175126.fb2 Prawo ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Prawo ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

8

Dźgnięcie było szybkie i zdecydowane. Bathy nie dała nikomu czasu na reakcję. Dopiero kiedy Ghi-sppi zatoczył się do tyłu, a z jego gardła trysnęła struga krwi, mieszkańcy wsi rzucili się na nią, zabrali nóż i przytrzymali. Nie wyrywała się i nie użyła kuszy Z odrazą i zdziwieniem obserwowała śmiertelne drgawki swojego niedawnego przyjaciela. Nie czuła ani żalu, ani strachu. W tej śmierci nic się nie zgadzało. Pamiętała słowa ojca i była przygotowana na wstrząs. Wyobrażała sobie, że w takiej chwili zemdleje, zacznie wymiotować lub krzyczeć. Teraz była tylko rozczarowana i obojętna.

– Suka gryzie – stwierdził jeden z trzymających ją za ręce potworków. – Chędożyć strach…

– Trza przywiązać blać do deski i poobracać – warknął wysoki, smutno wyglądający młodzieniec.

– Szkoda go – wyszeptała niska i czerwona na twarzy chłopka. – Nasienie miał, to pewne… Szkoda dobrej krwi, a ją, ścierkę, niech parch pokręci. Tfu!

Kilka młodych, pięknie zbudowanych i nienaturalnie smętnych dziewcząt pochyliło się nad ciałem grubaska i zaczęło je uważnie oglądać. Nie zwracały uwagi na rozcięte gardło i zaledwie zakrzepłą krew. Dotykały włosów, brwi, ust i dłoni. Przysuwały nosy do policzków i obwąchiwały je. W końcu zaczęły zdejmować z niego ubranie, buty i spodnie. Każdą rzecz trzymały w rękach i pocierały materiałem o swoją skórę. Zamykały przy tym oczy i zaczynały nucić monotonną melodię. Kiedy odsłoniły przyrodzenie Ghi-sppi, pochyliły się jeszcze bardziej i zaczęły głośno wzdychać. Wszyscy stojący obok również skierowali tam spojrzenia. Nawet mężczyźni smutno kiwali głowami i zafrasowani poruszali ustami.

– Do Mugaby – odezwał się w końcu potworek ze zdeformowaną głową i rękami. Mówił beznamiętnie, a jego usta pokryte były kropelkami żółtej śliny. – Niech ją napocznie. Potem przyjdzie nam czekać… Niech rodzi… Jedno to jak splunięcie. Szybko wsiąka… Tfu! Harpia zdechła…

– Chyba że miot jej się trafi… – wycharczała chorobliwie grubym głosem stara, zasuszona chłopka.

Wszyscy pokiwali głowami i ruszyli w kierunku chaty Mugaby. Dziewczyna spróbowała się wyrwać, ale przewrócili ją na ziemię, związali nogi i ręce, po czym jak gałąź pociągnęli dalej. Zatrzymali się przed drzwiami i zamilkli. Dziewczyna nie mogła uwierzyć, że w ciągu sekundy można aż tak bardzo znieruchomieć. Niektórzy mieli otwarte usta, inni zgięte w trakcie dawania kroku nogi. Próbowała wykorzystać sytuację i uwolnić się z uścisku, ale nie potrafiła rozgiąć zakleszczonych palców. Szarpnęła się, przewróciła nawet jednego z trzymających, ale uchwyt nie zelżał. Jej nadgarstki nadal pozostawały w niewoli i w dodatku coraz bardziej cierpły. Drzwi chaty uchyliły się i na progu stanął Mugaba. Tym razem był ubrany w wełniane poncho, spod którego sterczały chude i krzywe nogi. Bathy obserwowała go ze strachem. On jednak uśmiechał się do niej, trzymając ręce skrzyżowane skromnie na piersi.

– Odejdźcie – powiedział prawie niedosłyszalnym szeptem. Mimo to mieszkańcy wsi zrozumieli. Bez słów skierowali się do swoich chat.

– Czego chcesz? Monet? – wyrzuciła z siebie dziewczyna. – Nie jestem klaczą rozpłodową, staruchu… – Ściągnęła z nadgarstków więzy i uwolniła nogi.

– Zabiłaś – stwierdził krótko starzec. Na jego ustach błąkał się szczęśliwy grymas. – Zabrałaś nam dobrą krew. Mogłaś odejść za rok… Chcieliśmy tylko twojego płodu, dziewko. Tylko tyle, boś więcej niewarta… Zabiłaś, a on mógł dać naszym babom brzuchy szybciej, niż ty rzyć obmywasz, suko…

– Zabiję się – wrzasnęła Bathy, zasłaniając się gałęzią.

Mugaba zaśmiał się szeroko i podciągnął poncho.

– Gap się, na, poigraj… – stęknął, drobiąc w miejscu swoimi wielkimi stopami.

Bathy zaczęła się wycofywać w kierunku konia. Starzec szedł za nią i nie przestawał tańczyć. Bathy starała się nie patrzyć na jego przyrodzenie. Mrugała oczami, nerwowo machała gałęzią i wzniecała na placu kłęby kurzu. Kiedy oparła się plecami o konia, Mugaba zrobił zatroskaną minę i zapytał:

– Chyba nie pojedziesz sama? Nie mam zamiaru zostawać w tym śmierdzącym chutorze. Człek godziny niepewny, a i widok zepsuty… Sami zakręceni tutaj…

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i z jeszcze większym przerażeniem obserwowała Mugabę. On nie przestawał szczerzyć krzywych zębów i kontynuował:

– Moczary wkoło, pół dnia przed nami i droga niepewna. Koń może nie trafić, a szczęście łatwo da gardła… Człeka jakiego musimy stąd zabrać, przewodnika…

– Kim jesteś? – wyszeptała blada i drżąca.

– Teraz jestem Mugaba – odparł spokojnie starzec. – A wcześniej byłem Ghi-sppi…

Bathy nie wytrzymała i osunęła się na ziemię. Kilka postaci kręcących się w pobliżu splunęło na ten widok z lekceważeniem i odwróciło wzrok. Starzec przywołał gestem garbatego karła z obwisłą twarzą. Tamten podbiegł posłusznie i wyjąkał:

– Czy… czy da… dajecie mi… te, te… suuuukę?

– Konia drugiego przysposobisz i przez moczary ruszymy – odparł rozkazującym tonem Mugaba. – Dziewkę wychędożę z daleka… U nas powietrze chore, a ziemia truciznę nosi. Ruszaj, bo dnia nie starczy…

Kiedy pół godziny później wyjechali ze wsi, dziewczyna przewieszona przez grzbiet jednego z koni zaczęła dochodzić do siebie. Poruszyła się, otworzyła oczy i z wysiłkiem podniosła głowę. Pomogła sobie rękami i wspięła się na siodło. Była blada, wystraszona i nerwowo rzucała wzrokiem na Mugabę i garbusa. Miała ochotę ściągnąć wodze i rzucić się do ucieczki, ale zauważyła bulgocące wokoło bagno i zrezygnowała. W dzień wszystko wyglądało groźniej niż w nocy. Na brunatnej, nieprzeniknionej wodzie kołysała się rzęsa i pływały gąbczaste liście. Drzewa zwieszały długie gałęzie, a grube pnie zasłaniały słońce. Wilgoć i upał stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Bathy obejrzała się i zobaczyła tuż za sobą łeb wierzchowca Mugaby. Nie podniosła oczu, czuła wstręt do starca i nie ufała mu. Wolała patrzeć na plecy garbusa, który pewnie posuwał się do przodu.

– Dokąd jedziemy? – rzuciła pytanie w powietrze.

– Za bagno – odpowiedział sztywno Mugaba.

– A on? – Pokazała palcem garbusa.

– Wiedzie nas – wyjaśnił starzec.

– Nie zbłądzi? – zapytała, nie starając się nawet ukryć lęku.

Przewodnik odwrócił się i zaśmiał paskudnie. Dziewczyna wyraźnie widziała jego pomarszczone ciało i oślizły język przypominający olbrzymią czerwoną brodawkę.

– Zdrowa jesteś, dziewko – zarechotał garbus. – Zmacałem cię, kiedyś osłabła…

– Prawda to? – wybuchnęła z wściekłością. Dopiero teraz odważyła się spojrzeć w oczy Mugabie.

Starzec zaśmiał się tak, jakby go ktoś nagle połaskotał w brzuch. Wydawało jej się, że rozpoznaje ten śmiech. Nie mogła tylko znieść widoku jego twarzy. Despotyczna władza i niehamowane namiętności uczyniły z rysów Mugaby swoistą mapę perwersji. Mimo przywiązania do Ghi-sppi dziewczyna nie potrafiła przełamać w sobie niechęci i obrzydzenia.

– Prawda – potwierdził skwapliwie starzec. – Wyklepał cię ździebko… Nie frasuj się, on nie dla ciebie. To plugawe nasienie złej krwi. Padlina prawie… A brechtać może takie jak on, garbate…

– Lepszy jestem niż młodzi – odciął się z irytacją garbus. – A w nocy każde ścierwo czarne…

– Nie chcę tego gadania słuchać. – Bathy skrzywiła się i splunęła ze złością w wodę. – Rzekłbyś lepiej, czy droga dobra, bo słońce gaśnie… Bezpiecznie tu?

Garbus nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ z liany nad jego głową zsunął się długi, ciemnoskóry wąż i błyskawicznie oplatał mu się wokół szyi. Przewodnik szarpnął się, chwycił za nóż, ale nie zdążył go użyć. Wąż podciągnął się i garbus zawisł w powietrzu. Dusił się, wierzgał nogami, próbował krzyczeć, ale uścisk ani na moment nie zelżał. Koń spłoszył się, skoczył w bok i zarył kopytami w bagnie. Powoli zaczął tonąć. Rżał żałośnie, chciał wyskoczyć z grząskiej mazi, ale było za późno. Z wody wyłoniły się kolejne węże i zaczęły oplatać jego grzbiet. Niektóre ślizgały się zygzakami na wodzie i uderzały zębami w wyprężoną szyję.

Dopiero teraz Bathy i Mugaba zobaczyli, że znaleźli się wśród setek węży. Wszystkie były ciemnoskóre, długie i kłębiły się w wodzie i na gałęziach.

– Wężowisko! Ruszaj! – krzyknął starzec i końcem wodzy uderzył konia dziewczyny po zadzie.

Wierzchowiec szarpnął się do przodu i przyspieszył. Dziewczyna przylgnęła do grzywy i zamknęła oczy. Drugie uderzenie w zad poderwało konia do szalonych skoków. Zwierzę rozbryzgiwało bagienną płyciznę, uderzeniami łba odtrącało zsuwające się z gałęzi węże i przeraźliwie charczało. Dziewczyna czuła opadające na jej plecy gady i histerycznie piszcząc, strącała je, zanim zdołały się owinąć. Kilkakrotnie poczuła ugryzienia osłabione przez ubranie. Słyszała sapanie Mugaby i kwik jego konia. Węże owinęły się wokół tłukących o wodę kopyt i po chwili chrapy po raz ostatni nabrały powietrza. Splątane nogi osłabły, znieruchomiały i ugięły się. Woda zakryła łeb, a Mugaba wyleciał z siodła i wpadł prosto pod zsuwające się z góry węże. Nie krzyczał, nie walczył i nie bał się. Kiedy jego ciało znalazło się w wodzie, zobojętniał i bez sprzeciwu pozwolił się dusić. Nie bronił się nawet wtedy, gdy spod wystających korzeni drzewa majestatycznie wyłonił się olbrzymi, blisko pięćdziesięciometrowy wąż, wbił w niego zęby i zaczął połykać.

Twardy grunt pojawił się nagle. Koń wyskoczył na podmokłą łąkę i dopiero teraz nabrał rozpędu. Im bardziej sucha stawała się trawa, tym szybciej uderzały o ziemię kopyta. Strach zwierzęcia znalazł ujście w niczym nie hamowanym pędzie. Wierzchowiec poniósł, a Bathy nic nie próbowała zrobić, aby temu przeszkodzić. Była zbyt przestraszona i zbyt silnie zaplątała ręce w wodze i końską grzywę. Palce zesztywniały, nogi docisnęły strzemiona do brzucha, a zęby wgryzły się w wargi. Myślała tylko o tym, żeby nie spaść. Po raz pierwszy tak bardzo cieszył ją wiatr, zachwycało słońce i sucha przestrzeń rozciągająca się aż po horyzont.

Koń zwolnił dopiero wtedy, gdy z jego pyska zaczęła spadać całymi płatami piana, a oddech zamienił się w nerwowe rzężenie. Jego skóra pokryta była potem, a wyczerpane mięśnie chorobliwie drżały. Dziewczyna zsunęła się z siodła i miękko upadła na ziemię. Oddychała ciężko, obserwując, jak zwierzę osuwa się na trawę, wyrzuca z pyska kłąb piany, krztusi się, ryje kopytami ziemię i nagle sztywnieje. Nie musiała sprawdzać. Wiedziała, że wierzchowiec padł.

Spod siodła wysunął się cienki i oślizły gad. Był młody i zagubiony. Miał nie więcej niż dwa metry długości. Początkowo uniósł do góry łeb i wyczekująco wpatrywał się w Bathy. Nie atakował jednak. Wydawało się, że wącha wiatr i podejmuje jakąś decyzję. Po chwili opadł na trawę i powoli zaczął pełznąć w stronę bagna. Bathy ostrożnie rozpięła kurtkę i wsunęła dłonie pod pachy. Sprawdziła również nogawki i kieszenie. Dopiero wtedy uspokoiła się i wstała.

Równina ciągnęła się od ściany lasu na bagnach. Nie zakłócał jej ani pagórek, ani drzewo. Bathy wyjęła z kieszeni siodła kuszę i strzały, po czym uświadomiła sobie, że coraz bardziej dokuczał jej głód. Teraz, kiedy była wolna, organizm upomniał się gwałtownie o swoje prawa. Mimo pragnienia nie zdecydowała się wrócić na bagno. Postanowiła ruszyć przed siebie, wierząc, że w końcu kogoś spotka. Starała się nie myśleć o Ghi-sppi i niezrozumiałych prawach, rządzących jego światem. Czuła wstręt do Mugaby, do szaleńców napotkanych w tajemniczej wsi i wężowiska mnożącego się dzień po dniu na bagnach. Z pochyloną głową stawiała stopy na suchej trawie i wyobrażała sobie stół zastawiony jedzeniem i piciem.

Słońce lada chwila mogło zgasnąć. Bathy rozejrzała się, ale poza ptakami szybującymi wolno po niebie nie zobaczyła niczego interesującego. Powietrze drżało od upału, skóra na opalonej twarzy zaczynała boleć, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Kilkakrotnie potknęła się i upadła. Była słaba i z trudem wdychała powietrze. Obejrzała się i w oddali zobaczyła ptaki krążące nad padłym koniem. Zamknęła oczy i pomyślała o ojcu. On wiedziałby, co należy zrobić. Uklękła, odchyliła głowę do tyłu i odpoczywała. Nagle do jej uszu doleciał znajomy dźwięk. W jednej chwili stanęła na nogi i z nadzieją rozejrzała się po okolicy. Dźwięków było coraz więcej, ale nadal nic nie mogła zobaczyć. Wreszcie w oddali zamajaczyły sylwetki jeźdźców. Bathy odetchnęła z ulgą. Tętent koni i szczęk broni brzmiały w jej uszach jak najwspanialsza obietnica. Zaczęła biec w stronę oddziału, jakby obawiała się, że jej nie zauważy i odjedzie.