175087.fb2
Harper nadal miała na sobie drugi garnitur, rozpuszczone włosy nadal opadały jej na plecy, ale tylko to upodabniało ją do dziewczyny, z którą pożegnał się na autostradzie. Leniwe, pewne ruchy długich rąk i nóg znikły, zastąpione swego rodzaju gorączkowym napięciem, oczy miała podkrążone, spojrzenie kogoś bardzo zmęczonego. Reacher uznał, że tak dalece wzburzona nie była nigdy i zapewne nigdy nie będzie.
– Co…? – spytał.
– Wszystko – powiedziała. – Istne szaleństwo.
– Gdzie?
– Spokane.
– Nie – powiedział Reacher.
– Tak. Alison Lamarr.
– O cholera! Harper skinęła głową.
– Właśnie. Cholera.
– Kiedy?
– Wczoraj za dnia. Przyspieszył. Zmienił długość przerwy. Powinien próbować za dwa tygodnie.
– Jak?
– Dokładnie tak, jak poprzednio. Szpital dzwonił, bo umarł jej ojciec, nie oddzwoniła, więc w końcu wezwali gliny, gliny pojechały na miejsce i znalazły ją. Martwą. W wannie pełnej farby. Dokładnie tak, jak poprzednie ofiary.
Zapadło milczenie. Długie milczenie.
– Ale jak, do diabła, udało mu się wejść do środka!?
Harper potrząsnęła głową.
– Wszedł jak do siebie.
– Własnym uszom nie wierzę, cholera!
– Odcięli to miejsce od świata. Będzie je badał zespół wprost z Quantico. – Niczego nie znajdą.
Znów zapadła cisza. Harper rozejrzała się po kuchni Jodie.
– Blake znów chce cię mieć na pokładzie – powiedziała. Podpisał się pod twoją teorią obiema rękami. Wierzy ci bez zastrzeżeń. Jedenaście kobiet, nie dziewięćdziesiąt jeden.
Reacher spojrzał wprost na nią.
– I co, twoim zdaniem, mam teraz powiedzieć? Lepiej późno niż wcale?
– Chce cię mieć na pokładzie – powtórzyła Harper. – Ta sprawa wymknęła się spod kontroli. Musimy pójść na skróty z armią. A on uznał, że zademonstrowałeś talent do chodzenia na skróty.
Nie powinna tego mówić. Wywołała niepotrzebne napięcie. Jodie odwróciła wzrok, patrzyła nie na nią, lecz na drzwi lodówki.
– Powinieneś z nią pójść, Reacher – powiedziała. Reacher milczał.
– Idź na skróty – dodała Jodie. – Rób to, w czym jesteś naprawdę dobry.
Poszedł. Na Broadwayu czekał już na nich zaparkowany przy krawężniku samochód. Firmowy, Biura, wypożyczony z jego nowojorskiego oddziału. Prowadził ten sam facet, który przywiózł go z Garrison, wtedy gdy trzymali mu pistolet przy głowie. Jeśli zdziwiła go ta zmiana podejścia, to nie dał tego po sobie poznać. Po prostu włączył czerwone światło i ruszył na zachód, do Newark.
Na lotnisku panował beznadziejny bałagan. Przecisnęli się przez tłum do stanowiska Continental. Quantico rezerwowało im miejsca właśnie w tej chwili, dosłownie na ich oczach, rzecz jasna w klasie turystycznej. Do wejścia musieli biec, byli ostatnimi pasażerami wpuszczonymi na pokład. W rękawie czekała na nich szefowa stewardes; ulokowała ich w pierwszej klasie. Stojąc dosłownie nad ich głowami, przez mikrofon powitała pasażerów lotu na Seattle-Tacoma.
– Seattle? – zdziwił się Reacher. – Myślałem, że naszym celem jest Quantico?
Harper wymacała za plecami sprzączkę pasów. Potrząsnęła głową.
– Najpierw miejsce zbrodni. Blake uznał, że to się może przydać, w końcu byliśmy tam zaledwie dwa dni temu. Porównamy stan bezpośrednio przed ze stanem bezpośrednio po. Uważa, że warto spróbować. Można chyba powiedzieć, że jest zdesperowany.
Reacher skinął głową.
– Jak to przyjęła Lamarr? Harper wzruszyła ramionami.
– Jakoś się trzyma, ale żyje w strasznym napięciu. Chce kontrolować dosłownie wszystko. Jednak nie dołączy do nas na miejscu. Nadal nie chce latać.
Samolot kołował już na stanowisko startowe, zataczając obszerne kręgi po pasie. Silniki wyły. W kabinie wyraźnie czuło się wibracje.
– Latanie jest w porządku – powiedział Reacher. Harper skinęła głową.
– Jasne. Gorzej ze spadaniem.
– Statystycznie to się prawie nie zdarza.
– Jak wygrana na loterii. Ale ktoś zawsze ma szczęście.
– Unikanie latania to cholerny problem. W dużym kraju jak nasz to jednak ogranicza człowieka. Zwłaszcza agenta federalnego. Dziwi mnie trochę, że jej pozwalają.
Harper znów wzruszyła ramionami.
– Wiedzą, że nie lata, więc po prosto obchodzą problem. Samolot zawrócił na pasie, zatrzymał się z wyczuwalnym wstrząsem. Stał na hamulcach. Silniki zawyły głośniej. Ruszył, początkowo leniwie, potem pędził coraz szybciej, wreszcie, niewyczuwalnie, wystartował. Ziemia pod nimi przekrzywiła się gwałtownie. Stuknęło chowające się podwozie.
– Pięć godzin do Seattle – powiedziała Harper. – Wszystko zaczyna się od nowa.
– Myślałaś o geografii? – spytał ją Reacher. – Spokane to czwarty narożnik, prawda?
Harper skinęła głową.
– Mamy jedenaście możliwych lokalizacji… przypadkowych lokalizacji… a on na pierwsze cztery morderstwa wybiera cztery położone możliwie najdalej od siebie. Skrajne w zbiorze.
– Ale dlaczego? Skrzywiła się.
– Demonstruje zasięg? Reacher skinął głową.
– Moim zdaniem także szybkość. Może dlatego zredukował odstęp? Żeby zademonstrować skuteczność? Był w San Diego, a kilka dni później już bada teren w Spokane.
– Facet, którego nic nie rusza. Reacher machinalnie kiwnął głową.
– To na pewno. Pozostawia nieskalane miejsce zbrodni w San Diego, a potem, jak szaleniec, przejeżdża na północ i w Spokane zostawia następne, założę się o wszystko, że równie niepokalane. Faceta nic nie rusza. Ciekawe, kto to jest?
Harper uśmiechnęła się z goryczą.
– Nas wszystkich to cholernie ciekawi, Reacher. Problem w tym, jak się dowiedzieć.
Jesteś geniuszem, ot co. Absolutnym geniuszem, cudownym dzieckiem, nadludzkim talentem. Cztery ofiary. Raz, dwa, trzy, cztery. A ta czwarta najlepsza ze wszystkich. Sama Alison Lamarr! Przypominasz to sobie raz za razem, jakby w pamięci przewijała ci się nagrana taśma, sprawdzasz, testujesz, badasz. Ale także się tym rozkoszujesz. Bo to było do tej pory najlepsze.
Najlepsza zabawa, największa satysfakcja. I jej twarz, kiedy otworzyła te drzwi. Świtające zrozumienie, zaskoczenie, radość!
Nie było błędu. Ani jednego. Nieskazitelne przedstawienie, od początku do samiutkiego końca. To wszystko, co się stało, odgrywasz teraz w pamięci w najdrobniejszych szczegółach. Nic nie zostało choćby muśnięte, nic po tobie nie zostało. Nie pojawiło się w jej domu nic tylko ty i twój cichy głos. Teren cię wspomagał, to fakt. Wiejska okolica, odosobnienie, nikogo w promieniu wielu kilometrów. Dzięki temu była to naprawdę bezpieczna operacja. Tylko… czy nie można było lepiej się z nią zabawić? Na przykład kazać jej śpiewać? Tańczyć! Trzeba było spędzić z nią więcej czasu. Przecież nikt niczego by nie usłyszał.
Ale takich rzeczy się nie robi, bo ważny jest wzór. Wzór cię chroni. Dlatego ćwiczysz, powtarzasz w pamięci, opierasz się na tym co znane. Wzór przygotowany został z myślą o najgorszym przypadku, czyli najprawdopodobniej tej suce Stanley w jej byle domku, w byle osiedlu w San Diego. Wszędzie sąsiedzi! Małe kartonowe domki, domek na domku. Trzymać się wzoru to kluczowa sprawa. I myśleć. Myśleć, myśleć, myśleć! Planować z wyprzedzeniem. Ciągle planować. Numer cztery został już załatwiony i jasne, masz prawo się nim zachwycać, cieszyć się nim jakiś czas, smakować go, ale później musisz odłożyć numer czwarty na bok, zamknąć go w szufladzie i zacząć przygotowywać się do numeru piątego.
Podawany w samolocie posiłek doskonale pasował do lotu rozpoczynającego się o tej nieokreślonej porze dnia pomiędzy śniadaniem i obiadem, a w dodatku przecinającego wszystkie strefy czasowe, jakie nasz kontynent ma do zaoferowania. Jedno można było powiedzieć o nim z całą pewnością – nie był śniadaniem. Składał się przede wszystkim ze słodkiego ciasta, a także szynki i sera, które w nie owinięto. Harper nie była głodna, więc Reacher zjadł dwie porcje. Następnie napił się kawy. I zaczął myśleć. Myślał głównie o Jodie. „Ale czy któreś z nas chce żyć życiem tego drugiego?”. Po pierwsze, zdefiniuj swoje życie. Miał wrażenie, że jej życie łatwo zdefiniować, prawniczka, właścicielka, mieszkaniec. Kocha. Kocha jazz z lat pięćdziesiątych, kocha sztukę współczesną. Ktoś, kto chce mieć swoje miejsce na ziemi właśnie dlatego, że wie, jak to jest nie zapuścić korzeni. Jeśli na całym świecie żyje ktoś, kto powinien mieszkać na czwartym piętrze starej kamienicy na Broadwayu, otoczony muzeami, galeriami i klubami w piwnicach, to tym kimś była Jodie.
A co z nim? Co jego uszczęśliwiało? Bycie z nią, oczywiście, to go uszczęśliwiało. Bez wątpienia. Bez najmniejszych wątpliwości. Przypomniał sobie czerwcowy dzień, kiedy to ponownie wkroczył w jej życie. Samo wspomnienie wystarczyło, by znów przeżywał tę jedną chwilę, kiedy spojrzał na nią i zrozumiał, kim jest. Uczucia uderzyły go wtedy z siłą elektrycznego wstrząsu. Przeniknęły go, zalały. A teraz wróciły tylko dlatego, że o tym myślał. Nieczęsto zdarzało mu się coś takiego.
Nieczęsto, ale nie nigdy. Coś podobnego czuł kilka razy po opuszczeniu armii. Pamięta, jak wysiadał z autobusu w miasteczkach, o których nigdy nie słyszał, w stanach, których nie zdarzyło mu się odwiedzić. Pamiętał ciepło słonecznych promieni na barkach, kurz na stopach, długie, proste, ciągnące się przed nim drogi, pozornie nieskończone. Pamięta, jak odwijał pogniecione dolarówki ze zwitka, jak płacił w recepcji samotnego motelu. Pamięta ciężar starego mosiężnego klucza w ręku, stęchły zapach tanich pokoi, jęk sprężyn, kiedy padał na anonimowe łóżko. Pogodne, zaciekawione kelnerki w starych knajpach. Dziesięciominutowe rozmowy z kierowcami, biorącymi go na łebka, odpryski bliskiego kontaktu dwóch ludzi wybranych spośród zamieszkujących tę zatłoczoną planetę miliardów. Życie włóczęgi. Urok tego życia był jego częścią, wielką częścią, brakowało mu go, kiedy siedział w Garrison albo w domu z Jodie. Bardzo mu go brakowało. Mniej więcej tak bardzo, jak w tej chwili brakowało mu jej.
– Jakieś postępy? – spytała Harper.
– Co?
– Myślałeś, jak nie wiem co. Zapomniałeś o moim istnieniu.
– Doprawdy?
– O czym myślałeś? Reacher wzruszył ramionami.
– O młotach i o kowadłach. Harper wytrzeszczyła na niego oczy.
– No… przecież to nas daleko nie zaprowadzi! Myśl raczej o czymś innym, dobrze?
– Dobrze – powiedział Reacher.
Odwrócił wzrok, próbował wyrzucić z pamięci Jodie, myśleć o czymś innym.
– Obserwacja – powiedział nagle.
– I co z tą obserwacją?
– Zakładamy, że facet najpierw obserwuje domy, tak? Co najmniej przez cały dzień? Może ukrywał się już gdzieś, blisko, kiedy my tam byliśmy?
Harper zadrżała.
– Strach pomyśleć. Ale… co z tego?
– Powinniście sprawdzić wpisy gości w motelach, przeszukać sąsiedztwo. Iść za nim. Badać. Pracować w terenie, a nie próbować uprawiać magię w Wirginii, pięć pięter pod ziemią.
– Tam nie było żadnego „sąsiedztwa”. Widziałeś to miejsce. Nie mamy nad czym pracować. Ile razy mam to powtarzać?
– A ile razy ja mam powtarzać, że zawsze jest nad czym pracować.
– Jasne, jasne, jest bardzo cwany, farba, geografia, odosobnienie.
– Właśnie. Ja nie żartuję. Te cztery cechy zaprowadzą was do niego, to pewne. Blake będzie w Spokane?
Harper skinęła głową.
– Spotkamy go na miejscu.
– Więc ma robić to, co mu powiem, albo wypisuję się z tego biznesu!
– Nie przeciągaj struny, Reacher. Jesteś łącznikiem z armią, nie śledczym. A on jest bliski rozpaczy. Może cię zmusić, żebyś został w biznesie.
– Od niedawna nie ma czym mi zagrozić. Harper skrzywiła się z niesmakiem.
– Nie ciesz się, Reacher. Deerfield i Cozo ciężko pracują nad tym, żeby Chińczycy cię wrobili. Zaproszą do współpracy Urząd Imigracyjny. Poszukają nielegalnych imigrantów i w samych kuchniach znajdą ich tak z tysiąc. Jak już ich znajdą, zaczną mówić o deportacji, ale wspomną też, że odrobina współpracy i problemu nie będzie. Jak już o tym wspomną, wielcy z tongów powiedzą chłopakom, że mają mówić, co chcemy usłyszeć. Dla dobra większości, nie?
Reacher nie odpowiedział.
– Biuro zawsze dostaje to, czego chce – skwitowała Harper.
Problem w tym, że kiedy tak siedzisz i wspominasz, jak to było, raz za razem, jakby w twojej głowie przewijała się taśma, rodzą się drobne wątpliwości. Wspominasz, wspominasz, ale jakoś nie pamiętasz, czy rzeczywiście wszystko zrobione zostało tak, jak miało być zrobione. Siedzisz w samotności, w całkowitej samotności i myślisz, myślisz, myślisz; wspomnienia się zamazują i im bardziej chcesz mieć pewność, tym mniej jej masz. Jeden drobny szczegół. Czy zostało zrobione to? Powiedziane tamto? Wiesz, że tak, w domu Callan. Wiesz to z pewnością. I w domu Caroline Cook. Tak, oczywiście. Wiesz to z pewnością. I u Lorraine Stanley w San Diego. Ale co z domem Alison Lamarr? Co zrobione zostało przez ciebie? Co ona zrobiła na twój rozkaz? Jakie padły słowa? No właśnie, jakie?
Masz absolutną pewność, że wszystko jest w największym porządku, ale może ta pewność zrodziła się w powtórce nagrania? Może to przez wzór? Może to wzór każe założyć, że coś się zdarzyło, bo przedtem zawsze się zdarzało? Może tym razem coś ci umknęło? Zaczynasz się tego strasznie bać. Nabierasz pewności, że oczywiście, musiało umknąć. Myślisz, cały czas myślisz. A im bardziej myślisz, tym większą masz pewność, że tym razem czegoś nie zrobiłaś. To w porządku, pod warunkiem że dostała polecenie, żeby zrobić to za ciebie. Ale czy dostała?
Czy dostała to polecenie? Czy wypowiedziane zostały właściwe słowa? A jeśli nie, co wtedy?
Otrząsasz się, mówisz sobie, że masz się natychmiast uspokoić. Żeby kogoś o twoich nadludzkich talentach dręczyła taka niepewność? Żeby był taki zdezorientowany? Śmieszne! Absurdalne! Próbujesz wyrzucić to z pamięci, ale nic z tego. Męczy cię, rośnie, jest coraz większe i większe, coraz głośniejsze i głośniejsze. Kończy się na tym, że siedzisz samotnie, pocisz się, drętwiejesz; czujesz pewność, że popełniony oto został pierwszy drobny błąd.
Learjet Biura posłużył Blake’owi i jego zespołowi jako transport z Andrews bezpośrednio do Spokane, po czym został przez Blake’a odesłany na Sea-Tac, po Harper i Reachera. Stał na płycie postojowej tuż przy wejściu Continentalu. Ten sam co poprzednio facet z biura terenowego w Seattle czekał na nich w rękawie. Poprowadził ich zewnętrznymi schodami na zewnątrz gmachu. Padał lekki deszczyk. Pobiegli do schodków, wspięli się po nich do kabiny pasażerskiej learjeta. Cztery minuty później znów byli w powietrzu.
Odległość z Sea-Tac do Spokane pokonywało się znacznie szybciej learem niż cessną. Na miejscu czekał na nich ten sam miejscowy facet z tym samym samochodem. Na kartce notesu, przyczepionego do szyby przyssawką, nadal wypisany miał adres Alison Lamarr. Powiózł ich piętnaście kilometrów na wschód, w stronę Idaho, a potem skręcił na północ, w wąską drogę wijącą się pomiędzy wzgórzami. Po przejechaniu pięćdziesięciu metrów trafili na blokadę: dwa samochody i rozciągniętą między drzewami żółtą taśmę. Ponad drzewami, daleko, wznosiły się góry. Ich zachodnie szczyty były szare od padającego deszczu, wschodnie oświetlały ukośne promienie słońca, przedzierające się przez szczelinę wśród chmur, rozjaśniające cienkie pasma śniegu zalegającego najwyżej położone żleby.
Czuwający przy blokadzie facet zdjął taśmę z drzew, żeby mogli między nimi przejechać. Pięli się pomiędzy domami rozrzuconymi mniej więcej co półtora kilometra i zatrzymali dopiero na zakręcie, za którym znajdował się dom Lamarr.
– Stąd musicie iść piechotą – poinformował ich kierowca. Pozostał za kierownicą, a Harper i Reacher ruszyli pieszo.
Powietrze było wilgotne, unosiło się w nim coś w rodzaju nieruchomej mgiełki, niebędącej jeszcze deszczem, ale mającej się w deszcz przerodzić. Wyszli zza zakrętu. Po lewej zobaczyli dom, niski, przyczajony za płotem i osmaganymi wiatrem drzewami. Droga omijała go po prawej. Blokowały ją samochody: czarno-biały miejscowej policji, z błyskającym bez celu światłem na dachu, kilka zwykłych czarnych wozów osobowych i czarny suburban z przydymionymi szybami. W samochodzie koronera otwarte były wszystkie drzwi. Karoserie pokrywały krople deszczu.
Podeszli bliżej. Drzwi suburbana po stronie pasażera otworzyły się i wysiadł Nelson Blake. Miał na sobie czarny garnitur i płaszcz z kołnierzem podniesionym dla ochrony przed deszczem. Jego twarz była bardziej szara niż czerwona, jakby szok obniżył mu ciśnienie. Zachował się w najwyższym stopniu rzeczowo: żadnych powitań, przeprosin, uprzejmości” ja się myliłem, ty miałeś rację”.
– Tu, wysoko, została nie więcej niż godzina dnia – oznajmił. – Chcę, żebyście mnie oprowadzili. Pokazali, co robiliście przedwczoraj, powiedzieli, czy widzicie jakieś różnice.
Reacher skinął głową. Nagle zapragnął coś znaleźć, znaleźć coś ważnego, najważniejszego. Nie dla Blake’a. Dla Alison. Zatrzymał się, uważnie obejrzał płot, drzewa i trawnik. Widać było, że są zadbane. Drobna, trywialna wręcz zmiana nieważnego fragmentu naszej planety, lecz przecież spowodował ją osobisty gust i autentyczny entuzjazm nieżyjącej już kobiety. Oraz jej własna ciężka praca.
– Ktoś już tam był? – spytał.
– Wyłącznie miejscowy mundurowy – odparł Blake. – Ten, który ją znalazł.
– Nikt inny?
– Nikt.
– Ktoś z was? Koroner?
Blake potrząsnął głową.
– Czyli, żebyś ty miał szansę wypowiedzieć się pierwszy.
– Więc ona nadal jest w środku?
– Owszem. Obawiam się, że tak.
Na drodze nic się nie działo, tylko wiatr świstał cicho w przewodach linii elektrycznej. Czerwone i niebieskie światło na dachu radiowozu rytmicznie i niepotrzebnie omywało plecy marynarki Blake’a.
– W porządku – powiedział Reacher. – Mundurowy czegoś dotykał?
Blake znów potrząsnął głową.
– Otworzył drzwi, obszedł dół, poszedł na górę, wszedł do łazienki, uciekł z łazienki i zaraz się zameldował. Dyspozytor wykazał sporo rozsądku. Zabronił mu wracać do domu.
– Drzwi frontowe były otwarte.
– Zamknięte, ale nie na zamek.
– Pukał?
– Podejrzewam, że tak.
– To jego odciski palców będą na kołatce. I na klamkach od wewnątrz.
Blake wzruszył ramionami.
– Przecież to bez znaczenia. Nie zatarł odcisków palców naszego faceta, bo nasz facet nie zostawia odcisków palców.
Racher skinął głową.
– W porządku.
Przeszedł między zaparkowanymi samochodami i dalej, drogą, dobre dwadzieścia metrów za wjazd pod dom.
– Dokąd prowadzi? – krzyknął. Blake szedł dziesięć metrów za nim.
– Przypuszczam, że daleko w góry – powiedział.
– Jest wąska, prawda?
– Widziałem szersze. Reacher zawrócił, podszedł do niego.
– No więc powinniście sprawdzić błoto na poboczach, może nawet tam, za tym zakrętem.
– Po co?
– Nasz facet najprawdopodobniej przyjechał drogą ze Spokane. Minął dom, pojechał dalej, zawrócił. Nim wszedł do środka i załatwił sprawę dopilnował, żeby mieć samochód zwrócony maską we właściwą stronę. Ktoś taki jak on musiał z góry pomyśleć o odwrocie.
Blake skinął głową.
– W porządku. Dam to komuś. A tymczasem przeprowadź mnie przez dom.
Poszedł przekazać instrukcje ludziom ze swojego zespołu. Reacher podszedł do Harper. Stanęli przed bramą prowadzącą na podjazd i tam zaczekali, aż do nich podejdzie.
– No, to idziemy.
– Zatrzymaliśmy się tu na chwilę – powiedziała do niego Harper. – Było niesamowicie cicho. Potem podeszliśmy do drzwi. Użyliśmy kołatki.
– Było wilgotno czy sucho? Zerknęła na Reachera.
– Chyba jednak sucho. Przeświecało słońce. Nie ciepło, ale nie padał deszcz.
– Podjazd był suchy – dodał Reacher. – Nie wysuszony, ale na łupku nie było wilgoci.
– W takim razie raczej żwir wam się do butów nie przykleił?
– Raczej nie.
– No, dobrze. Podeszli do drzwi.
– Włóżcie to – powiedział Blake. Z kieszeni płaszcza wyjął rolkę dużych torebek na buty. Nałożyli je, wcisnęli krawędzie do środka, by nie utrudniały chodzenia.
– Otworzyła po tym, jak zapukałam dwa razy – tłumaczyła Harper. – Pokazałam jej legitymację przez wizjer.
– Była spięta – dodał Reacher. – Powiedziała nam, że Julia ją ostrzegła.
Blake kiwnął głową z kwaśną miną i pchnął drzwi okręconą folią nogą. Otworzyły się ze zgrzytem zawiasów; ten zgrzyt Reacher pamiętał z poprzedniej wizyty.
– Wszyscy zatrzymaliśmy się tu, w korytarzu. – Harper znowu przejęła pałeczkę. – Zaproponowała nam kawę, więc przeszliśmy do kuchni.
– Coś się zmieniło? – spytał Blake.
Reacher rozejrzał się dookoła. Ściany w sośnie, sosnowa podłoga, bawełniane zasłony w żółtą kratkę, stare sofy, lampy naftowe przerobione na elektryczne.
– Nic się nie zmieniło.
– W porządku. Kuchnia.
Przeszli gęsiego do kuchni. Podłoga pozostała wywoskowana do połysku. Szafki się nie zmieniły, piec był zimny, pusty, maszyny pod kuchennym blatem te same, nikt nie poruszył stojących na nim urządzeń. W zlewie leżały naczynia, jedna z szafek na sztućce była uchylona na kilka centymetrów.
– Widok się zmienił. – Harper wyglądała przez okno. – Było jaśniej.
– Naczynia – powiedział Reacher. – I ta szafka była zamknięta.
Natychmiast zebrali się przy zlewie. Leżały w nim talerz, szklanka, kubek, nóż i widelec. Na talerzu pozostał ślad zaschniętego jajka, w kubku resztka kawy.
– Śniadanie? – spytał Blake.
– Albo obiad – powiedziała Harper. – Jajko na grzance może być obiadem samotnej kobiety.
Blake wysunął szufladę czubkiem palca. Wypełniały ją tanie sztućce oraz trochę przypadkowych narzędzi domowych: małe śrubokręty, nożyce do cięcia przewodów elektrycznych i zdejmowania izolacji, taśma izolacyjna, bezpieczniki.
– W porządku, co teraz? – spytał Blake.
– Ja z nią zostałam. Reacher poszedł się rozejrzeć.
– Pokaż mi – zażądał Blake. Wyszedł za Reacherem na korytarz.
– Sprawdziłem salonik i pokój dzienny – powiedział Reacher. – Także okna. Uznałem, że są bezpieczne.
Blake skinął głową.
– Facet nie wchodził przez okno.
– Potem rozejrzałem się na zewnątrz. Byłem w stodole. – Najpierw pójdziemy na górę.
– Dobrze.
Reacher prowadził. Wiedział, dokąd idą. I doskonale wiedział o tym, że trzydzieści godzin temu tę samą drogę przeszedł ich facet.
– Sprawdziłem sypialnie. Jej sypialnię na końcu.
– Zróbmy to.
Przeszli przez główną sypialnię. Zatrzymali się przy drzwiach do łazienki.
– Zróbmy to – powtórzył Blake.
Zajrzeli do środka. Łazienka była nieskazitelnie czysta. Nic nie świadczyło o tym, że coś się tutaj stało… z wyjątkiem wanny. W siedmiu ósmych wypełnionej zieloną farbą, pokrywającą umięśnione ciało niskiej kobiety, unoszące się tuż pod powierzchnią. Farba zdążyła już zastygnąć w cienką błyszczącą, podkreślającą kształt zwłok warstwę. Widoczny był każdy szczegół: linia ud, brzucha, piersi. Odchylona do tyłu głowa. Podbródek i czoło. Lekko rozchylone usta, rozciągnięte w lekkim grymasie.
– Cholera! – zaklął Reacher.
– Cholera, a jakże – przytaknął Blake.
Reacher stał nieruchomo. Próbował odczytać znaki. Próbował znaleźć znaki. Nie znalazł ani jednego. Łazienka wyglądała dokładnie tak jak przedtem.
– Znalazłeś coś? – spytał Blake. Reacher potrząsnął głową.
– Nie.
– W porządku. Załatwmy otoczenie.
Zeszli ze schodów jeden za drugim, w milczeniu. Harper czekała na nich w korytarzu. Spojrzała na Blake’a wyczekująco. Blake potrząsnął głową, jakby mówił: „Na górze nic”. Reacher wyprowadził go tylnymi drzwiami na podwórko.
– Sprawdziłem okna od zewnątrz – powiedział.
– Facet nie wchodzi przez cholerne okna – powiedział znów Blake. – Wchodzi przez drzwi.
– Ale jak, do jasnej cholery? Za pierwszym razem uprzedziliście ją przez telefon, Harper świeciła odznaką i krzyczała: „FBI, FBI!”, a ona mimo to praktycznie się przed nami chowała! A kiedy wreszcie otworzyła drzwi, trzęsła się jak barani ogon! Czym ten facet ją skłonił, żeby zrobiła to, co zrobiła? Blake wzruszył ramionami.
– Przecież powtarzam ci od samego początku: te kobiety musiały go znać. Ufać mu. To ich wypróbowany przyjaciel, coś w tym rodzaju. Puka do drzwi, widzą go przez wizjer, uśmiechają się szeroko i oczywiście wpuszczają go do środka.
Wejście do piwnicy pozostało nienaruszone, razem z wielką kłódką przewleczoną przez uchwyty służące do otwierania drzwi. Brama garażowa była zamknięta, ale nie na zamek. Reacher wprowadził Blake’a do środka. Zatrzymał się w mroku. Jeep stał na miejscu, tak jak stosy pudeł. Klapy wielkiego pudła pralki były rozchylone, zwisał z nich kawałek taśmy. Warsztat wyglądał jak przedtem, podobnie ustawione na nim porządnie narzędzia. Na półkach nic nieprzestawione.
– Coś się zmieniło – powiedział Reacher.
– Co?
– Daj mi pomyśleć.
Reacher stał nieruchomo, otwierając i zamykając oczy, porównując to, co widzi, z tym, co ma w pamięci, jakby sprawdzał dwie leżące obok siebie fotografie.
– Samochód stoi w innym miejscu. Blake westchnął, nie kryjąc rozczarowania.
– Pewnie. Po waszym wyjściu pojechała do szpitala. Reacher skinął głową.
– Jest coś jeszcze.
– Co?
– Daj mi pomyśleć.
I nagle zobaczył to, czego tak pilnie szukał wzrokiem.
– O cholera – powiedział.
– Co?
– Nie zauważyłem… Przepraszam cię, Blake, ale naprawdę nie zauważyłem.
– Czego nie zauważyłeś?
– Karton od pralki automatycznej. Przecież już ma pralkę i to, na oko, całkiem nową. Jest w kuchni, pod blatem.
– Co z tego? Wyjęli ją z tego kartonu kiedyś tam, kiedy ją instalowali.
Reacher potrząsnął głową.
– Nie. Dwa dni temu był zamknięty i oklejony taśmą. Ktoś go otworzył.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien. To samo pudło, to samo miejsce, tylko wtedy było zamknięte, a teraz jest otwarte.
Blake podszedł kilka kroków bliżej pudła. Wyjął z kieszeni wieczne pióro, oprawką podniósł klapę z jednej strony i zajrzał do środka.
– On tu był? Reacher skinął głową.
– Tak. Zamknięty.
– Jakby właśnie go dostarczono?
– Tak.
– W porządku – powiedział Blake. – Teraz już wiemy, jak transportuje farbę. Dostarcza ją wcześniej w kartonowych pudłach na pralki automatyczne.
Siedzisz tu, czując zimno i pocąc się, i po godzinie wiesz już z pewnością, że karton został otwarty. Nikt go nie zamknął, ani ty, ani ona. Jest to fakt, nie sposób mu zaprzeczyć, za to trzeba jakoś sobie z nim poradzić.
Bo dzięki zamknięciu kartonu można zarobić na czasie. Przecież wiesz, jak pracują śledczy. Zamknięte opakowanie jakiegoś właśnie dostarczonego urządzenia domowego, stojące w piwnicy czy garażu, nie wzbudzi ich zainteresowania. Znajdzie się na samym dole listy priorytetów, ot, jeden więcej grat z tych, których wszędzie pełno. Praktycznie niewidzialny. Sprytu ci nie brakuje. Wiesz, jak ci ludzie pracują. Można bezpiecznie założyć, że podczas wstępnego śledztwa nikt go nie otworzy. Takie było twoje założenie i okazało się słuszne trzy razy z rzędu. Na Florydzie, w New Hampshire, i w Kalifornii. Pudła stały się tam zaledwie punktami w spisie inwentarza. Nikt się nimi nie interesował. Może później, kiedy pojawią się spadkobiercy, kiedy zaczną uprzątać domy, może wtedy otworzą je, znajdą puste puszki i wtedy wszystko pieprznie z hukiem, ale co z tego, kiedy będzie już za późno? Zarobisz tygodnie, może nawet miesiące.
Ale tym razem będzie inaczej. Śledczy zajrzą do garażu i zobaczą zawinięte do góry klapy. Karton tak się zachowuje, zwłaszcza gdy jest wilgotno. Klapy uniosą się i zwiną. Śledczy sprawdzą, co jest w środku, no i nie zobaczą styropianu i lśniącej białej emalii. Prawda, że jej nie zobaczą?
Przynieśli przenośne lampy łukowe z suburbana. Rozstawili je naprzeciw kartonowego pudła automatycznej pralki, jakby był to meteoryt z Marsa. Stali sztywno, gnąc się w pasie, jakby był radioaktywny, on i całe jego otoczenie. Gapili się, próbując rozszyfrować jego tajemnice.
Było to zwykłe kartonowe pudło standardowej wielkości, niczym nieróżniące się od tych, w które pakuje się przeróżne urządzenia przeznaczone do domowego użytku. Brązowy karton zadrukowany był na czarno. Najbardziej rzucała się w oczy nazwa producenta widniejąca na czterech ściankach; znanego producenta, zachowująca oryginalny wzór znaku firmowego. Pod nią znajdował się numer modelu i uproszczony rysunek urządzenia.
Karton oklejony był taśmą, także brązową, rozciętą teraz od góry. Wewnątrz znajdowało się wyłącznie dziesięć jedenastolitrowych puszek po farbie, ułożonych w dwie warstwy po pięć. Przykryte był wieczkami; sprawiało to takie wrażenie, jakby umieszczono je w tej pozycji po użyciu farby. Tu i ówdzie widać było na nich wgniecenia kołnierza, pozostawione przez narzędzie użyte do podważenia wieka. Każda puszka nosiła w jednym miejscu równy ślad po wypływającej z niej farbie.
Same puszki były zwykłymi metalowymi cylindrami, bez nazwy producenta, bez znaku firmowego, bez reklam jakości produktu, jego odporności na czynniki atmosferyczne czy łatwości krycia. Na każdej widniała wyłącznie nadrukowana metka z długim numerem i słowami: maskująca/zielona.
– To normalne? – spytał Blake? Reacher skinął głową.
– Standardowa polowa – powiedział.
– Kto jej używa?
– Każda jednostka wyposażona w pojazdy mechaniczne. Do drobnych napraw, zamalowywania rys. Warsztaty korzystają z większych puszek. I pistoletów natryskowych.
– Więc to nie jest rzadkość? Pokręcił głową.
– Raczej odwrotność rzadkości.
– W porządku. Wyjmijcie je – polecił Blake. Kryminalistyk w lateksowych rękawiczkach pochylił się i wyjął puszki, jedną po drugiej. Ustawił je na warsztacie. Odwinął klapy pudła, ustawił lampę tak, by rzucała światło do środka. Na spodniej ściance widniało pięć kręgów odciśniętych głęboko w kartonie.
– Kiedy je tu wkładano, były pełne – powiedział technik. Blake wycofał się z kręgu jaskrawego światła, znikł w cieniu.
Odwrócił się plecami do pudła, zapatrzył w ścianę.
– No, to… jak tu trafiło to pudło? – spytał. Reacher wzruszył ramionami.
– Sam powiedziałeś, że zostało dostarczone. Wcześniej.
– Nie przez niego.
– Nie. Musiałby pojawić się na miejscu dwukrotnie.
– Więc przez kogo?
– Przez firmę transportową. On je wysłał. Z wyprzedzeniem. FedEx, UPS, coś takiego.
– Ale dostawą zajmuje się sklep, prawda? Ciężarówka z okolicy…
– Nie tą dostawą – powiedział Reacher. – To nie przyjechało z żadnego sklepu AGD.
Blake westchnął, jakby w ten sposób uznawał, że świat oszalał. Wrócił w krąg światła. Dokładnie obejrzał pudło. Obszedł je dookoła. Na jednej ze ścian widać było uszkodzenie; wyrwana wierzchnia warstwa kartonu miała kształt mniej więcej kwadratu, pod nią widać było drugą, szorstką warstwę. Kąt, pod którym padało światło, tylko podkreślał tę szorstkość.
– Dokumenty przewozowe – powiedział Blake.
– Tu była pewnie jedna z tych małych plastikowych kopert – powiedział Reacher. – No wiesz, „Załączone dokumenty”.
– I gdzie teraz jest? Kto ją oderwał? Przecież nie firma transportowa. Oni ich nie odrywają!
– On ją oderwał. Później. Żebyśmy nie mogli pójść tym tropem.
Reacher umilkł. Zorientował się, że powiedział „my”. „Żebyśmy nie mogli pójść tym tropem”, a nie „Żebyście nie mogli pójść tym tropem”. Blake też to zauważył, spojrzał na niego dziwnie.
– Ale… jak tę przesyłkę odebrano? – spytał. – Powiedzmy, że jesteś Alison Lamarr, siedzisz sobie w domu, a tu nagle UPS, FedEx czy coś tam pojawia się z pralką, której wcale nie zamawiałeś. Nie przyjąłbyś przesyłki, prawda?
– Może przyszła, kiedy nie było jej w domu? – powiedział Reacher. – Może wtedy, kiedy była w szpitalu, u ojca? Może kierowca tylko dostarczył ją do garażu?
– Tak bez pokwitowania? Reacher znów wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nigdy nie dostarczano mi pralki. Przypuszczam, że czasami nie potrzeba pokwitowania. Facet zamawiający wysyłkę prawdopodobnie zaznaczył, że podpis odbiorcy nie jest wymagany.
– Dobrze. Więc Lamarr wjeżdża do garażu. Widzi pudło, nie? Zaraz po powrocie do domu!
Reacher skinął głową.
– Widzi, owszem. Jest wystarczająco duże.
– I co dalej?
– Dzwoni do UPS, FedExu czy gdzieś tam. Może sama odrywa kopertę? Zabiera ją do domu, żeby podać im dane przez telefon.
– Dlaczego go nie otworzyła?
Reacher się skrzywił.
– Skoro to przesyłka nie do niej, dlaczego miałaby ją otwierać? Tyle by na tym zyskała, że musiałaby ją znowu zamykać.
– Powiedziała coś o tym tobie i Harper? Może wspomniała o jakiejś przypadkowej dostawie?
– Nie. Pewnie nie powiązała z sobą tych spraw. Pomyłki się zdarzają prawda? Są częścią życia.
Blake skinął głową.
– No, jeśli w domu coś się zachowało, z pewnością to znajdziemy. Kryminalistycy spędzą tu sporo czasu. Wejdą zaraz po koronerze.
– Koroner nic nie znajdzie – powiedział Reacher. Blake spojrzał na niego ponuro.
– Tym razem będzie musiał.
– Musicie zrobić to inaczej. – Reacher bardzo uważał, żeby mówić „wy”. – Powinniście zabrać całą wannę. Przetransportować ją do jakiegoś wielkiego laboratorium w Seattle. A może nawet do Quantico?
– Jak mamy wyjąć całą cholerną wannę?
– Zwalcie ścianę. Zdejmijcie dach. Użyjcie dźwigu. Blake milczał. Musiał to sobie przemyśleć.
– No… to nie jest niemożliwe. Oczywiście będzie konieczne pozwolenie. Ale to teraz dom Julii, biorąc pod uwagę okoliczności… tak mi się wydaje. Zdaje się, że jest najbliższą krewną.
Reacher skinął głową.
– Więc zadzwoń do niej. Spytaj o pozwolenie. Niech ci je da. I niech sprawdzi raporty terenowe z pozostałych trzech miejsc. Dostawa może być sprawą jednorazową, ale jeśli nie, zmienia wszystko.
– Jak zmienia wszystko?
– Tak, że nasz facet nie musi już dysponować czasem koniecznym do wożenia farby po całym kraju. To może być każdy korzystający z połączeń lotniczych, pojawiający się i znikający, jak mu się podoba.
Blake wrócił do suburbana, by zadzwonić w kilka miejsc. Harper podeszła do Reachera. Poprowadziła go pięćdziesiąt metrów dalej, do miejsca, gdzie agenci z biura w Spokane znaleźli ślady opon na poboczach drogi. Zrobiło się ciemno, toteż oglądali je przy latarkach. Wyodrębnili cztery. Na pierwszy rzut oka było jasne, co się stało. Ktoś wjechał przodem na lewe pobocze, obrócił kierownicę, przejechał drogę tyłem i wjechał na prawe, po czym pojechał tam, skąd przyjechał. Ślady przednich opon miały kształt wachlarzy, zamazały się przy zawracaniu, ale tylne zachowały się dobrze. Nie były ani szerokie, ani szczególnie wąskie.
– Najprawdopodobniej samochód osobowy średniej wielkości – powiedział jeden z facetów ze Spokane. – Opony radialne w dobrym stanie, być może sto dziewięćdziesiąt pięć na siedemdziesiąt, koło zapewne czternastocalowe. Markę opon ustalimy po bieżniku. Zmierzymy szerokość między śladami, może to nam pozwoli zidentyfikować markę i model samochodu?
– Myślisz, że to on? – spytała Harper. Reacher skinął głową.
– A kto? Pomyśl tylko. Ktokolwiek szukający kogoś po adresie widzi dom sto metrów wcześniej, więc zwalnia, żeby odczytać numer ze skrzynki pocztowej, a potem się zatrzymuje. Jeśli nawet przejedzie te parę metrów za daleko, to się po prostu cofa. Nikt nie pojedzie aż pięćdziesiąt metrów dalej i nie zawróci, ukryty za zakrętem. To nasz facet. Jest ostrożny. Sprawdzał okolicę. To był on. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.
Zostawili ludzi ze Spokane rozstawiających miniaturowe wodoszczelne namiociki nad śladami i wrócili do domu. Blake czekał na nich przy swym suburbanie, podświetlony od tyłu przez lampkę w samochodzie.
– Na listach z trzech wcześniejszych miejsc mamy kartony po artykułach AGD – oznajmił. – Nie wiem, co w nich jest. Nikomu nie przyszło do głowy zajrzeć do środka. Miejscowi agenci to sprawdzą, już ich wysłaliśmy. Potrwa to z godzinę. A Julia powiedziała, że w porządku, możemy wyrywać wannę. Mam wrażenie, że będę potrzebował do tego fachowców.
Reacher machinalnie skinął głową. Nagle przyszła mu do głowy nowa myśl.
– Ściągnij listę tych jedenastu kobiet. Zadzwoń do siedmiu, których jeszcze nie dopadł. Zadaj im jedno pytanie.
Blake spojrzał na niego dziwnie.
– Jakie pytanie? „Halo, czy pani jeszcze żyje?”.
– Nie. Zapytaj, czy któraś z nich nie dostała niespodziewanej przesyłki. Jakiegoś domowego urządzenia, którego nie kupowała. Jeśli ten facet przyspieszył, następna kobieta może wkrótce zginąć.
Blake patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a potem skinął głową, sięgnął do suburbana, ujął słuchawkę samochodowego telefonu.
– Niech Poulton się tym zajmie – dodał Reacher. – Dla Lamarr to zbyt osobiste.
Blake nic nie powiedział, tylko patrzył, ale i tak zażądał rozmowy z Poultonem. Wyjaśnił mu, o co chodzi. Zajęło mu to niespełna minutę.
– A teraz czekamy – powiedział.
– Pułkowniku? – powiedział kapral.
Lista leżała w szufladzie, szuflada była zamknięta. Pułkownik siedział nieruchomo przy biurku, wpatrzony w elektryczny półmrok swego pokoju bez okien, nie skupiając się na niczym szczególnym, myśląc, próbując odzyskać równowagę. Najlepszym sposobem odzyskania równowagi byłaby rozmowa z kimś, o tym pułkownik wiedział doskonale. Podzielić się problemem to mieć pół problemu. Tak to działa w ramach wielkiej instytucji, na przykład armii. Ale, rzecz jasna, nie mógł z nikim porozmawiać, nie o tym. Uśmiechnął się z goryczą. Patrzył w ścianę. Myślał. Wiara w siebie. To załatwi sprawę. Tak bardzo koncentrował się na odzyskaniu wiary w siebie, że nie usłyszał pukania do drzwi. Potem uświadomił sobie, że to pukanie musiało się powtórzyć i to nieraz i był zadowolony, że lista jest w biurku, ponieważ kiedy kapral wszedł do pokoju, nie mógłby już jej ukryć. Nic nie mógłby zrobić. Siedział nieruchomo i chyba wyglądał dziwnie, ponieważ kapral natychmiast się zaniepokoił.
– Pułkowniku? – powtórzył.
Pułkownik milczał. Nie odrywał spojrzenia od ściany.
– Pułkowniku?
Pułkownik poruszył głową z wysiłkiem, jakby ważyła tysiąc ton.
– Samochód czeka – oznajmił kapral.
Siedzieli w suburbanie. Minęło półtorej godziny. Wieczór powoli przechodził w noc, robiło się bardzo zimno. Na szybie od zewnątrz osiadała gęsta wieczorna rosa, od wewnątrz zaś równie gęsta para ich oddechów. Nie rozmawiali. Świat wokół nich cichł powoli, tylko od czasu do czasu, przez rozrzedzone górskie powietrze, biegł ku nim groźny głos jakiegoś zwierzęcia. Poza tym nic nie słyszeli.
– To nie miejsce do życia – burknął Blake.
– Ani do umierania – powiedziała Harper.
W końcu odzyskujesz równowagę, odprężasz się. Przecież masz wielki talent. Wszystko zostało przygotowane i zrobione z kopią zapasową. Zabezpiecza cię podwójnie i potrójnie. Kolejne warstwy maskujące. Wiesz, jak pracują śledczy. Wiesz, że nie znajdą nic poza tym, co samo rzuci się im w oczy. Nie dowiedzą się, skąd pochodzi farba. Ani kto ją kupił. Ani kto ją dostarczył. Wiesz, że się tego nie dowiedzą. Wiesz, jak pracują ci ludzie. Jak na nich, masz sprytu aż za wiele. O wiele za wiele. Toteż możesz się odprężyć.
Ale czujesz też rozczarowanie. Bo zdarzył ci się błąd. No i farba sprawiała ci kupę frajdy. Najprawdopodobniej nie możesz już jej użyć. Może wymyślisz coś jeszcze lepszego? Bo jedna rzecz jest pewna. Za cholerę nie potrafisz przestać.
W suburbanie zadzwonił telefon; w panującej wokół ciszy jego elektroniczny sygnał był bardzo głośny. Blake zdjął słuchawkę z uchwytu. Reacher słyszał tylko niewyraźny, mówiący coś szybko głos. Nie kobiecy, męski. A więc to Poulton, nie Lamarr. Blake słuchał skupiony, nieruchomo wpatrując się w przestrzeń. Potem odłożył słuchawkę. Gapił się w przednią szybę.
– No i co? – spytała Harper.
– Nasi lokalni agenci wrócili do sprawy. Sprawdzili kartony. Wszystkie były zamknięte jak nowe. I tak je otworzyli. W każdym znaleźli dziesięć puszek farby. Dziesięć pustych puszek. Jak te, które my znaleźliśmy.
– Ale pudła były zamknięte? – spytał Reacher.
– Najpierw je otworzono, a potem znowu zamknięto – odparł Blake. – Jak się człowiek bliżej przyjrzy, to zobaczy. Po wszystkim facet zaklejał pudła.
– Sprytnie – zauważyła Harper. – Wiedział, że zamknięte pudła nie zwrócą uwagi.
Blake skinął głową.
– Bardzo sprytnie. On wie, jak myślimy.
– Ale nie jest już taki całkiem sprytny – powiedział Reacher. – Bo gdyby był, toby nie zapomniał zamknąć i tego. Zrobił pierwszy błąd.
– Ma taką skuteczność, że muszę uznać go za sprytnego – powiedział Blake.
– Nie zostawił dokumentów przewozowych? – spytała Harper.
Blake potrząsnął głową.
– Zdarł wszystkie.
– To się trzyma kupy.
– Czyżby? – spytał ją Reacher. – No to wytłumacz mi, dlaczego tu pamiętał o zdarciu dokumentów, ale zapomniał o zamknięciu pudła.
– Może ktoś mu przerwał?
– Kto? Nie jesteśmy na Times Square.
– Co chcesz powiedzieć? Może to, że nie jest taki sprytny, jak ci się wydawało? To, jaki jest sprytny, było dla ciebie strasznie ważne. Chciałeś użyć tego jego sprytu, żeby udowodnić, że wszyscy się mylimy.
Patrząc na nią, Reacher skinął głową.
– Tak. Wszyscy się mylicie. – Odwrócił się do Blake’a. – Musimy porozmawiać o motywie tego faceta.
– Później – powiedział Blake.
– Nie, teraz. To ważne.
– Później. Nie znasz jeszcze naprawdę dobrej nowiny.
– Na przykład jakiej?
– Chodzi o ten drugi drobiazg, który wpadł ci do głowy. W samochodzie zapadła cisza.
– O cholera! – powiedział nagle Reacher. – Jedna z tych kobiet dostała przesyłkę, tak?
Blake potrząsnął głową.
– Nie tak. One wszystkie, cała siódemka, dostały przesyłki.