175126.fb2
Było ich trzydziestu. Wszyscy z mieczami przy pasach, kuszami na plecach, w luźnych habitach i kapturach na głowach. Przypominali bandę zbuntowanych mnichów. Na rękach nosili ciężkie rękawice obszyte metalowymi blaszkami. Kiedy ją zobaczyli, zatrzymali się i znieruchomieli. Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i pomachała w ich stronę rękami. Widać było, że dziwni jeźdźcy nie spodziewali się w tym miejscu kogokolwiek spotkać. W końcu pierwszy z nich machnął ręką, a dwaj inni, towarzyszący mu po obu stronach, natychmiast pogalopowali prosto na dziewczynę. Kiedy zatrzymali konie tuż przed nią, wówczas poczuła obcy, lekko mdły zapach. Przestała się uśmiechać i zaniepokojona próbowała dostrzec ich rysy pod kapturami.
– Kim jesteś? – zapytał stojący najbliżej mnich.
– Bathy… – zakrztusiła się i zaczęła głośno kasłać. Drugi z konnych rzucił w jej ręce bukłak z wodą. Otworzyła go i duszkiem wypiła niemalże połowę. Westchnęła, czując jak powracają jej siły. – Jestem Bathy… A wy, panie? Jesteście mnichem?
– Co tu robisz? – Pytanie zostało postawione tak, jakby mnich nie usłyszał odpowiedzi.
– Z bagna idę… – wyjaśniła dziewczyna, czując ogarniającą ją senność. – Mój kompan utonął, a ja ledwie wylazłam z wężowiska… Koń mi padł… A wy? Dokąd zmierzacie, panie? Do Grwaldu?
– Ładna jesteś – stwierdził sucho mnich. – Szkoda cię na zmarnowanie…
Obaj jeźdźcy zawrócili w miejscu i pogalopowali z powrotem do oddziału. Bathy wolno ruszyła w ich stronę. Zmęczenie sprawiło, że zobojętniała i marzyła tylko o jedzeniu i śnie. Od grupy oderwał się jeden z mnichów, prowadząc za sobą luźnego konia. Rzucił wodze w ręce dziewczyny i bez słowa dołączył do oddziału. Dowódca skinął w jej stronę ręką i mnisi ruszyli kłusem w drogę. Dziewczyna wspięła się na siodło i po chwili dogoniła oddział. Zwolniła dopiero przy dowódcy.
– Dzięki, panie – krzyknęła w jego stronę. – Dokąd zmierzacie?
– Tam – odparł grubym głosem dowódca. Podniósł przy tym rękę i pokazał przed siebie.
– Z daleka? – Bathy nie zrażała się jego chłodem. Z opowieści ojca wiedziała, że większość żołnierzy była właśnie taka. Obojętna, gruboskórna i bezlitosna.
– Z daleka – odparł tak samo zimno dowódca.
– A jak was zwą, panie? – Z całych sił starała się być uprzejma i nie zapominać, że zawdzięcza mnichom życie.
– Eryk – chrząknął z irytacją mnich. – Długo tak będziesz pytać? W gębie zasycha…
Słońce schowało się i wokoło zapadły ciemności. W tej samej chwili kilkunastu mnichów zapaliło pochodnie i przesunęło się do przodu. Dziewczyna dziwiła się milczeniu, w jakim wykonywali wszystkie czynności. Zachowywali się tak, jakby odcięto im języki. Przyglądała się ich ubraniom i starała się dostrzec chociażby fragment twarzy. Wszystko jednak tonęło pod kapturami. Jej oczy przesunęły się po mieczach zwisających luźno w bogato inkrustowanych perłami pochwach. Głownie wykończone zostały wielkimi rubinami, które raz po raz odbijały światła pochodni. Bathy zrezygnowana zwiesiła głowę i popadła w odrętwienie. Obudziła się dopiero na trakcie. Oddział posuwał się powoli, a mnisi sennie kiwali się w siodłach. Niektórzy spali, wydając na przemian głośne chrapnięcia i piski. Nagle ręka Eryka ściągnęła jej wodze i oddział w jednej sekundzie stanął w miejscu. Bathy zdziwiona podniosła oczy na dowódcę. Chciała coś powiedzieć, ale gestem nakazał jej milczenie. Nasłuchiwali. Przez dłuższą chwilę niczego nie słyszała. Kiedy traciła już nadzieję, doleciał do niej narastający tętent konia. Pojedynczy jeździec zbliżał się z olbrzymią szybkością. Bathy wsłuchała się w uderzenia kopyt i domyśliła się, że mieli za plecami jednego z królewskich posłańców. Tylko oni potrafili zmusić wierzchowca do tak szybkiego biegu i tylko ich konie znały trasę na tyle dobrze, żeby w taki sposób pokonywać ją w ciemnościach.
Mnisi zgasili pochodnie i rozjechali się na dwie strony drogi. Bathy poczuła na ramieniu ciężką dłoń, która bez słowa zacisnęła się na ubraniu. Nawet nie próbowała się bronić. Dopóki niczego nie rozumiała, dopóty postanowiła być posłuszna.
Posłaniec stał się widoczny. Na tle oświetlonego przez księżyc nieba przypominał kulę siana toczoną przez huragan. Bathy westchnęła. Kochała ludzi, którzy tak wspaniale potrafili dosiadać koni. Wtedy dostrzegła sieć, którą mnich stojący najbliżej drogi wyjął z torby przy siodle. Przełożył ją na prawą stronę i przygotował do rzutu. Dziewczyna nie czekała dłużej. Spontanicznie chwyciła jedną ze strzał i desperackim szarpnięciem wbiła ją w szyję trzymającego jej ramię mnicha. Zapiszczał przeraźliwie, a jego koń uderzony odruchowo piętami w brzuch odskoczył na bok. Zanim mnisi zdążyli zareagować, strzała dźgnęła zad wierzchowca, na którym siedział mnich z siecią. Rżenie i gwałtowny skok konia do przodu umożliwiły posłańcowi bezpieczne przemknięcie obok oddziału. Sieć nie została rzucona.
Bathy gwałtownie rzuciła się do ucieczki. Za wszelką cenę postanowiła nie stracić kontaktu z posłańcem. Kiedy wyjechała na środek traktu, zdała się na instynkt zwierzęcia. Przenikliwy pisk, który za sobą usłyszała, przeraził ją i zmusił do maksymalnego wysiłku. Już po chwili wiedziała, że jej koń przeszedł długotrwałe szkolenie i mógł ją ocalić. Rozciągnął się w pełnym cwale, wyrównał krok i ani na moment nie zwalniał. Jego oddech był jednostajny i mimo całodniowego marszu nie zdradzał oznak zmęczenia. Za plecami Bathy ruszyła pogoń. Przez dłuższy czas nie wiadomo było, kto do kogo się zbliżał. Wszystkie wierzchowce mnichów zostały specjalnie wyszkolone i uodpornione na zmęczenie. Dziewczyna liczyła na swoją mniejszą wagę i umiejętność jazdy. Miała też nadzieję, że uda jej się oddalić na tyle, żeby konie mnichów nie kierowały się instynktownie jej śladem. W końcu pogoń zaczęła zostawać w tyle. Za to w oddali, kilkadziesiąt metrów w przodzie, co pewien czas ukazywała się na tle nieba sylwetka królewskiego posłańca.
Pierwsze oznaki zmęczenia pojawiły się u konia po północy. Potknął się nieznacznie, wybił z rytmu, aby po chwili znów wyrównać bieg. Przez ten czas posłaniec nie zdołał się oddalić, a ona zbliżyć. Jechali tak, jakby odległość między nimi wyznaczał stale ten sam długi, niewidzialny pas. Kiedy w ciemnościach pojawiła się czerwona łuna, Bathy domyśliła się, że tej nocy nie skończą się jej problemy. Czerwień na niebie coraz intensywniej rozlewała się po okolicy, aż wreszcie zamieniła się w płonące domy i stajnie jednej z osad rozsianych na drodze do królewskiego pałacu. Koń zobaczył ogień i odruchowo zwolnił bieg. W twarz dziewczyny uderzyła drżąca fala ciepła.
Pożar właściwie już dogasał. Stajnie z sianem i ziarnem wypaliły się najszybciej, a domy, szczególnie te nowsze, zbudowane z kamiennych bloków, zajmowały się dużo wolniej. Nie słychać było krzyków kobiet, konania mężczyzn ani płaczu dzieci. Nie zaszczekał żaden pies, nie zapiał kogut, nie kwiczały świnie, nie rżały przestraszone konie. Na zbutwiałej, oderwanej kopnięciem desce Bathy zdołała przeczytać nazwę osady: Cygga. Zauważyła przed sobą posłańca, który poklepywał uspokajająco wierzchowca i omijając żarzące się belki, oceniał sytuację. Obejrzał się, zobaczył dziewczynę i przywołał ją machnięciem ręki. Podjechała ostrożnie, nasłuchując, czy nie zbliża się pościg. Dopiero po chwili odróżniła pomiędzy spalonymi domami i stajniami ludzkie ciała. Ktoś dokonał w tym miejscu prawdziwej rzezi. Ludzie zostali zaskoczeni we śnie, dlatego wybiegali z domów bez ubrań i bez butów. Większość została zarąbana mieczami i toporami, niektórych zadławił arkan, innych przygwoździły włócznie lub strzały z kuszy. Tylko nieliczni królewscy strażnicy oraz paru przemierzających szlak i nocujących w osadzie podróżnych stoczyło walkę i padło z bronią w rękach. Ci ostatni mieli na szyjach, ramionach i rękach głębokie ślady zębów. Ich ubranie i skóra zostały poszarpane, a twarze rozorane ostrymi pazurami. Bathy ze wstrętem odwróciła głowę i starała się na to nie patrzeć. Nagle posłaniec podniósł ze zdziwieniem oczy i zawołał:
– To ty, dziewko? Z Grwaldu?
Z ulgą skinęła głową, domyślając się, że ma przed sobą posłańca, od którego stary Gawdi pożyczył dla niej strój. Był młody, chudy i na swój wiek dość wysoki. Bathy uznała, że są prawie w jednym wieku.
– Mnisi mnie ścigają – powiedziała, rzucając za siebie spojrzenie. – Zaraz tu będą…
– To nie mnisi – przerwał jej posłaniec. – To mutanty…
– Jakże to! – wyrwało się z gardła dziewczyny.
– Gdzieś się podziewała, że o niczym nie wiesz? Cały Krepor we krwi. Mutanty w przebraniu mnichów uderzyły od wschodu. Przebiegłe z nich ścierwa i w mordowaniu zaprawione…
– Gadasz, że przyszli od wschodu – Bathy z niedowierzaniem podniosła brwi. – Tam przecież Pandab, a w nim wojska i ludzie waleczni.
– Pandab zdradził – wyjaśnił posłaniec, popędzając nagle konia. – Ruszaj, jeśli ci życie miłe. Słyszę ich…
Dziewczyna bez słowa trąciła konia piętami i pokłusowała za posłańcem. Jechali obok siebie, starając się nie patrzeć na boki. Po chwili opuścili dogasającą osadę i wjechali w ciemności. Tym razem poruszali się ostrożnie. Nie rozpędzali koni, patrząc uważnie na boki i obserwując kontury rysującego się w świetle księżyca horyzontu.
– Przeszli oddziałami – kontynuował posłaniec. – Wleźli wszędzie po cichu i kiedy dostali rozkaz, rzucili się królestwu do gardła. Grwald nawet się nie bronił… Dowódca straży, dawny oficer, Xotos, kupił ich. Gadają, że monety obiecał, że tajemnicę jakąś poznał. Pomerdany tylko zgadnie, o co w tym chodzi… Nie ma dawnego Grwaldu. Niepokornych wyrżnęli albo wywieźli do… Tfu! Szczurze mają gęby, a w walce gryzą i drapią. A dziewki chędożą, że strach… Szczurza krew, jurna…
– Mnie nie tykali – odezwała się oszołomiona wiadomościami Bathy. – Znaleźli mnie ledwie żywą, jeść dali, konia dobrego, a i dołączyć nie bronili… Jak cię zwą?
– Dart – odparł młodzieniec. Widać było, że myślami jest jeszcze w spalonej osadzie. – Posłańców też łowią. Ubitych będzie już ze dwudziestu albo i więcej. Szczury lepiej widzą i słyszą. Szczególnie w nocy…
– A co z naszymi wojskami? Co z królem? – Głos dziewczyny zdradzał skrajny niepokój. – Gdzie nasze wojska?
– Rozbite. – Stwierdził sucho posłaniec. – W rozsypce… Walczą, gdzie się da, ale nawałę trudno opanować. Oni atakują wszędzie. Wyłażą w zamkach, wkradają się do pałaców, czają się w osadach. W przebraniu i cicho, gadzia krew…
– A ty? – zapytała cicho. – Do kogo jedziesz?
Dart zawahał się tylko na chwilę. Jego zęby błysnęły odbitym światłem księżyca. Bathy dostrzegła to i lekko się zaniepokoiła. Miała wrażenie, że skądś zna ten uśmiech.
– Do króla – odpowiedział posłaniec. – Stajnie spalone, konie wykradzione… Wieści pewnie na czas i tak nie dowiozę, chociaż bardzo ważna… Tfu! Może nie warto jej dawać? Służba teraz parszywa, głowę położyć łatwo, a na torturach i tak z człeka duszę wyciągną…
– Zdrada darciem pasów u was karana, mawiał stary Gawdi – wtrąciła nieufnie dziewczyna.
Młodzieniec zaśmiał się nagle głośno i głupkowato. Wydawało się, że wysłuchał sprośnego żartu w zajeździe. Bathy coraz bardziej mu nie ufała. Kiedy spojrzał na nią i zobaczyła bez powodu wyszczerzone zęby, zdołała tylko wyszeptać:
– To ty…
– Dobrze powiedziane. – Posłaniec rechotał w siodle, aż nim trzęsło. – Przyznasz, że gębę mam teraz godną, a cały wygląd mało nikczemny? Trochę się do tych waszych cielsk przyzwyczaiłem. Ani tamten grubas Ghi-sppi, ani ten staruch Mugaba, nie byli nic warci… Jak to wy gadacie, gówniane nasienie z nich było. Wstrętne ochłapy miecha, nic więcej. Która dziewka chciałaby się z takim chędożyć? A chędożenie u was w cenie, pora i mnie spróbować…
Bathy odsunęła się z lękiem do tyłu. Zauważył to, zaśmiał się jeszcze głośniej i dodał uspokajająco:
– Tyś nie dla mnie. Ten chłopak, w którego wlazłem, lubił duże i cycaste… O, takie… – Dart zatoczył rękami wielki krąg w okolicach piersi.
– Jako Ghi-sppi byłeś prawdziwy – powiedziała ze smutkiem dziewczyna. – Każde twoje przyjście robi się gorsze… Zaczynasz zalatywać padliną… Gadaj lepiej, czego ode mnie chcesz? Królewskich monet? Czepiłeś się jak giez końskiego zadu… A może? Nie, tylko nie to…
– Co? – Dart z ciekawości aż zatrzymał konia.
– Ode mnie wara! Słyszysz? Od mojego łba wara!
Posłaniec dopiero teraz pokazał, na co go stać. Ryknął tak głośnym śmiechem, że kiedy arkan owinął się wokół jego szyi i zapadła cisza, Bathy poczuła kłucie w uszach. Ją samą również zaskoczył nagły ucisk gardła i zdecydowane szarpnięcie. Straciła przytomność. Upadku na drogę już nie zapamiętała.
Z ciemności wynurzył się niewielki oddział zakapturzonych postaci. Zeskoczyły z koni i pochyliły się nad leżącymi. Ręce ze szczurzymi pazurami zanurzyły się pod ubrania i przeszukiwały kieszenie.
– Dziewka – rzucił za siebie szczur, który natrafił właśnie na pierś Bathy. – Rzepa… Pasy jakieś ukrywa… Twarde…
– Ten tutaj, to posłaniec… – warknął drugi szczur. – Odgryzę mu łeb i wyżrę kiszki…
– Na konia z nimi i do obozu – rozkazał sztywnym i nie znoszącym sprzeciwu tonem mężczyzna bez kaptura. – Tam ich wybadamy. Posłańca trzeba wysiepać nahajem i wieści zebrać… Dziewkę sam ogarnę…
– Niech będzie, panie Zdeb, niech będzie… – jęknął ten, który obmacywał dziewczynę.
Szczury zarzuciły ciała Bathy i Darta na jednego konia i w pośpiechu wjechały na wąską drogę przecinającą trakt. Orszak poruszał się dwójkami. Na końcu jechał Zdeb, były dowódca straży królewskiej z Grwaldu. Przytrzymywał konia Bathy i z trudem hamował się przed włożeniem ręki pod jej kurtkę. Nie musiał zgadywać, że trafili wreszcie na właściwą dziewczynę. Żebrak Murray, którego dopadł jeszcze w osadzie, wszystko mu opowiedział. Co prawda skórę z niego darli, bo tajemnicę chciał zataić, ale sól wysypana na ranę rozwiązała mu język. Powiedział o pasach z zaszytymi monetami i dziwnym grubasku, który bez jednego dotknięcia zabił kilkunastu włóczęgów. Zanim umarł, Zdeb dokładnie wypytał go o wygląd dziewczyny.
W obozie mutantów panował hałas i pijaństwo. Mnisi pozdejmowali kaptury, podwinęli habity i podskakiwali w rytm melodii wygrywanej na fujarce i lutni przez trzech wędrownych muzyków. Każdy z grających został przywiązany za nogę do koła wozu, na którym piętrzyły się skradzione w Kreporze przedmioty. Rozochocone mutanty tańczyły z dziewkami zabranymi w niewolę i gziły się bezwstydnie z co ładniejszymi i młodszymi na trawie. Od czasu do czasu wpadały w złość i przegryzały gardło zbyt hardo patrzącemu chłopu lub schwytanemu na trakcie handlarzowi. Czasami, słaniając się od wina, wlokły którąś z dziewek bliżej ogniska i piszcząc z zadowolenia, odzierali z ubrania. Szczurza krew, jurna i dzika, lała się także. Kiedy dziewka była wyjątkowo kształtna, mutanty rzucały się na siebie, bo żaden nie chciał jej oddać. Wówczas rozlegał się przenikliwy szczurzy pisk, charczenie i trzask zębów. Padały z przegryzionymi gardłami, poszarpanymi wnętrznościami i pianą na pysku. Te, które akurat stały na straży, w milczeniu i posłusznie sprzątały zwłoki i porzucały w dole wykopanym jeszcze w dzień przez chłopów.
Oddział wjechał pomiędzy ogniska, nad którymi piekły się sarny, przedostał się do olbrzymiego skórzanego namiotu pośrodku obozowiska i na komendę zatrzymał. Zdeb, który dowodził wypadem, dał znak, że posłaniec ma zostać doprowadzony przed dowódcę, mutanta Nariagę. Sam zajął się dziewczyną. Ściągnął ją z siodła, zaniósł do swojego namiotu i rzucił na stos futer. Przy świetle pochodni przez chwilę uważnie jej się przyglądał. Miał zamiar zerwać z niej pasy z monetami i natychmiast wszystko przeliczyć, ale pohamował się. Związał dziewczynie ręce i nogi, po czym żołnierskim krokiem ruszył do namiotu Nariagi.
– Czy już ją zamęczyłeś? – przywitał go zgryźliwie siwy, żylasty mutant. – A dla mnie przywiozłeś tylko to ścierwo… – pokazał zakrzywionym pazurem na odzyskującego przytomność posłańca. W świetle umocowanych na kołkach pochodni błysnął sygnet z wielkim diamentem. – Jesteś gorszy od nas, Zdeb, jesteś zimny jak jaszczur. Gdyby nie to, pewnie kazałbym ci przytrzymać łeb i własnoręcznie przewierciłbym twoje ślepia moim pierścieniem… Pokażę ci, kiedy przyjdzie pora. Może zaraz, a może dopiero przed śmiercią… – Mutant zaśmiał się ponuro i z wysiłkiem. – Trzymam cię, bo obiecałeś mi monety, za które kupię księstwo…
– Kupisz, panie – potwierdził chłodno Zdeb. – A ja zostanę twoim najwierniejszym namiestnikiem…
– Obyś miał rację, psi synu – podsumował szczur i wbił zęby w udziec dochodzącej nad małym ogniskiem sarny. Dym snuł się powoli, uchodząc przez otwór wycięty w górze namiotu. Zdeb łypnął okiem na stojące w cieniu trzy potężne, uzbrojone po zęby mutanty i postanowił jak najszybciej zniknąć z oczu Nariagi. Chwycił posłańca za włosy i rzucił pod nogi szczura. Miał nadzieję, że tamten natychmiast zagryzie ofiarę i pozwoli mu odejść. Nariaga jednak zajęty był jedzeniem udźca. Zdeb pochylił się nad Dartem i warknął:
– Przed tobą było już u nas paru królewskich donosicieli i zostały po nich tylko gnaty… Rozumiesz, co gadam?
Posłaniec przytaknął, siadając na rozłożonych wokół ogniska skórach. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pomasował sobie gardło.
– Dajcie pić – odezwał się ochrypłym głosem. – Od granicy nie miałem nic w gębie…
Nariaga spojrzał na posłańca zaciekawionym wzrokiem i przerwał jedzenie.
– Ktoś ty? – Spomiędzy jego zębów wydobyło się przeciągłe mlaśnięcie. Podniósł przy tym jedną nogę i głośno pierdnął. – Gazy mnie męczą, brzuch pęka i nic się nie da zrobić… To, co mam z ludzi, gówniane jest i przeszkadza. Kiedy mnie wzdyma, wtedy was jeszcze bardziej nienawidzę…
– A wkładaliście kiedy, panie, tyłek do ogniska? – zapytał Dart, gryząc mięso z udźca.
Zdeb zamarł z przerażenia. Od dłuższej chwili nie mógł zrozumieć, kogo tak naprawdę schwytali na arkan. Jak na posłańca nieznajomy był zbyt pewny siebie. Poza tym nie sprawiał wrażenia kogoś, kto boi się czegokolwiek, a tym bardziej mutantów.
– Do ogniska? – zapytał zaintrygowany Nariaga. Tłuszcz na siwych wibrysach lśnił i drażniąco rzucał się w oczy. – Tyłek, gadasz…
– Tyłek, dupsko, rzyć… – kontynuował z takim samym uśmiechem posłaniec. – Wszystko jedno. Ważne jest, żeby dupsko nadstawić do ogniska, kiedy w bebechach nędzi i gazy idą… No i gacie trza zdjąć. Dziwne to, że nie znacie tego sposobu. Widać u was inne zwyczaje, a może i ciemnota się pleni…
– Śmierdzi mi, żeś ty chyba nasz… – przerwał mu Nariaga. – Bywało, że krzyżówka była trefna i spuszczało się oseska na wodę… A potem swój swego nie poznawał. A ty nasz jesteś czy z innych?
– Mogę być z was i mogę być z innych – odpowiedział posłaniec, wstając i podnosząc do ust bukłak z winem. – Mnie wszystko jedno.
– Panie, zabiję go – zawołał z wściekłością Zdeb. – To żaden posłaniec, to pokręcony…
– To mutant – przerwał mu szczur. – I zostanie z nami. Stary, dobry mutant… Słyszałeś, Zdeb? Wynoś się… Szukaj monet, bo zetrę na tobie zęby…
Zdeb zacisnął usta, poczerwieniał na twarzy i potulnie wyszedł z namiotu. Żałował, że nie rozpłatał gardła posłańcowi zaraz po schwytaniu. Nie zobaczył już, jak Nariaga wyciąga ręce do Darta i obaj serdecznie się ściskają.
– Czułem, że jesteś nasz, czułem to – cieszył się dowódca mutantów. – Żaden człowiek nie stał przede mną tak… – zawahał się, jakby szukał odpowiedniego słowa -…tak zwyczajnie. Na mój widok książęta wbijali sobie noże w pierś, a mnisi rzucali się na kołki od namiotu… Byle zdechnąć i nie dostać się w moje pazury… – wyciągnął w stronę posłańca szczurze pazury z pierścieniem i zacisnął je. – Ze strachu najszlachetniejsze dziewki kładły się pod moimi mutantami i kwiczały na rozkaz jak zarzynane świnie… Nieraz też ich dowódcy srali na moich oczach po nogach i płakali, kiedy smarowaliśmy im sadłem rzycie i wpuszczali we flaki prawdziwego szczura… Nawet ci z Sagdenii, te barbarzyńskie psy, tarzali się przede mną, błagając o śmierć. Teraz nadeszła pora, żeby świat oddał nam to najważniejsze… Jak cię zwą?
– Dart – odpowiedział posłaniec, powoli dopijając ostatnie krople wina z bukłaka. Widać było, że jest już lekko pijany. – Nie wiem, skąd jestem i nie znam swoich… Za ojców i matkę miałem królewskich posłańców. W stajniach Krepom… Kiedy ginęli na szlaku albo wracali pocięci, wtedy przychodzili nowi… Obcy, panie, zawsze obcy.
Nariaga wstał, przeciągnął się, beknął głośno i wytarł rękawem szczurzy pysk. Podszedł do Darta, objął go ramieniem i wyszli razem przed namiot. Księżyc świecił jasno, a gwiazdy nieregularnie pulsowały na bezchmurnym granacie nieba. Szczur podniósł łeb, wciągnął powietrze i zapatrzył się w górę. Dart przyglądał się mutantom tańczącym wokół najbliższego ogniska. Czuł za plecami obecność trzech potężnych i milczących strażników Nariagi. Posuwali się za swoim dowódcą jak cienie. Każdy z nich był wyższy o dwie głowy od posłańca i szerszy w barach od innych mutantów. Dart odniósł wrażenie, że w ich sposobie poruszania było coś z wielkich i dzikich kotów. Nie przypominali typowych mutantów szczurów, a olbrzymi, wystający jak garb, kłąb mięśni na karku upodabniał ich chwilami do leśnych turów.
– Kiedyś i tam trafimy – zapiszczał z nutką niecierpliwości w głosie Nariaga. – Gnicie w jednym miejscu, to nie dla nas. Tam nasze miejsce i żer…
Posłaniec nie zwracał uwagi na jego słowa i przyglądał się nagim kobietom tańczącym w uściskach szczurów. Dopiero teraz zauważył, że wszystkie były jednakowe. Miały duże piersi, kształtne pośladki, długie jasne włosy i piękne twarze o regularnych rysach i zmysłowych, pełnych ustach. Chłopscy muzykanci grali i śpiewali jakąś romantyczną melodię, a siedem kobiet wyginało się coraz bardziej prowokująco. Tańczące szczury również zrzuciły ubrania i widać było, jak bardzo są podniecone. Dart podniósł spojrzenie na mutanta i zapytał:
– Skąd macie, panie, tak dużo gładkich dziewek? Jedna w drugą rzepa…
Nariaga otrząsnął się, jakby go ktoś obudził z głębokiego snu. Przestał patrzeć w niebo i przesunął wzrokiem po tańczących kobietach.
– Klony – warknął cicho. – Próbna dostawa. Dziewki do uciech… Dobre one, ale na trochę… Opatrzeć się mogą, a wtedy o rajcowaniu szkoda gadać. Kłody to, a nie dziewki, chociaż z najprzedniejszego wzoru brane…
– Jakże to, panie? – Posłaniec otworzył ze zdziwienia usta i patrzył z niedowierzaniem na mutanta. – Klony? Rechoczecie ze mnie…
Nariaga rzeczywiście zaśmiał się, widząc po raz pierwszy zdziwienie Darta.
– Nie rechoczemy – odpowiedział, rzucając przebiegle oczami na pijanego szczura, który kilka metrów obok próbował schwytać na arkan ślepego włóczęgę z grubym kosturem w rękach. Włóczęga stał obok wozu ze skradzionymi meblami ze spalonych dworów i nasłuchiwał świstu pętli. Kiedy ta spadała niemal na jego głowę, odsuwał się nieznacznie i ratował życie.
Dowódca mutantów był wyraźnie zaintrygowany. Pochylił się do tyłu i szepnął coś do jednego ze swoich przybocznych strażników. Tamten skinął łbem i natychmiast podszedł do pijanego szczura. Chwycił rękę rzucającą arkan i przyciągnął do siebie. Chwilę potem puścił ją i pokazał szczurowi, że pora skończyć zabawę. Mutant jednak musiał być zbyt pijany, ponieważ wyszarpnął z pochwy miecz i rzucił się do walki. Cięcie minęło łeb przybocznego, który jednym uderzeniem pięści roztrzaskał atakującemu pysk. Kopnięciem odrzucił martwe ciało w krzaki. Teraz on podniósł z ziemi arkan i zamachnął się do rzutu. Wydawało się, że pętla spadnie dokładnie na szyję ślepca, ale tamten zrobił szybki krok do tyłu i znów uniknął schwytania. Nariaga aż pisnął z zachwytu. Jego pazury bezwolnie wbiły się w ramię posłańca.
– Ślepiec, który nie jest ślepcem… – Dart usłyszał jadowity szept.
Przyboczny mutant tym razem nie zlekceważył ślepca. Starannie przygotował arkan i wyczekał, kiedy włóczęga odwróci się, żeby odejść. Arkan znów chybił. Nariaga spochmurniał i zawiesił zimne spojrzenie na swoim przybocznym. Tamten schylił łeb i pokornie zbliżał się, aby otrzymać karę. Klęknął na jedno kolano i podał Nariadze arkan. Dart z uwagą przyglądał się pętli, która powoli zaciskała się na szyi olbrzymiego mutanta. Nariaga robił się coraz bardziej czerwony. W końcu zaczął skakać wokół klęczącego i szarpnięciami próbował powalić go na ziemię. Nie było to jednak proste. Kark i szyja wytrzymywały ataki, chociaż skóra na szczurzym pysku zrobiła się nieco bledsza. Nagle Nariaga puścił arkan i zwalił się, ciężko dysząc, na kolana. Jego ciało zaczęło nerwowo drżeć. Pazury zagłębiły się w habit na piersi i konwulsyjnie zaciskały. Dart nie ruszył się z miejsca. Patrzył na przerażone pyski przybocznych. Pochylili się nad dowódcą i głośno sapali. A więc jednak umieli się bać, zauważył z satysfakcją Dart. Rozejrzał się, ale ślepiec gdzieś zniknął.
– Podejdź tu – wycharczał mutant, pokazując palcem posłańca. Kiedy ich ręce prawie się dotknęły, stary szczur z wysiłkiem zapytał:
– Czy chcesz mi coś powiedzieć? Coś ważnego dla naszej rasy… Dla mutantów… Dla ciebie… Wojna dopiero się zaczęła i sporo krwi jeszcze popłynie… Powiedz mi to, co chcesz, powiedz, zanim odejdę…
Dart chwycił go za rękę i dotknął pierścienia. Wiedział już, czego chciał. Zobaczył przed sobą światło, o jakim nawet nie marzył. Dostrzegł w swoim przeznaczeniu kolejną szansę na zabawę, na zbliżenie się do celu. Nariaga spojrzał mu głęboko w oczy i jęknął:
– Zostajesz sam… Musisz przetrwać i poprowadzić ten oddział… Bądź wierny naszemu cesarzowi i nie lituj się nad obcymi… Dart. Szkoda, że rosłeś z nimi, szkoda, bo tak jak ja, nie czujesz strachu… Czy powiesz mi, co wymyślili, żeby zabić nasz gatunek? Ta padlina, Krepor, musi przecież kiedyś zdechnąć…
Dart położył dłonie na pazurach z pierścieniem. Z łatwością odtworzył to, co znalazł w umyśle prawdziwego królewskiego posłańca.
– Król rozkazuje, aby wszystkie wojska zgromadziły się na granicy z księstwem Syriusa. Tam zostaną wydzielone oddziały, które zwalczą mutanty ich sposobem… – Wiadomość była przekazywana martwym i monotonnym głosem. – Nie dopuścić do starć regularnych wojsk. Wydzielić, przemieszać i atakować bez litości. Żadnych jeńców. Do kraju mutantów wysłać oddział najemników i zabić cesarza. Na dowódcę wyznaczam grafa Donahue. Okaże się moim sygnetem. Wykonać. Król.
Wtedy po raz pierwszy Dart uwierzył, że uda mu się dotrzeć do celu szybciej niż obliczono w świecie równoległym. Skończył mówić i niecierpliwie wpatrywał się w pysk Nariagi. Chciał zobaczyć jego śmierć i wydać rozkaz do wymarszu. Patrzył w stare oczy szczura, ale śmierć nie nadchodziła. Nariaga odpowiadał mu spojrzeniem i wydawało się, że on także czeka. Przyboczni cierpliwie klęczeli obok z rękami na rękojeściach mieczy. W końcu oczekiwanie stało się męczące.
– Czy teraz dasz mi swój pierścień, panie? – zapytał z ledwie ukrytą niecierpliwością posłaniec. – Pora uderzyć na Krepor…
Uderzenie rzeczywiście nadeszło. Spadło na oko Darta z wściekłą, nagle wyzwoloną siłą. Olbrzymi diament wwiercił się dokładnie w prawe oko. Pięść Nariagi trafiła nieomylnie tam, gdzie chciała. Kiedy posłaniec upadł, z przerażeniem trzymając się za krwawiący, pusty oczodół, mutant zerwał się i wybuchnął histerycznym, piskliwym śmiechem. Przyboczni znów wyprostowali się i beznamiętnie stanęli za swoim panem. Oni nie śmiali się.
– Ty żmijo, ty gadzie, ty zgnilcu… – syczał przez zęby Nariaga. – Chciałeś mnie podejść? Mnie? Nariagę? Najsprytniejszego mutanta w cesarskich oddziałach?
– Gadałeś… – jęczał z bólu Dart. – Gadałeś, żem wasz, żem mutant…
– Gówno jesteś, a nie mutant! – ryknął z pogardą Nariaga. – Jesteś spaprany inaczej, może nawet pomerdany… Twój Krepor wyliże buty cesarza i zdechnie jak prosię… Sram na wasze wojsko i na waszego króla. Słyszysz? Tą rzycią na niego sram… – Dowódca mutantów zapienił się, podciągnął habit i wypiął wielkie, owłosione pośladki. – O tak! – W tym momencie rozległo się głośne pierdnięcie.
– Zabij mnie, słyszysz? – Posłaniec rzucił się na mutanta. – Zadźgaj na miejscu lub poderżnij gardło w nocy…
Nagle twarz Darta złagodniała, ciało rozluźniło się, a głos zamilkł. Oczy stały się szkliste i nieobecne. Nariaga również zauważył tę zmianę, ponieważ zagryzł wargę i przebiegle przyglądał się posłańcowi. Jego obstawa pozostała obojętna.
– Jakaś sztuczka? – pisnął szczur, a jego wibrysy wyraźnie zadrżały. – Wydłubać ci, zgniłku, drugi ślip?
Posłaniec jednak nie odpowiedział. Stał sztywno i wydawało się, że toczy jakąś rozmowę. Jego ciało raz po raz przechodził dreszcz. Nawet Nariaga wyczuł tajemniczą i potężną energię. Spoważniał, położył rękę na mieczu i przysunął się bliżej swoich szczurów. Po chwili z ust Darta wydobył się potok najgorszych przekleństw. Posłaniec zaczął tarzać się po ziemi, pluć, charczeć, rzucać się na boki i zrywać z siebie ubranie. Kiedy próbował się pogryźć, Nariaga cofnął się i patrzył na ten wybuch szaleństwa zza pleców mutantów. Oni również byli zdziwieni i przygotowani na gwałtowny atak. Po pierwszym ugryzieniu we własne ramię Dart krzyknął z bólu i trochę się uspokoił. Usiadł na ziemi i ciężko oddychał. Był spocony, brudny, a zakrzepła krew w oczodole przypominała najstraszliwsze obrazy starych mistrzów.
– Odejdź od nas – odezwał się poważnie Nariaga. – Jesteś opętany… Dać mu marchwi i wygnać z obozu – rozkazał krótko, odwrócił się i skierował szybkim krokiem do namiotu. Był przesądny i wierzył w magiczną siłę szaleństwa. Od dziecka tylko przed tym czuł prawdziwy strach.