej obecności duchów.

Wstała z łóżka. Niebo przybrało tylko nieco bledszy odcień szarości, ale można było uznać, że jest rano. Wsunęła stopy w niebieskie puchate kapcie, a na flanelową piżamę narzuciła gruby frotowy szlafrok. Spała w szlafmycy. Rzecz może niemodna, lecz bardzo pożyteczna, kiedy skórę na głowie ma się cieńszą niż papier, a krew w starym organizmie krąży tak wolno, że czasem można zmarznąć, stojąc przy kaloryferze.

Powoli stąpając po schodach, zeszła na dół. W kuchni nastawiła wodę na herbatę, potem wyjęła z lodówki dwa jajka. Co rano jadała jajecznicę z tostem. Białko dawało jej siłę, a samo śniadanie przywodziło wspomnienia z lat młodości.

Usłyszała za plecami skrzypienie podłogi; jej brat Joseph znowu był w nastroju do żartów. Zawsze miał skłonność do psot, lubił na przykład w ostatniej chwili usuwać jej krzesło spod siedzenia.

– Daj spokój, Josephie – ofuknęła go, nie odwracając się. – Jestem już za stara na takie zabawy. Ostatnio o mało nie złamałam biodra!

Kolejne skrzypnięcie. Na ścianie mignął cień. Pomyślała, że to Michael albo Jacob. Często tu wpadali, zapewne zwabieni swojską atmosferą kuchni swego dzieciństwa, równie ukochanej przez Ritę.

Rzadziej widywała duchy rodziców, jeśli już, to głównie matki gotującej obiad lub pochylonej nad zlewem i nucącej coś pod nosem przy szorowaniu warzyw. Kiedyś ujrzała ojca: stał na środku salonu i palił fajkę. Niestety, gdy tylko weszła do środka, zniknął nieomal zawstydzony.

Miejscowi ludzie mawiali, że przyczyną takiej aktywności duchów są bogate złoża złota i minerałów zalegające w okolicznych górach. Czytała, że pewien indiański szaman twierdził, iż złoto jest jedyną substancją na Ziemi, która wywołuje tak silne wibracje, pobudza i skupia energię. Wszędzie tam gdzie złoto i minerały występują w dużych ilościach, duchy będą się pojawiały.

Pata przyjęła to wyjaśnienie zupełnie naturalnie. Jej dom miał prawie sto pięćdziesiąt lat i był schronieniem dla pięciu pokoleń. Jak miał nie być nawiedzony?

A co do tego, czemu jej matka miałaby chcieć spędzić wieczność, stojąc przy garach… cóż, Rita doszła do wniosku, że pewnie wkrótce sama się przekona.

Jajecznica była gotowa. Tost z pszennego pieczywa. Herbata Earl Grey. Postawiła wszystko na małym drewnianym stole. Sprawdziwszy jeszcze raz, czy Joseph na pewno nie zabrał jej krzesła, usiadła.

Słońce roztoczyło swój blask nad pasmem cudownych gór Blue Ridge, oblewając wszystko bladoróżową poświatą. Wyjątkowo piękny poranek, pomyślała.

To znaczyło, że pora zrobić, co trzeba. Wstała i poczłapała do kuchennych drzwi. Musiała ze trzy razy porządnie szarpnąć, żeby ustąpiły. Wystawiła głowę na zewnątrz i stanowczym głosem, z którym trzydzieścioro przybranych dzieci nauczyło się nigdy nie dyskutować, rzekła:

– Chłopcze, możesz już wyjść.

Cisza.

– Wiem, że tam jesteś. Nie bój się. Jeśli chcesz porozmawiać, dobrze, ale najpierw kulturalnie się przywitaj. – Po tylu latach obcowania z duchami Rita była mocno zaskoczona, gdy pewnego dnia na tarasie za domem zmaterializował się żywy chłopiec z krwi i kości. Mógł mieć najwyżej osiem, dziewięć lat. Chudziutki, skulony z zimna na porannym mrozie, spuszczona rudoblond głowa, wyraźnie niepewna mina. Przychodził od dwóch tygodni, ale ilekroć ich oczy się spotkały, natychmiast czmychał. Tym razem przynajmniej został w miejscu.

– Dzień dobry – wyszeptał.

– Wielkie nieba, dziecko, zaraz mi tu zamarzniesz na śmierć. Wchodźże. Tylko zamknij drzwi, bo całe ciepło ucieknie.

Zawahał się, ale wtedy zauważył stół ze śniadaniem i jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy. Wszedł do środka, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Ten ruch uwidocznił jego sterczące łopatki.

– Jak ci na imię?

– Nie wol…

– Jak ci na imię?

– Wołają mnie Scott.

– A więc, Scott, masz dziś prawdziwe szczęście. Jestem ciocia Rita i właśnie szłam sobie dosmażyć jajek.

Nie protestował, tylko usiadł w ciepłej kuchni wypełnionej zapachem jajecznicy i świeżo opieczonego chleba.

Rita podała mu śniadanie. Zjadł. Dorobiła jeszcze. W końcu, kiedy jego brzuch pod obszerną i wyblakłą koszulą w żółte paski nieco się zaokrąglił, chłopiec odsunął pusty talerz.

– Ciociu Rito – odezwał się w końcu – co myślisz o pająkach?