175115.fb2
Odległość między moją prawą dłonią a rewolwerem ukrytym pod poduszką wynosiła nie więcej niż dwanaście cali.
A jednak był to największy dystans, jaki mi przyszło w życiu pokonać. Był niekończący się; niemożliwy. Nie myślałam o niczym innym, tylko o odległości między ręką a bronią, podczas gdy serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe. Krew huczała mi w uszach. Każdy najmniejszy mięsień w moim ciele napiął się pod wpływem stresu i panicznego strachu. Wewnątrz sypialni było czarno.
Powoli skinęłam głową, czując, jak jego dłoń rozgniata mi wargi o zęby. Kiwnęłam głową, by zapewnić go, że nie wrzasnę.
Nóż, który przyciskał mi do gardła, był ogromny niczym maczeta. Łóżko przechyliło się na prawą stronę i na chwilę oślepłam; gdy oczy przyzwyczaiły mi się do światła, spojrzałam na niego i ledwie powstrzymałam krzyk.
Nie mogłam się poruszyć ani oddychać. Czułam ostrą niczym brzytwa, lodowatą krawędź noża przyciśniętą do szyi.
Jego twarz była biała, a rysy rozmazane i rozpłaszczone pod maską z białej nylonowej pończochy. Z dziur wyciętych na oczy patrzyły na mnie ciemne, zwierzęce ślepia, ziejące nienawiścią. Pończocha wydymała się i wciągała w rytm jego oddechu. Twarz, nieludzka i straszliwa, znajdowała się zaledwie kilka cali od mojej.
– Piśniesz, a poderżnę ci gardło do ucha do ucha.
Myśli przebiegały mi przez głowę z zawrotną szybkością i w różnych kierunkach. Lucy. Usta mi zdrętwiały i poczułam w nich metaliczny, słonawy smak krwi. Lucy, tylko się nie obudź. Umrę.
Nie. Nie rób tego. Nie chcesz tego zrobić. Nie musisz tego robić.
Jestem człowiekiem, jak twoja matka czy siostra. Nie chcesz mi tego zrobić. Jestem ludzką istotą, tak jak ty. Mogę ci powiedzieć bardzo wiele ciekawych rzeczy o tych sprawach. O tym, co wie policja. Chcesz wiedzieć, ile ja wiem.
Nie rób tego. Jestem człowiekiem. Ludzką istotą! Mogę z tobą porozmawiać. Musisz mi pozwolić z sobą porozmawiać!
Fragmenty zdań; niewypowiedziane, bezużyteczne. Tkwiłam w milczeniu. Proszę, nie dotykaj mnie. Och, Boże, tylko mnie nie dotykaj.
Musiałam jakoś przekonać go, by zdjął rękę z moich ust i pozwolił mi odezwać się do siebie.
Usiłowałam zmusić moje ciało do odprężenia się, zwiotczenia; poskutkowało. Rozluźniłam się nieco, a on to wyczuł.
Cofnął rękę z moich ust, a ja wolno przełknęłam ślinę.
Miał na sobie granatowy kombinezon. Pot zabrudził kołnierzyk, a pod pachami widniały ogromne półksiężyce. Dłoń trzymająca nóż na mojej szyi obleczona była w cieniutką chirurgiczną rękawiczkę. Czułam zapach gumy; czułam zapach, jaki on wydzielał.
Zobaczyłam kombinezon leżący na stole w laboratorium Betty i poczułam słodkawy smród zgnilizny, gdy Marino otworzył plastikową torbę.
„Czy to ten zapach, który pamięta Petersen?” – przypomniałam sobie własne słowa, niczym dialog ze starego filmu. Marino wycelował we mnie wskazujący palec i mrugnął radośnie: „Bingo!”
Oddychał chrapliwie.
– Proszę – szepnęłam, nie ruszając się ani na centymetr.
– Zamknij się!
– Mogę ci powiedzieć…
– Zamknij się! – Jego ręka znowu zacisnęła się na moich ustach. Jeszcze chwila i szczęka trzaśnie mi jak skorupka jajka!
Rozglądał się po pokoju; jego oczy zatrzymały się na chwilę na żaluzjach i zwisających przy nich sznurach. Wiedziałam, o czym myśli. Wiedziałam, co chce z nimi zrobić. Potem jego wzrok przeskoczył na kabel idący od lampy przy łóżku do ściany. Coś białego błysnęło w jego ręce; wyciągnął białą szmatkę z kieszeni i wepchnął mi ją do ust. Dopiero wtedy odsunął nóż od mego gardła.
Szyję miałam tak zesztywniałą, że ledwie mogłam ruszyć głową. Wargi mnie bolały; usiłowałam przepchnąć szmatę w ustach nieco do przodu, tak by on tego nie zauważył. Ślina ściekała mi do przełyku.
W domu panowała absolutna cisza. W uszach słyszałam dudnienie krwi. Lucy. Och, Boże, proszę.
Inne kobiety robiły to, co on im kazał; widziałam, jak skończyły… widziałam ich napuchnięte twarze i martwe oczy…
Usiłowałam przypomnieć sobie wszystko, co o nim wiedziałam, i uporządkować to w jakąś logiczną całość. Nóż nadal znajdował się kilka cali od mej twarzy, lśniąc złowróżbnie w blasku lampy. Rzuć się do przodu i rozbij lampę.
Moje ręce i nogi były uwięzione pod kołdrą. Nie mogłam poruszyć się, kopnąć ani wierzgnąć. Jeżeli lampa spadłaby na podłogę, pokój pogrążyłby się w ciemnościach.
Nie mogłabym nic zobaczyć, a on miał nóż.
Mogłabym go od tego odciągnąć, gdybym tylko była w stanie go przekonać; gdybym tylko była w stanie mówić.
Ich nabrzmiałe twarze, kable wpijające się w ich szyje.
Dwanaście cali, nie więcej. Był to najdłuższy dystans, jaki kiedykolwiek musiałam pokonać.
Nie miał pojęcia, że pod moją poduszką leży broń.
Był zdenerwowany, niepewny i chyba zdziwiony. Widziałam rumieniec na jego szyi, pot ściekający po ubraniu i gwałtowne unoszenie się klatki piersiowej z każdym wysilonym oddechem.
Nie patrzył na moją poduszkę; rozglądał się po całym pokoju, lecz nie patrzył na poduszkę.
– Jeżeli drgniesz… – Lekko przycisnął ostry koniuszek noża do mego gardła.
Patrzyłam na niego rozszerzonymi oczyma.
– Spodoba ci się to, suko. – Miał zimny, niski głos; z piekła rodem. – Zaoszczędziłem cię na koniec. – Pończocha wydymała się coraz szybciej. – Chciałaś się dowiedzieć, jak to robię… zaraz ci pokażę. Powolutku.
Ten głos. Znajomy.
Moja prawa dłoń; gdzież jest ten rewolwer? Bardziej na prawo czy bardziej na lewo? A może dokładnie pośrodku poduszki? Nie mogłam sobie przypomnieć. Po prostu nie mogłam! Musiał jakoś dobrać się do kabli od lampy… nie mógł odciąć ich teraz, gdyż pokój pogrążyłby się w mroku. Musiał najpierw zapalić górne światło. Widziałam, że przygląda się włącznikowi obok drzwi.
Przesunęłam prawą dłoń o cal w stronę poduszki.
Spojrzał na mnie, a potem znowu na żaluzje.
Prawą rękę miałam zakrytą kołdrą nieomal po ramię.
Poczułam, jak krawędź materaca unosi się, gdy wstał z łóżka; plamy potu pod jego pachami robiły się coraz większe. Był już prawie całkiem mokry.
Spoglądał to na kontakt przy drzwiach, to na sznur od żaluzji i zdawało się, że nie potrafi się zdecydować.
Wszystko potem wydarzyło się strasznie szybko. Dotknęłam dłonią zimnego, znajomego kształtu, schwyciłam go mocno i zsunęłam się z łóżka na podłogę, pociągając za sobą kołdrę. Odciągnęłam kurek z głośnym kliknięciem; usiadłam wyprostowana, z kołdrą owiniętą dokoła bioder. Wszystko stało się jednocześnie.
Nie pamiętam, bym cokolwiek z tego zrobiła świadomie. Działałam instynktownie, jakby decyzję podjął ktoś inny. Położyłam palec na spuście; ręce trzęsły mi się tak bardzo, że lufa rewolweru podskakiwała w górę i w dół.
Nie pamiętam, kiedy wyjęłam knebel z ust.
Słyszałam tylko swój głos.
Wrzeszczałam na niego z dziką nienawiścią:
– Ty sukinsynu! Ty cholerny sukinsynu!
Broń podskakiwała w moich dłoniach, a ja krzyczałam, wyrzucając z siebie nienawiść i przerażenie; przeklinałam go tak okropnymi słowami, jakich jeszcze nigdy nie użyłam do nikogo. Krzyczałam, by zdjął maskę.
Zamarł pod drugiej stronie łóżka; zdawało mi się, że obserwuję tę sytuację gdzieś z daleka. Zauważyłam, że nóż w jego dłoni to tylko zwykły składany scyzoryk.
Wpatrywał się w rewolwer.
– Zdejmij maskę!
Jego ramię poruszyło się powoli i biały pasek materiału spłynął na podłogę…
Morderca obrócił się na pięcie…
Krzyczałam… a w tej chwili w pokoju rozległy się huki wystrzałów… szybko, jeden po drugim, a potem brzęk tłuczonego szkła… Nie wiedziałam, co się dzieje.
To było szaleństwo. Szyba rozprysła się w drobny mak, nóż, padając na podłogę, błysnął w świetle lampy… morderca rąbnął o krawędź nocnego stolika i lecąc na ziemię, pociągnął za sobą lampę.
W pokoju zapanowała ciemność.
Chwilę potem od strony drzwi rozległo się pospieszne skrobanie po ścianie…
– Gdzie się zapala światło w tym przeklętym pokoju?
Zrobiłabym to.
Wiem, że bym to zrobiła.
Nigdy w życiu nie pragnęłam niczego równie mocno, jak pociągnąć za spust.
Chciałam przestrzelić mu serce na wylot i zostawić w nim dziurę wielkości księżyca.
Wałkowaliśmy to już po raz piąty. Marino sprzeczał się ze mną i uważał, że sprawy potoczyły się nieco inaczej, niż pamiętam.
– Hej! W chwili gdy zobaczyłem go wchodzącego do twojego domu przez okno, śledziłem go, doktorku. Nie mógł być w twojej sypialni dłużej niż trzydzieści sekund, zanim ja tam wpadłem. I wcale nie wyciągnęłaś broni. Usiłowałaś to zrobić, stoczyłaś się z łóżka, a wtedy wszedłem i zastrzeliłem skunksa.
Siedzieliśmy w moim biurze w mieście; był poniedziałek rano. Właściwie nie pamiętałam, co działo się przez ostatnie dwa dni. Czułam się tak, jakbym znajdowała się przez ten czas pod wodą albo na innej planecie.
Bez względu na to, co mówił Marino, święcie wierzyłam, że mierzyłam do mordercy z rewolweru, gdy on nagle stanął w drzwiach mej sypialni i władował w drania cztery kule ze swojego magnum 357. Nie sprawdziłam mu pulsu; nie usiłowałam zatamować krwawienia. Siedziałam na podłodze, na zwiniętej kołdrze i trzymałam rewolwer na kolanach, podczas gdy łzy strumieniami ciekły mi po twarzy; dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że ruger nie był naładowany.
Kiedy tego wieczora poszłam do sypialni, byłam tak zdenerwowana i zmęczona, że zapomniałam go naładować. Kule nadal tkwiły w pudełku w szafie z ubraniami, gdzie je schowałam, by Lucy nie mogła ich znaleźć.
Morderca nie żył.
Był już martwy, gdy padł na dywan koło mego łóżka.
– Nie zdjął też maski – ciągnął Marino. – Pamięć płata dziwne figle, co? Sam ściągnąłem tę przeklętą pończochę z jego twarzy, gdy dołączyli do nas Snead i Riggy. A wtedy on już był martwy.
Był zaledwie chłopcem.
Chłopcem o twarzy pokrytej bliznami po trądziku i popielatoblond włosach; pod nosem miał cieniutki wąsik.
Nigdy nie zapomnę jego oczu; okna, przez które nie widać było duszy. Były tylko pustymi oknami otwartymi na ciemność, jak te, przez które wchodził do mieszkań swych ofiar, gdy ich głosy usłyszał przez telefon.
– Wydawało mi się, że coś powiedział – mruknęłam do Marino. – Wydawało mi się, że usłyszałam, jak coś mówi, padając na podłogę. – Po chwili wahania zapytałam: – Powiedział coś?
– O, tak.
– Co? – Drżącą ręką sięgnęłam do popielniczki i strzepnęłam popiół z papierosa.
Marino uśmiechnął się złośliwie.
– Te same ostatnie słowa, jakie zazwyczaj rejestrują czarne skrzynki samolotów, które uległy katastrofom. Te same ostatnie słowa, które wypowiada większość łajdaków. Powiedział: „O, cholera!”
Jedna kula przebiła aortę, druga płuca. Inna przeszła przez żołądek i utknęła w kręgosłupie. Czwarta przeszła na wylot przez miękkie ciało i strzaskała szybę w moim oknie.
Nie ja robiłam jego sekcję; raport podpisany przez jednego z moich podwładnych leżał już na moim biurku. Nie pamiętam, bym wzywała go do tej roboty, lecz musiałam to zrobić.
Nie czytałam gazet. Nie miałam na to sił. Wystarczyły mi nagłówki wczorajszego wieczornego wydania „Timesa”. Wpadły mi w oczy, gdy wrzucałam wszystkie gazety do śmieci chwilę po tym, jak wylądowały na moim trawniku.
DUSICIEL ZASTRZELONY PRZEZ DETEKTYWA W SYPIALNI DOKTOR KAY SCARPETTY KORONERA OKRĘGOWEGO STANU WIRGINIA
Pięknie. Ciekawe, co też sobie ludzie pomyślą; że kto był w mojej sypialni o drugiej nad ranem, Marino czy morderca?
Pięknie.
Zastrzelonym psychopatą okazał się oficer łącznościowy zatrudniony przez władze miasta jakiś rok temu. Oficerowie łącznościowi w Richmond nie są nawet policjantami; to cywile. Pracował na zmianie od szóstej po południu do północy. Nazywał się Roy McCorkle, czasem przyjmował zgłoszenia 911. Czasem pracował przy rozdzielaniu zgłoszeń wozom patrolowym i dlatego Marino rozpoznał jego głos na taśmie, którą odegrałam mu przez telefon. Co prawda wtedy się do tego nie przyznał, lecz rozpoznał ten głos.
McCorkle nie pracował w piątek wieczorem. Zadzwonił z domu, że jest chory. Nie pojawił się w pracy od czasu ukazania się artykułu napisanego przez Abby Turnbull. Jego koledzy z pracy nie mieli o nim sprecyzowanego zdania, oprócz tego, że podobały im się jego żarty i sposób przekazywania wiadomości przez radio. Lubili drażnić się z nim na temat jego częstych wycieczek do toalety, czasem nawet kilkunastu w czasie dyżuru. Za każdym razem mył twarz, ręce i szyję. Pewnego razu jeden z jego kolegów zastał go w łazience praktycznie kąpiącego się w zlewie za pomocą małej gąbki.
W męskiej toalecie nieopodal pokoju radiowego wisiał na ścianie duży dystrybutor mydła borawash.
McCorkle był „fajnym facetem”, lecz nikt z współpracowników nie znał go za dobrze. Założyli, że po godzinach widywał się z kobietą, „odlotowo wyglądającą blondynką” o imieniu „Christie”. Tylko że żadna Christie nie istniała; jedynymi kobietami, z jakimi widywał się po pracy, były jego ofiary. Żaden z jego kolegów nie mógł uwierzyć, że to właśnie McCorkle był Dusicielem siejącym postrach w mieście.
Doszliśmy do wniosku, że istniało prawdopodobieństwo, iż to on zamordował owe trzy kobiety w okolicy Bostonu wiele lat temu; wtedy jeździł ogromną ciężarówką, przewożąc towary z jednego krańca Stanów Zjednoczonych na drugi. Jednym ze stałych przystanków na jego trasie był właśnie Boston, gdzie dostarczał kurczaki do fabryki przetworów mięsnych. Jednak nie istniał żaden sposób, w jaki moglibyśmy to udowodnić; prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak wiele kobiet zamordował w całym kraju. Możliwe, że dziesiątki; mógł zacząć jako podglądacz, potem przekształcić się w gwałciciela, aż wreszcie w mordercę. Nie miał żadnej przestępczej przeszłości. Największym udowodnionym mu przestępstwem było przekroczenie prędkości na autostradzie.
Miał zaledwie dwadzieścia siedem lat.
Według tego, co napisał w swym podaniu o pracę, gdy ubiegał się o posadę oficera łącznościowego w Departamencie Policji Richmond, pracował w różnych zawodach: jako kierowca ciężarówki, dostawca cementu w Cleveland, listonosz i dostawca kwiatów dla kwiaciarni w Filadelfii.
Marino nie mógł go znaleźć w piątek wieczorem, ale też zbytnio nie przyłożył się do poszukiwań. Od godziny 23:30 czaił się w mroku między drzewami na mojej posiadłości i obserwował; miał na sobie ciemnogranatowy policyjny kombinezon, by wtapiać się w mroki nocy. Kiedy zobaczyłam go stojącego w otwartych drzwiach mojej sypialni z rewolwerem w dłoni, przez jedną zapierającą dech w piersi sekundę nie byłam pewna, który z nich jest policjantem, a który mordercą.
– Widzisz – wyjaśniał mi teraz – długo zastanawiałem się nad tym, co przydarzyło się Abby Turnbull; o tym, iż prawdopodobnie to ją drań chciał zamordować, a przez pomyłkę dobrał się do jej siostry. To mnie niepokoiło. Więc zadałem sobie pytanie, jaka jeszcze kobieta w tym mieście może przyciągać jego uwagę. – Popatrzył na mnie z zamyślonym wyrazem twarzy.
Kiedy pewnego wieczora Abby myślała, że ktoś ją śledzi w drodze powrotnej do domu, i zadzwoniła na policję, to McCorkle odebrał jej zgłoszenie. W ten sposób dowiedział się, gdzie Abby mieszka. Może już wtedy rozważał zamordowanie czołowej reporterki Richmond, a może nie przyszło mu to do głowy, dopóki nie odebrał jej telefonu. Nigdy się tego nie dowiemy.
Wiedzieliśmy natomiast, że wszystkie zamordowane kobiety w przeszłości dzwoniły pod numer 911. Patty Lewis zadzwoniła na policję mniej więcej dwa tygodnie przed tym, jak została zamordowana – we czwartek, o 20:23, tuż po burzy, by zgłosić podejrzane zagęszczenie świateł samochodów na autostradzie jakąś milę od jej domu. Była dobrą obywatelką i nie chciała, by komukolwiek stała się krzywda.
Cecile Tyler wcisnęła dziewiątkę zamiast czwórki na swoim telefonie i dodzwoniła się na policję przez przypadek.
Ja nigdy nie dzwoniłam pod 911.
Nie musiałam.
Mój adres i numer domowy znajdują się w każdej książce telefonicznej, bo koroner okręgowy ma być gotowy na każde wezwanie. Rozmawiałam także z kilkoma oficerami łącznościowymi przy różnych okazjach, kiedy na przestrzeni ostatnich tygodni usiłowałam porozumieć się z Marino. Jednym z nich mógł być McCorkle. Nigdy się tego nie dowiem; nie chcę tego wiedzieć.
– Twoje zdjęcia co jakiś czas pojawiały się w gazetach i telewizji – ciągnął Marino. – Pracowałaś nad jego ofiarami i pewnie zastanawiał się, ile wiesz na jego temat. Myślał o tobie, a mnie to bardzo niepokoiło. A potem jeszcze całe to gówno o jego metabolizmie i o tym, że znalazłaś jakiś dowód przeciwko niemu. – Wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. – Wiedział, że ziemia zaczyna mu się palić pod nogami i cała sprawa zrobiła się dla niego trochę bardziej osobista. Wścibska pani doktor zaczęła podważać jego inteligencję, wątpić w jego męskość…
Te głuche telefony, które otrzymywałam późnymi wieczorami…
– I to go rozpaliło… Nie podobało mu się, że jakieś bezczelne babsko traktuje go jak idiotę. Więc pomyślał sobie: „Suka uważa, że jest ode mnie mądrzejsza. Już ja jej pokażę. Załatwię ją”.
Pod fartuchem miałam na sobie gruby sweter; oba zapięłam aż po szyję, a jednak nie mogłam się rozgrzać. Przez ostatnie dwie noce spałam w pokoju Lucy. Chciałam zmienić wystrój sypialni; rozważałam sprzedaż domu.
– Podejrzewam więc, że ten artykuł faktycznie rozzłościł sukinsyna. Benton twierdził, że to dobrze wpłynie na śledztwo… że facet będzie tak wściekły, iż przestanie uważać na to, co robi. Pamiętasz, jaki byłem wtedy wkurzony? Chcesz wiedzieć dlaczego?
Skinęłam głową.
– Naprawdę chcesz znać powód mojej wściekłości?
Popatrzyłam mu w oczy; Marino był jak dziecko. Był z siebie szalenie dumny. Spodziewał się, że go pochwalę, że będę uszczęśliwiona, bo z odległości dziesięciu kroków zastrzelił człowieka uzbrojonego tylko w scyzoryk, po prostu skosił go wewnątrz mojej sypialni. Czyżby spodziewał się, że tamten rzuci nim w niego?
– No, cóż… po pierwsze, już wtedy dostałem cynk.
– Cynk? – spytałam. – Jaki znowu cynk?
– Złoty Chłopiec Boltz – odparł Marino bardzo spokojnie, strząsając popiół z papierosa. – Był na tyle wspaniałomyślny, że podzielił się ze mną czymś, na krótko przed tym, jak wyfrunął z miasta. Powiedział mi, że martwi się o ciebie.
– O mnie? – wypaliłam ze zdumieniem.
– Powiedział, że gdy pewnego dnia wpadł do ciebie późnym wieczorem, zauważył w okolicy dziwny samochód. Martwił się, że może ktoś cię śledzi, może zabójca…
– To była Abby! – wtrąciłam zaskoczona. – Przyjechała, by się ze mną zobaczyć, zadać mi kilka pytań, lecz gdy zobaczyła samochód Boltza, spanikowała i odjechała…
Przez moment Marino miał zdumioną minę, a potem wzruszył ramionami.
– No, tak… w każdym razie dobrze, że zwrócił na to uwagę, nie?
Nic nie odpowiedziałam; zbierało mi się na płacz.
– Wystarczyło, bym zaczął się bać. W rzeczy samej już od dłuższego czasu obserwowałem twój dom. A gdy pojawił się ten artykuł o DNA, pomyślałem sobie „Teraz to już świr całkiem oszaleje i wszystko może się skupić na naszym doktorku. Ta historia nie podkusi go do włamania się do komputera, lecz prosto do jej domu”.
– Miałeś rację – odparłam, odkaszlnąwszy cicho.
– A pewnie, że miałem rację.
Marino nie musiał go zabijać, ale nikt się nigdy o tym nie dowie. To zostanie naszą tajemnicą; nigdy nikomu o tym nie powiem. I nie żałuję, że to zrobił. Sama bym tak postąpiła; niedobrze robiło mi się na myśl, że gdybym spróbowała, zawiodłabym – rewolwer nie był naładowany. Klik. Tylko tyle. Było mi niedobrze, bo sama nie potrafiłam się obronić, a nie chciałam być wdzięczna Marino za uratowanie mi życia.
Gadał i gadał; nie mógł skończyć, a we mnie zaczęła się gotować dawna złość.
I wtedy, nagle, do pokoju wszedł Wingo.
– Och. – Z dłońmi wsadzonymi w kieszenie spojrzał niepewnie na Marino, który przyglądał mu się z jawną irytacją. – Przepraszam, pani doktor… wiem, że to nie jest najodpowiedniejszy moment. Chodzi mi o to, że wiem, iż musi być pani nadal zdenerwowana…
– Wcale nie jestem zdenerwowana!
Oczy mu się rozszerzyły i cofnął się nieco.
Zniżyłam głos i dodałam:
– Przepraszam, Wingo. Tak, jestem zdenerwowana i zmęczona. Nie jestem sobą. Co cię trapi?
Sięgnął do kieszeni błękitnych spodni i wyciągnął z nich plastikową torebkę; w środku znajdował się pet od papierosa marki Benson and Hedges 100.
Położył ją delikatnie przede mną; spojrzałam mu w oczy, nic nie rozumiejąc. Czekałam.
– Pamięta pani, jak pytałem, czy komisarz pali papierosy? – Skinęłam głową; Marino rozglądał się dokoła ze śmiertelnie znużoną miną. – Widzi pani, mam takiego przyjaciela… Patricka. Pracuje w dziale księgowości, po drugiej stronie ulicy, w tym samym biurowcu co Amburgey. No, cóż… – Zarumienił się lekko. – Czasem spotykamy się z Patrickiem w porze lunchu i jedziemy coś zjeść. Ma przydzielone miejsce na parkingu nieopodal komisarza… dosłownie dwa samochody dalej. I często go tam widujemy…
– Widujecie? – powtórzyłam, nic nie rozumiejąc. – Jak to?
Wingo nachylił się ku mnie i wyznał szeptem:
– Widujemy, jak siedzi w swoim samochodzie i pali papierosy. – Znowu się wyprostował. – Przysięgam, doktor Scarpetta. Przed południem i zaraz po lunchu… nieraz. Często po posiłku siedzimy w samochodzie Patricka, rozmawiamy i słuchamy muzyki… Nieraz widzieliśmy, jak Amburgey wsiada do tej swojej czarnej bryki i zapala papierosa. Nawet nie używa popielniczki, bo nie chce, by ktokolwiek się dowiedział. Cały czas rozgląda się dokoła, a potem wyrzuca peta przez okno i idzie z powrotem do pracy, psikając sobie w usta specjalnym dezodorantem…
Wingo przyglądał mi się z niedowierzaniem.
Śmiałam się tak mocno, że łzy leciały mi z oczu; to chyba była histeria, gdyż nie mogłam przestać. Uderzałam dłonią o blat stołu i wycierałam policzki. Jestem pewna, że słyszeli mnie nawet pracownicy na dole w kostnicy.
Wingo także zaczął się śmiać.
Marino przyglądał się nam tak, jakbyśmy byli parą imbecyli; chwilę później walczył z uśmiechem, a potem dławił się papierosem i śmiał głośno.
Wingo wreszcie się uspokoił.
– Chodzi o to, doktor Scarpetta – ciągnął – chodzi o to, że jakiś czas temu specjalnie czekałem, aż Amburgey skończy palić i wróci do budynku, po czym wyskoczyłem z samochodu i zebrałem niedopałek z chodnika. Poszedłem z nim prosto do Betty, by przeprowadziła testy serologiczne.
– Co takiego? – Aż sapnęłam ze zdumienia. – Zabrałeś peta do Betty? To właśnie dałeś jej tamtego dnia? Ale po co? Chciałeś przetestować jego ślinę? Po co?
– Żeby dowiedzieć się, jaką ma grupę krwi. Wyszło, że AB, doktor Scarpetta.
– O mój Boże.
A więc to było aż takie proste. Grupa krwi na wymazach źle oznakowanego PERK-u, który Wingo znalazł na dnie lodówki, była właśnie AB.
AB jest wyjątkowo rzadko spotykaną grupą; ma ją zaledwie cztery procent populacji.
– Dużo myślałem na jego temat – wyjaśnił Wingo. – Wiem, jak bardzo on pani… hm… nienawidzi. Zawsze bardzo mnie boli, że on panią tak źle traktuje. Więc spytałem Freda…
– Strażnika?
– Tak; spytałem go, czy przypadkiem kogoś nie widział. No, rozumie pani… czy nie widział nikogo niepowołanego wchodzącego do kostnicy. A on mi na to, że widział jakiegoś gościa w poniedziałkowy wieczór. Fred robił obchód i zatrzymał się, by skorzystać z toalety znajdującej się na dole, obok sali autopsyjnej. Wychodził właśnie w chwili, gdy tamten biały gość wchodził. Fred powiedział, że tamten niósł coś w rękach, jakieś papiery… paczkę czy coś w tym rodzaju.
– Amburgey? To był Amburgey?
– Fred nie wiedział; mówi, że wszyscy biali wyglądają dla niego tak samo. Ale tego akurat zapamiętał, bo miał na palcu duży srebrny pierścień z niebieskim kamieniem. Starszy facet, chudy, prawie łysy.
– Więc może Amburgey wszedł do kibla, zrobił sobie wymazy… – odezwał się Marino.
– Wszystkie pochodziły z ust – przypomniałam sobie słowa Betty. – Nie miały w sobie ciałek Barra ani chromosomów Y… Mówiąc krótko, męskie.
– Uwielbiam, gdy tak mówisz. – Marino wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Więc Amburgey robi sobie w kiblu wymazy z ust, wkłada do folderu z PERK-iem, nakleja etykietkę…
– Etykietkę, którą musiał wcześniej zwinąć z akt sprawy Lori Petersen – znowu mu przerwałam, tym razem z niedowierzaniem.
– Potem wszystko wkłada do twojej lodówki, by wyglądało na to, że spieprzyłaś sprawę. Do diabła, możliwe, że to on włamał się do twojego komputera. Nie do wiary! – Marino znowu się roześmiał. – Udupimy drania! Czyż to nie piękne?
Do komputera włamano się w ciągu weekendu, najprawdopodobniej w piątek, kilka godzin po opuszczeniu biura przez pracowników. Wesley zauważył komendy na ekranie serwera Margaret, gdy w sobotę przed południem przyszedł do biura po raport z autopsji McCorkle’a. Ktoś usiłował wejść do danych ze sprawy Henny Yarborough. Oczywiście, połączenie można namierzyć. Wszyscy czekaliśmy, aż Wesley skontaktuje się ze swoimi magikami komputerowymi.
Do tej pory zakładałam, że to McCorkle usiłował dostać się do danych w piątek wieczorem.
– Jeżeli to komisarz faktycznie włamywał się do mojej bazy danych – przypomniałam im – to nie mamy jak pociągnąć go za to do odpowiedzialności. Z urzędu ma prawo dostępu do danych z mojego biura. Nigdy nie będę mogła udowodnić mu, że zmienił dane wprowadzone do komputera.
Wszyscy spojrzeliśmy na leżący przed nami niedopałek papierosa.
Mieszanie w dowodach rzeczowych, oszustwo – nawet gubernatorowi nie uszłoby to na sucho; przestępstwo jest przestępstwem; jednak wątpiłam, bym kiedykolwiek mogła mu to udowodnić.
Wstałam, odwiesiłam fartuch na haczyk za drzwiami i włożyłam żakiet; potem zebrałam z krzesła opasłą teczkę z aktami. Za dwadzieścia minut miałam zeznawać w sądzie w jeszcze jednej sprawie o morderstwo.
Marino i Wingo odprowadzili mnie do windy; zostawiłam ich na korytarzu i weszłam do środka.
W chwili, gdy drzwi się zamykały, uśmiechnęłam się do nich i przesłałam im pocałunek.
Trzy dni później siedziałam wraz z Lucy na tylnym siedzeniu forda tempo zmierzającego w kierunku lotniska. Moja siostrzenica wracała do Miami, a ja jechałam wraz z nią z dwóch doskonałych powodów.
Po pierwsze chciałam na własne oczy przekonać się, jak wygląda sytuacja rodzinna mojej siostry i jej męża ilustratora, a po drugie – od dawna należał mi się urlop.
Zamierzałam zabrać Lucy na plażę, na wyspy, do wesołego miasteczka i oceanarium. Będziemy oglądać popisy delfinów i fok; będziemy patrzeć, jak słońce zachodzi nad zatoką i jak flamingi kłócą się na jeziorach. Wypożyczymy kasetę z „Buntem na Bounty” a potem wybierzemy się na wycieczkę słynnym jachtem i będziemy wyobrażać sobie, że widzimy na pokładzie Marlona Brando. Pojedziemy na zakupy na Coconut Grove i będziemy objadać się lodami i ciastem bananowym, dopóki brzuchy nas nie rozbolą. Zrobimy wszystko, o czym marzyłam, gdy byłam w jej wieku.
Porozmawiamy także o szoku, który przeżyła. Istnym cudem przespała wszystko i obudziła się dopiero, gdy Marino otworzył ogień. Jednak Lucy doskonale wiedziała, że jej ciotka o mało co nie padła ofiarą mordercy.
Wiedziała, że wszedł do domu przez okno w moim gabinecie, które było zamknięte na klamkę, lecz nie na zamek, gdyż ona zapomniała je zamknąć ponownie po tym, jak wietrzyła pokój kilka dni wcześniej.
McCorkle przeciął druty systemu alarmowego znajdujące się na zewnątrz domu. Wszedł przez okno na parterze, przeszedł obok sypialni Lucy i skierował się prosto do mego pokoju. Skąd wiedział, że sypiam na piętrze?
Musiał w przeszłości obserwować mój dom.
Miałam z Lucy wiele spraw do omówienia. Czułam równie wielką potrzebę porozmawiania z nią, jak ona ze mną. Planowałam załatwić jej wizyty u dobrego dziecięcego psychologa. Może i ja powinnam znaleźć sobie kogoś, z kim mogłabym o tym porozmawiać?
To Abby odwoziła nas na lotnisko; była na tyle uprzejma, by to zaproponować i uprzeć się, gdy powiedziałam, by nie robiła sobie kłopotu.
Zatrzymała się przed wejściem do terminalu i obróciła do nas ze smutnym uśmiechem.
– Jakże chciałabym móc z wami pojechać.
– Ależ jedź – odparłam szczerze. – Naprawdę. Byłoby nam bardzo miło. Zostanę w Miami przez trzy tygodnie… masz telefon do mojej matki… Jeżeli tylko uda ci się stąd wyrwać, wskakuj do samolotu i razem pójdziemy na plażę.
Wiedziałam jednak, że nie odezwie się do nas. Ani jutro, ani pojutrze, ani w przyszłym tygodniu.
Zanim nasz samolot wzbije się w powietrze, znowu będzie gonić za wozami patrolowymi i ambulansami. To było całe jej życie; potrzebowała tej pracy tak, jak inni potrzebują powietrza, by żyć.
Przekonaliśmy się, że to Amburgey włamywał się do mojej bazy danych; połączenie zostało wyśledzone – prowadziło do jego domowego telefonu. Komisarz był zamiłowanym hakerem, a w domu miał komputer z modemem.
Wydaje mi się, że za pierwszym razem włamał się do mego komputera, bo jak zwykle monitorował to, co robię. Wydaje mi się, że przeglądając akta spraw w komputerze, zauważył, iż dane wprowadzone do kartoteki Brendy Steppe różnią się od tego, co napisała Abby w swym artykule. Zrozumiał, że przecieki informacji nie mogą pochodzić z mojego biura, choć bardzo chciał, by tak właśnie było – zmienił więc dane w aktach, by wszyscy uważali mnie za winną.
Potem specjalnie zdalnie włączył echo i usiłował wyciągnąć dane o sprawie Lori Petersen, byśmy znaleźli jego komendy na ekranie komputera na kilka godzin przed tym, jak zawoła mnie na dywanik przed Tannerem i Boltzem.
Jeden grzech prowadził do następnego. Nienawiść go zaślepiła i gdy zobaczył etykietki w aktach sprawy Lori Petersen, nie mógł się powstrzymać. Długi czas zastanawiałam się nad tym, co zaszło w sali konferencyjnej, gdy trzej mężczyźni przeglądali akta spraw. Założyłam, że etykietka PERK-u została ukradziona, gdy teczki z papierami spadły z kolan Billa i rozsypały się po podłodze. Przypomniałam sobie, że gdy Tanner i Bill segregowali akta według numerów spraw, teczki z dokumentacją Lori Petersen nie było wśród nich – w tym czasie przeglądał ją Amburgey. Później wyszedł wraz z Tannerem, lecz został na chwilę, by skorzystać z toalety i wtedy właśnie podłożył wymazy.
To był jego pierwszy błąd. Drugi to niedocenianie Abby. Wściekła się, gdy dowiedziała się, że ktoś usiłuje wykorzystać jej artykuły do zniszczenia mojej kariery. Podejrzewam, że nie miało dla niej znaczenia, o czyją karierę chodzi; po prostu nie lubiła być wykorzystywana. Była niczym krzyżowiec – prawda, sprawiedliwość i honor. Poza tym jej serce przepełniała wściekłość, dla której nie potrafiła znaleźć ujścia.
Kiedy napisała artykuł, poszła zobaczyć się z Amburgeyem; już wtedy go podejrzewała, przyznała mi później, gdyż to on potajemnie przekazał jej informację o źle oznakowanym folderze PERK. Na jego biurku leżały wyniki testów serologicznych oraz notatki, które robił sam dla siebie na temat „niezgodnych dowodów” oraz „niezgodnych testów PERK z poprzednimi”. Podczas spotkania z Abby na chwilę wyszedł z pokoju, zostawiając ją samą tuż przy słynnym chińskim biurku, miała więc okazję zobaczyć, jakie papiery leżą na blacie.
Wszyscy wiedzieli, co zamierza Amburgey. Uczucia, jakie do mnie żywił, były powszechnie znane, a Abby nie jest głupia. Zrozumiawszy, co się święci, stała się agresorem – w ostatni piątek rano ponownie się z nim spotkała i spytała o włamania do komputerowej bazy danych.
Udawał zdumienie i przerażenie, twierdził, że nie powinna drukować takich rzeczy w gazecie, lecz w głębi duszy triumfował. Już czuł smak swego zwycięstwa i mojej hańby.
Podpuściła go, mówiąc, że ma za mało informacji, by napisać artykuł.
– Włamanie do bazy danych w biurze koronera okręgowego zdarzyło się tylko jeden raz – powiedziała. – Jeżeli zdarzy się ponownie, doktorze Amburgey, nie będę miała innego wyjścia, jak tylko napisać o tym artykuł, gdyż społeczeństwo ma prawo wiedzieć, iż istnieje poważny problem z wiarygodnością naczelnego koronera.
Dlatego włamanie się powtórzyło.
– A tak przy okazji – odezwała się Abby, pomagając nam wyciągnąć bagaże z samochodu. – Wydaje mi się, że Amburgey nie będzie ci więcej bruździł.
– Nie wymagaj, by hiena zmieniła swe instynktowne zachowanie – odparłam, spoglądając na zegarek.
Abby uśmiechnęła się tajemniczo.
– Po prostu nie zdziw się, gdy po powrocie do Richmond nie zastaniesz go na stanowisku.
Nie zadawałam żadnych pytań.
Miała mnóstwo na Amburgeya – a ktoś musiał jej zapłacić. Billa nie mogła tknąć.
Zadzwonił do mnie wczoraj, mówiąc, iż bardzo się cieszy, że nic złego mi się nie stało. Słyszał o ostatniej napaści Dusiciela i jej ostatecznym wyniku. Nie wspomniał nic na temat własnych zbrodni, a i ja do nich nie nawiązałam, gdy powiedział, że wiele przemyślał i że lepiej będzie, gdy przestaniemy się spotykać.
– Dużo nad tym myślałem i wydaje mi się, że nic nam z tego nie wyjdzie, Kay.
– Masz rację – zgodziłam się równie spokojnie, zdziwiona ogromną ulgą, jaką poczułam. – Po prostu nie pasujemy do siebie, Bill.
Uściskałam Abby na pożegnanie.
Lucy mocowała się z ogromną różową walizką; minę miała ponurą, a brwi zmarszczone.
– Cholera – utyskiwała. – Mamusia ma w komputerze tylko edytory tekstów. Cholera! Żadnej bazy danych ani nic ciekawego!
– Pojedziemy na plażę. – Zarzuciłam dwie torby na ramiona i poszłam za nią przez szklane drzwi. – Będziemy się świetnie bawić, zobaczysz, Lucy. Mogłabyś sobie na trochę darować ślęczenie nad komputerem… Zepsujesz oczy.
– Jakąś milę od domu znajduje się sklep z oprogramowaniem…
– Mówiłam o plaży, Lucy. Należą ci się wakacje. Słońce, plaża, morze… dobrze ci to zrobi. Ponad dwa tygodnie siedziałaś zagrzebana w moim gabinecie.
Podeszłyśmy do okienka z biletami. Wygładziłam kołnierzyk Lucy i zapytałam, dlaczego nie wzięła ze sobą kurtki.
– Klimatyzacja w samolotach zawsze jest zbyt mocna…
– Ciociu Kay…
– Będzie ci zimno.
– Ciociu Kay…
– Mamy jeszcze czas, by coś zjeść przed odlotem.
– Nie jestem głodna!
– Musisz coś zjeść. Jak wsiądziemy do samolotu, aż do Dulles nie dostaniemy nic do jedzenia. Nie można podróżować o pustym żołądku.
– Jesteś taka sama jak babcia!