175126.fb2
W chwili gdy Dart z zakrzepłym oczodołem opuszczał granicę ognisk i poczuł chłód nocy, kiedy muzyka i pijane krzyki zaczęły zacierać się w oddali, wtedy właśnie w namiocie, kilkadziesiąt metrów dalej, Bathy zauważyła cień pochylający się nad Zdebem, ważącym w dłoniach pasy z monetami. Sylwetka była wyraźna, a jej ruchy szybkie i zdecydowane. Ręka sięgnęła po jeden z pasów, podniosła go i błyskawicznie spadła na dół. Dziewczyna usłyszała stłumiony okrzyk i plaśnięcie uderzającego o skóry ciała. Potem ktoś stanął za jej plecami i przeciął jej więzy.
– Zabierz te pasy i ruszaj. W torbie jest twoja kusza i strzały. Znajdziesz też kawałek pieczeni… – Głos nieznajomego był miękki i przyjemny. W niezrozumiały sposób wydawał się pozbawiony emocji. Chciała odwrócić głowę i zobaczyć swojego sprzymierzeńca, ale silna dłoń zasłoniła jej oczy. – Nie trzeba. Po prostu uciekaj. Załóż habit…
– Dokąd? – Zareagowała spontanicznie.
– Na południe – powtórzył nieznajomy głos. – Starym traktem… Do księstwa Syriusa…
Skinęła głową. Ręka odsunęła się, rozległy się ciche kroki i zapadła cisza. Bathy rozejrzała się powoli i jak w transie zaczęła zapinać pasy z monetami na ramionach. Wsunęła się w habit, zasłoniła głowę i twarz kapturem, po czym wymknęła się z namiotu. Orgia rozkręciła się już na dobre. Mutanty kwiczały, piszczały, śpiewały, przewracały się po krzakach i gziły z dziewkami. Szczurzy temperament w połączeniu z wódką rodził niepohamowane żądze i wyzwalał najdziwniejsze instynkty. Bathy znalazła opróżnioną do połowy butelkę wódki, podniosła ją i udawała pijanego mutanta. Zataczała się, omijała kłócące się grupki wokół ognisk, unikała przesuwających się trzeźwych wartowników. Kierowała się na wschód, tam, gdzie znajdował się stary, dawno nie używany trakt do księstwa. Słyszała o nim. Herling opowiedział córce o tajemniczych zapadliskach, o nagłych powodziach i wytryskach gorącej lawy. To właśnie zniszczyło starą drogę. Mimo że była krótsza i szersza, omijali ją nawet najbardziej zachłanni kupcy. Zdarzało się, że karawana wozów wjeżdżała na drogę, znikała za zakrętem i zapadała się z łomotem pod ziemię. Pozostawała wielka wyrwa i sterczące ku górze kamienie o twardych i ostrych jak nóż brzegach. Bywało też tak, że wozy kupieckie otaczała gęsta mgła, która usypiała wszystko, co żywe. Wędrowni włóczędzy niechętnie opowiadali o dziesiątkach wysuszonych kości i czaszek znajdowanych pośród zbutwiałych wozów i zniszczonych towarów. Wyglądało na to, że w miejscu, w którym przebiegał trakt, przyroda stworzyła naturalną i nieprzebytą barierę. Na pograniczach Krepom, Pandabu, Sagdenii i krainy mutantów, a nawet dalej, bo na dziewiczych terenach zamieszkiwanych przez karły lub kowali z Lombardii, rozmaici awanturnicy, żołnierze, przemytnicy, jak też zwyczajni poszukiwacze przygód zakładali się, kto tamtędy przejdzie i zdoła ocalić życie. Takich, którym się to udało, można było zliczyć na palcach jednej ręki. Po powrocie nie chcieli o niczym opowiadać, zamykali się w sobie i uchodzili za dziwaków. Mówiono, że jeden z nich, dawniej wesoły i skory do awantur, podciął sobie żyły, dwóch innych, znanych na pograniczu złodziei i przemytników, zagłodziło się na śmierć, a trzej pozostali, doświadczony łapacz, żołnierz z Gór Asty i barbarzyńca z Szybgadii, przestali w ogóle mówić. Reszta zniknęła bez śladu.
Bathy zbliżyła się do ściany lasu. Wejście pomiędzy krzaki i drzewa oznaczało bezpieczeństwo. Miała zamiar ściągnąć za długi habit, ale powstrzymał ją znajomy świst. W ten sposób mogła lecieć tylko strzała. Jedna po drugiej. Dziewczyna przestraszyła się i kucnęła. Nasłuchiwała, ale świst nie powtórzył się. Poderwała się i pobiegła jak najszybciej do najbliższych drzew. Po drodze potknęła się i upadła. Poczuła, że jej ręka natrafiła na bełt od strzały tkwiącej w piersi mutanta w habicie. Jeszcze żył. Jęczał, a z jego ust wydobywały się krwawe bąbelki. W świetle księżyca widać było także drugie ciało. Ten mutant został trafiony prosto między oczy. Nawet nie zdążył ich zamknąć. Leżał teraz na wznak i wydawało się, że patrzy na Bathy swoimi przebiegłymi oczami szczura.
Dziewczyna podniosła się i ostrożnie ruszyła w kierunku traktu. Wiedziała, że prowadzi na północny zachód. Księżyc i gwiazdy wyznaczały drogę. Przedzierała się przez gąszcz krzaków, omijała omszałe pnie drzew, przeskakiwała przez wąskie strumyki i źródła. Przez cały czas wydawało jej się, że ktoś za nią podążał. Instynktownie wyczuwała obecność obcego. Kilkakrotnie zwalniała, czaiła się za wykrotami i czekała na swojego prześladowcę. Nikt jednak się nie pojawiał. Wiatr szumiał monotonnie wśród gałęzi, zwierzęta wydawały swoje nocne odgłosy, a jej ubranie przy każdym ruchu cicho szeleściło. Wmawiała sobie, że jest zmęczona i coś jej się przewiduje, że strach i zmęczenie wywołują nieuzasadnione przeczucia. W końcu przestała się oglądać i zaczęła myśleć wyłącznie o starym trakcie. Wiedziała, że lada chwila powinna do niego dotrzeć.
Droga wyłoniła się nagle. Bathy weszła na nią z boku i od razu odgadła, że jest na właściwym miejscu. Uderzyła ją przestrzeń i pustka ziejąca z nierównego pasa ziemi. Miała wrażenie, że pomiędzy drzewami przyroda wybrała sobie teren do sprawiania niespodzianek. Zniknął za nią spokój lasu, zmatowiał księżyc i gwiazdy, do jej uszu zaczęły dochodzić zupełnie nieznane odgłosy. Ruszyła po spękanej powierzchni, słysząc jęki przesuwających się pod nią skał, syczenie przelewającej się lawy i świst wiatru, którego jeszcze nie czuła. Dopiero teraz zaczęła się naprawdę bać. W każdej chwili spodziewała się zobaczyć zabójczą mgłę lub pękającą pod nogami ziemię. Miała zamiar cofnąć się i wędrować brzegiem traktu przez las. Pamiętała jednak, co opowiadał jej ojciec. Po obu stronach starej drogi mieli zwyczaj obozować pellegrisi. Najstarsi włóczędzy opowiadali, że tam właśnie mieszkali, płodzili się i przygotowywali do swoich napadów. Bathy wybrała. Wolała nieznany trakt niż nienawiść pellegrisów.
Mgła zaczęła się sączyć powoli. Z małych szczelin wysunęły się szare smużki i stopniowo rozrastały się, przybierając postać olbrzymich grzybów. Kiedy mgielne kapelusze dotykały się, szarość zalewała wszystko wokoło. Księżyc znikał, niebo zamazywało się, a wzrok nie potrafił odróżnić nawet własnych dłoni. Dziewczyna stanęła i obserwowała obłok. Przesuwał się w jej stronę. Tak jakby ją widział i celowo się z nią drażnił. Czasami nieruchomiał i cofał się. Chwilami tracił swoją intensywną szarość, nasycaną zimnymi smugami księżycowego światła. Potem wracał. Krok po kroku zbliżał się do jej twarzy. W końcu nie wytrzymała. Odwróciła się i z krzykiem pobiegła z powrotem do lasu. Strach przed pellegrisami okazał się słabszy.
Upadła na puszysty mech i ciężko oddychała. Histeryczny krzyk uwiązł jej w gardle i przypominał teraz skowyt przestraszonego szczeniaka. Wtedy usłyszała stłumione wołanie:
– Bathy! Gdzie jesteś? Odezwij się!
Poznała go. W ten sposób mógł jej szukać tylko Dart. Naiwny i głupi wędrował skrajem traktu, kierując się do księstwa. Dziewczyna pomyślała, że to cud, iż jeszcze żył. Nie o nim jednak myślała. Dość miała śmierci, którą powodował tajemniczy przybysz ze świata równoległego. Żal jej było prawdziwego Ghi-sppi, żal prawdziwego Darta, a nawet starca ze wsi na bagnach. Z przerażeniem wyobrażała sobie wniknięcie w jej duszę i ciało kogoś obcego, kogoś tak bezlitosnego. Syknęła przeciągle. Zobaczyła go biegnącego pomiędzy krzakami. Kiedy stanął przed nią i spojrzała mu w zdrowe oko, zdziwiła się. Nawet w nocy, w półcieniach gałęzi, zobaczyła przerażenie.
– Wystrachany jesteś… – szepnęła. – Chociaż trupem nie zajeżdżasz…
– Zostawili mnie – jęknął Dart. – Ukatrupili tutaj…
– Co ty gadasz? – Na twarzy dziewczyny pojawiło się zwątpienie i nieufność. – Łeb ci mutanty zamieniły czy co?
– Głupiaś? – otrząsnął się Dart. Jego ciało nerwowo drżało, a zakrzepnięty oczodół coraz mocniej piekł. – Moi mnie zostawili… Nie mogę wyleźć z tego… worka – dokończył i uderzył się ze złością po brzuchu. – Boli mnie, bojaźń czuję i straciłem kontakt… Te parszywe kundle rzuciły mnie na tę gównianą stronę i ubili. Co ja mam teraz robić?
– Po coś tu w ogóle przylazł? – zapytała z irytacją Bathy. – Kto cię prosił, żebyś właził w tych ludzi? Zakatrupiłeś ich i miałeś to w rzyci. Nie pamiętasz? Ścierwi z ciebie pomiot i żalu po mnie nie oczekuj…
Dart usiadł na mchu i schował głowę w dłoniach. Dziewczyna obserwowała go w milczeniu. Z pustym, zakrwawionym oczodołem wyglądał strasznie. Oboje byli głodni i zaczynało dokuczać im zimno. Dopiero teraz uświadomili sobie swoją sytuację. Krepor pogrążony był w wojnie. We wszystkich osadach, zamkach i pałacach, na wszystkich drogach i traktach, znajdowały się oddziały mutantów. Wojsko rozsypało się po kraju, król ukrył się nie wiadomo gdzie, a ludzie dla ocalenia życia próbowali układać się z wrogiem. Do tego dochodziły węszące wszędzie bandy przemytników, złodziei lub zwyczajnych włóczęgów. Nad tym wszystkim wisiała realna groźba nagłego ataku setek pellegrisów, którzy w takich chwilach chętniej niż zazwyczaj wychodzili ze swoich kryjówek. Wyłaniali się znienacka, atakując posuwające się wolno na wschód kolumny niewolników i towarzyszących im mutantów. Po takim natarciu na drodze zostawały porąbane mieczami i toporami zwały ciał, a wiatr już z daleka ostrzegał przed rozwijającą się zarazą. Droga do księstwa Syriusa nie rysowała się łatwo. Przed Bathy i Dartem coraz wyraźniej wyrastało widmo śmierci.
– Miałem odnaleźć nasze dziecko… – zaczął, cedząc słowa, posłaniec. – Dziecko naszego świata… Zdarzyło się, że bardzo dawno temu, kiedy odkryliśmy inne światy, trafiłem do was, wlazłem w takiego jednego i dziewkę zdrową przydybałem nad wodą… Chędożna była i chętna… Rozeznałem się, że dupczenie rzecz miła, ale tajemnicę ukryłem. Nie chciałem naszym mieszać… Zresztą przejście do waszego świata siły dużej potrzebuje i męczy. Wielu naszych połączyło się, żebym tutaj trafił… Wróciłem. Po czasie okazało się, że dziewka powiła chłopaka i dziewczynę. Dusze mieli inne, mocniejsze, szybsze, jakby nasze… Przecedziły się do nas, do naszego życia. Niecałe, postrzępione, głupie i ciemne, ale wiedzieliśmy, że są… Wtedy mnie znów wezwali… Musiałem im wszystko wygadać. Cicho było, spokojnie i śmierdziało zdradą… Wysłuchali i dali mi spokój…
W tym momencie noc przeminęła i z góry przedarły się do nich promienie słońca. Nie zwracali na nie uwagi. Zapomnieli o głodzie i czekającej ich wędrówce. Na czole posłańca skropliły się bąble potu, a w okolicach skroni napięły grube i sine żyły. Bathy kucnęła i nie odrywała oczu od jego ust. Była zaskoczona i całkowicie przejęta opowiadaniem. Z całych sił starała się nie zwracać uwagi na jego zakrzepnięty oczodół. Sięgnęła do torby po pieczeń i podzieliła się nią z Dartem. Gryźli w milczeniu zimne mięso i obojętnie obserwowali otoczenie.
– Musisz być bardzo stary… – odezwała się nieśmiało.
– Jestem stary podług was – skinął głową posłaniec. – U nas nikt nie umierał, po prostu się było… Wystarczyło, że ktoś bardzo chciał i powstawało nowe. Lubiliśmy to… Nowi przynosili śmiech, a my chcieliśmy się bez przerwy śmiać… Potem przyszło to najgorsze. Nie wiem skąd, chociaż mam swoje przewąchania… Może to ja sam przywlokłem tę zarazę do mojego świata? Niektórzy z nas zaczęli znikać, czy jak wy tu gadacie, umierać. Nie było rady. Wtedy znów mnie przywołali…
– Paskudne dziwy gadasz… – przerwała mu z przejęciem Bathy. – Tylko że nasze życie dla ciebie gorsze od bajora, a wasze ważne jak… – zawahała się i splunęła pod nogi, mocniej gryząc pieczeń. – Ślip straciłeś, więc wiesz. Za gorszych nas macie, chachmycie jedne…
– Nie skrywam – potwierdził Dart, oblizując usta po ostatnim kęsie. – Ciemni jesteście i śmierdzący. Żeby nie chędożenie, narżnąć by na was nie warto…
– To czemuś na mnie nie wskoczył? – nastroszyła się mimo woli dziewczyna. – Wstrętna dla ciebie jestem? Za chuda? A może chłopów wolisz? Słyszałam już o takich…
Posłaniec skrzywił się. Widać było, że był w kłopocie. Przyjrzał się zdrowym okiem dziewczynie, ocenił biodra, piersi, twarz, po czym westchnął ciężko.
– Nie wiem – odparł cicho. – Niby zdrowa z ciebie dziewka, niby cyc masz, a i rzyć dobrze uklepaną, ale coś mnie nie ciągnie… Tajemnica w tym jakaś, to pewne. Bo niby dlaczego z tobą mnie połączyli? Nagadali o dziewce, którą mam przygarnąć, i wysłali… I tak to za tobą się wlokę…
– A co z dzieckiem? – zapytała trochę uspokojona Bathy.
– Z dziećmi – poprawił posłaniec. – Dwoje się urodziło przecież…
– Dużo tych waszych…
– Chłopak i dziewka – wtrącił Dart. – Kiedy ona umarła, przekroczyła nasz czas naprawdę popaprana jakaś, obca, inna… Zniknęła tak samo szybko, jak przyszła. Jakby ją trzeci albo czwarty wymiar usidlił. Są czasy, o których nie mamy pojęcia. Dostęp do nich podły…
Trzask gałęzi rozległ się w pobliżu już po raz kolejny. Tym razem był głośny i usłyszeli go. Bathy poderwała się na nogi, a Dart podniósł z mchu krótki kij. Stanęli sztywno i nasłuchiwali. Jej dłoń zanurzyła się w torbie i wyciągnęła kuszę. Naciągnięcie trwało zaledwie trzy sekundy. Pora już była. Pellegrisi otaczali ich zacieśniającym się kręgiem. Oboje zobaczyli ich w tym samym momencie. Tym razem pellegrisi nie zachowywali się histerycznie i dziko. Szli powoli, majestatycznie, niemalże odświętnie. Wpatrywali się w Bathy i pochrząkiwali od czasu do czasu. W ich rękach znajdowały się długie kije i krótkie miecze o szerokich ostrzach. Z bliska wyglądali łagodnie. Sprawiali wrażenie cyrkowej trupy karłów wędrujących po trakcie dla zarobku. Wystarczyło jednak spojrzeć im dokładniej w oczy, aby zauważyć ziejącą z nich nienawiść. Dart przycisnął się do ramienia dziewczyny i mocniej ścisnął kij. Znów zaczął się bać. Bathy wycelowała kuszę w najbliższego pellegrisa i starała się zachować spokój.
– Podobno waszym bogom jest za ciasno… – Głos Darta zabrzmiał nienaturalnie cienko. – Dlatego zabijacie…
– Zawrzyj pysk, bękarcie! – wrzasnął na niego pellegris z czaszką osłoniętą metalową płytką. – Nie ty nam będziesz bogów wypominał…
– Pytam, bo dogadać się warto – kontynuował tak samo cienko posłaniec.
– Gardło oddasz i będzie po sprawie – zaśmiał się szyderczo karzeł.
– Waszym bogom najbardziej smakuje krew pellegrisów. Wyrżnijcie się sami…
Kij spadł na ramię Darta i o mało nie strzaskał mu obojczyka. Karzeł, który to zrobił, dyszał z wściekłości i zamierzał się do drugiego uderzenia. Tym razem miał zamiar dźgnąć posłańca w brzuch. Gdyby trafił, ścięty koniec kija wyszedłby dokładnie na wysokości nerek ofiary. Strzała z kuszy przebiła gardło pellegrisa i chwilę potem reszta rzuciła się do ataku z przeraźliwym wrzaskiem. Bathy zdążyła raz jeszcze naciągnąć kuszę i wystrzelić. Dart odbił cięcie maczety, stracił swój kij i zasłonił się rękami przed atakiem przysadzistego karła z pianą na ustach. Bathy spojrzała na posłańca i dopiero wtedy poczuła prawdziwy strach. Zamknęła oczy i czekała na śmiertelne cięcie maczety.
Dźwięk, który usłyszała, w niczym jednak nie przypominał świstu miecza. Było to najzwyklejsze gwizdanie. Przenikliwe, melodyjne i doskonale słyszalne. Pellegrisi przestali krzyczeć, zatrzymali się i zaskoczeni odwrócili głowy. Dziewczyna i posłaniec otworzyli oczy i spojrzeli w kierunku gwiżdżącego. Pod drzewem stał niewidomy włóczęga z obozu mutantów, trzymał dłonie przy ustach i gwizdał. Melodia była smutna i miała w sobie niejasną, usypiającą moc. Pellegrisi stali w bezruchu i wydawało się, że stopniowo poddają się dziwnej muzyce. Włóczęga nie przestawał gwizdać, coraz bardziej wzmacniając i modulując tony. Pellegrisi spuścili głowy i powoli ruszyli w głąb lasu. Przypominali żałobny pochód. Gwizdanie umilkło dopiero wtedy, gdy ostatni z karłów zniknął.
– Człowieku, ktoś ty, że taką mocą władasz? – Pytanie dziewczyny było gorączkowe i spontaniczne.
– Włóczęga ze mnie. Nikt ważny – odparł spokojnie ślepiec.
Jego ręka nieomylnie chwyciła stojący za nim gruby kostur, a wąskie usta uformowały się w coś, co od biedy mogło przypominać miły grymas.
– Słuchają was, panie – odezwał się ciągle jeszcze zdenerwowany Dart. – Pellegrisi was słuchają. Jak to możliwe? Ci mordercy…
– Mówią na mnie, Glass… Włóczęga… Są sposoby na wszystko – odparł wymijająco, ale uprzejmie. – Każdy ma swoją słabiznę. Gdzie to się wybieracie, panie?
– Do księstwa Syriusa idziemy – wtrąciła się dziewczyna. – Dzięki wam, Glass, za uratowanie życia…
– Po prostu, Glass – przerwał jej łagodnie włóczęga. – Żaden ze mnie pan. Po prostu, Glass…
– Śmierć nas goni – skinęła głową i kontynuowała Bathy. – Wojna nie dla małej watahy… Oparcia brak, czasu do złożenia. Ot, widzieliście… – przerwała, jakby chciała cofnąć to, co powiedziała. – Wybaczcie… Wybacz, Glass, ale nie jak ślepy gadacie…
– Przez trakt nie dojdziecie. – Stwierdzenie Glassa zabrzmiało złowróżbnie. – Zepsuty on i sam potrzebuje wsparcia. Zda mi się, że ktoś przy nim gmerał i sporo zła narobił…
– Jesteś obcy – wyszeptał cicho Dart. – Nie z mojego czasu jednak przybywasz. Czuję, że w twoim gadaniu znaki są ukryte…
– Poprowadzę was – odparł wymijająco włóczęga. – Nawała i tak tam dotrze za nami. A znaki w każdym gadaniu żyją. Kto umie czytać, ten znajdzie.
– Jakże to? – zdziwiła się Bathy. – Czytać umiesz? Bez oczu…
– Ruszajcie za mną – rzucił sucho Glass i z wyciągniętym kosturem dał krok do przodu. – Życie można poczuć… Widzi mi się, że wy, panie, coś o tym wiecie – dokończył, nie oglądając się.