175126.fb2
Zasuszony czytacz odłożył księgę i pokornie schylił głowę. Książę Syrius ośmielił go skinieniem.
– Brakuje, panie – wyszeptał ze strachem czytacz. – Brakuje stron…
– Znam historię – uciął Syrius. – Jaki jest koniec?
– Te strony zaginęły podczas… – usiłował chaotycznie tłumaczyć starzec.
– Wiem – przerwał po raz drugi książę. – Chcę znać koniec przepowiedni.
Czytacz sprowadzony aż zza krainy mutantów, z nieznanego państwa Migop, wahał się. Widział na sobie wzrok jasnowidza Jaga i wydawało mu się, że nie zdoła ukryć tajemnicy. Z zewnątrz dolatywały do niego odgłosy walki. Wiedział, że księstwo przetrwa i zwycięży. Widział na własne oczy, jak zabici w boju obrońcy zamku Syriusa budzili się ponownie do życia i stawali na murach. Wystarczył dotyk dziecka, którego matka ani na chwilę nie wypuszczała z rąk. Czytacz z Migopu nie wiedział jednak, że życie można było zwrócić tylko dwa razy. Potem nikt już nie potrafił zatrzymać śmierci. Bał się i za wszelką cenę próbował odejść. Jag przysunął się do niego, położył mu rękę na ramieniu i szepnął:
– Boisz się własnej wiedzy… Czy wierzysz w zmianę losu? Jeżeli znasz zakończenie przepowiedni, jeżeli czytałeś je, co każe ci ukryć prawdę?
– Jeżeli powiem wam prawdę, która nie jest dobra, czy wtedy cokolwiek się zmieni? – odpowiedział poważnie czytacz.
– Obaj wiemy, że przepowiednia jest jak oddech. – Pergaminowa skóra na twarzy Jaga napięła się. – Może być gorączkowy i chory… Może też być zwyczajny…
– Zmuszacie mnie do złamania przysięgi – zaczął z innej strony czytacz.
– Dokładnie – potwierdził sztywno książę. – Za oknem giną moi ludzie i chcę wiedzieć, co mam im rzec. Przepowiednia mówi, że księstwo będzie potężne i wszystkie inne kraje będą się go lękały. To za mało, żeby pójść spokojnie spać…
– Czytacz, który łamie przysięgę, śmiercią jest karany… – wykrztusił starzec.
– Za przysługę nie nagradzam śmiercią – odezwał się Syrius.
Czytacz nawet na niego nie spojrzał. Wpatrywał się w oczy Jaga. Tylko oni znali tajemnicę przysięgi. Śmierć musiała nadejść, aby powstrzymać zarazę. Zdrada rodziła chorobę, która zjadliwsza była od trucizny. O tym nie mogli jednak księciu powiedzieć. W spojrzeniu czytacza z Migopu zawarte było nieme pytanie. I strach przed śmiercią.
– Chodź – Jag pociągnął go w kąt komnaty. Książę nie zareagował. Przyglądał się w milczeniu bliźnie na swojej lewej ręce. Kiedy czytacz poczuł za plecami zimną ścianę, Jag cicho szepnął:
– Mów. Śmierć niech będzie moja…
– Dobrze, powiem ci – zgodził się z westchnieniem ulgi starzec. – Bądź gotów… – Zamknął oczy i zaczął monotonnym głosem. – Księstwo zwycięży. Będzie najpotężniejsze od tysięcy lat… Nawet barbarzyńska Szybgadia i plugawa kraina mutantów znajdą się na kolanach… Książę zostawi następcę, który żelazne rządy wprowadzi… Potęga nie potrwa jednak długo. Następca zostanie otruty, a księstwo oszaleje… Wtedy nadejdzie ktoś obcy i zacznie nowe rządy. Wojsko, które nie będzie bało się śmierci, wyruszy na dalekie podboje. Dziecko dorośnie i w klatce zostanie uwięzione. Matka jego odejdzie nie wiadomo gdzie…
– Powiedziałeś, że będzie w klatce? – wtrącił chłodno Jag.
– Będzie – potwierdził czytacz. – Aż do zniknięcia…
– Dokąd pójdzie? – zapytał z niepokojem jasnowidz Syriusa. – Po śmierć? Czy w ogóle może umrzeć?
– W księdze zostało napisane, że odejdzie – pokiwał głową czytacz. – Nic więcej.
– A jego matka? – nie rezygnował Jag. – Jak zniknie?
– Tak samo. Nic więcej nie ma… – rozłożył ręce czytacz.
Obaj odwrócili się w stronę księcia. Powoli, krok za krokiem, wychodzili naprzeciw swojemu przeznaczeniu. Czytacz był bezpieczny. Mógł odejść. Zdradę zostawiał na zamku księcia. Teraz Jag powinien się bać i przygotowywać na śmierć.
– Złe wieści? – Pytanie księcia zabrzmiało jak wyrok.
– Złe, panie – zgodził się Jag. – Szkoda o tym opowiadać…
– Czy możemy coś zmienić? – zapytał z drżeniem w głosie Syrius.
– Nie wiem, panie – odparł Jag. – Jeśli powiem, co usłyszałem, będę musiał zginąć…
– Wiesz dobrze, że życie możesz odzyskać… – uspokoił go książę.
– Jedno życie nic nie znaczy, panie – zaczął z trudem Jag. – Przepowiednia nie daje odpowiedzi. To los, a na to nie ma lekarstwa. Księga widzi naszą potęgę, twoją śmierć, panie, następcę i obcego… Następca zostanie otruty, a obcy uwięzi dziecko…
– Kiedy? – Diamentowe oko księcia błysnęło w świetle pochodni.
– Nie wiem… – Ostatni wyraz Jag prawie wykrzyczał.
Kilka sekund wcześniej drzwi komnaty otworzyły się cicho, po czym nieruchome, ciężkie powietrze przeciął świst topora. Książę został trafiony dokładnie między oczy, a jego głowa rozprysła się jak tykwa. Diament wysunął się z oczodołu i potoczył po posadzce w kierunku Jaga. Dwaj żołnierze zareagowali zbyt późno. Drzwi zatrzasnęły się i ktoś przekręcił w nich klucz. Jag zapamiętał zabójcę. Rozpoznał włochatą czuprynę, brodę i ręce. Waldo, przekupny handlarz niewolników, nie chybił. Wyleczył się dzięki dotknięciu dziecka, opowiedział wszystko o planach mutantów i bez tortur znalazł się w ciemnicy. Jag nie domyślał się nawet, w jaki sposób zdrajca zdołał się stamtąd wydostać.
Jedno spojrzenie wystarczyło, aby stwierdzić, że dla księcia nie było już ratunku. Dziecko zwyciężało śmierć tylko wtedy, gdy ciało pozostawało w całości. Tutaj nie było co zbierać. Roztrzaskana głowa przestała istnieć. Żołnierze rzucili się do drzwi i próbowali je sforsować. W końcu ktoś z zewnątrz przekręcił klucz i wydostali się z komnaty. Czytacz z Migopu leżał omdlały na posadzce, a Jag stał w oknie i zastanawiał się, jak powinien postąpić. Kiedy wbiegła Uka i rozległ się jej krzyk, czytacz odwrócił głowę i stwierdził:
– To prawdziwa śmierć. Będzie boleć…
– Kto, kto go zabił? – powtarzała zapłakana dziewczyna, klęcząc nad ciałem. – Gdzie byli żołnierze? Zdradziłeś go…
– Waldo – powiedział cicho Jag. – Ten pies skundlony z barbarzyńcami uwolnił się i przyszedł tu…
Czytacz z Migopu otworzył oczy i nieprzytomnie rozejrzał się dookoła. Powoli zaczął wstawać. Widać było, że jeżeli jeszcze raz spojrzy na zakrwawioną posadzkę, to zemdleje ponownie. Jag podał mu nóż księcia z ostrzem w kolorze palonej pomarańczy. Czytacz z lękiem cofnął dłonie.
– Zaraza albo śmierć, bracie – uśmiechnął się krzywo Jag. Nazwał go bratem, co miało podkreślić przynależność obu do rzadkiej i wymierającej rasy starych czytaczy.
Tamten zamknął na chwilę oczy, wziął nóż, zacisnął szczęki i z całej siły wbił ostrze w brzuch Jaga.
– Jeszcze raz… – wykrztusił Jag z zaciśniętymi z bólu zębami. Tym razem ostrze trafiło go dokładnie w serce.
W tym samym momencie Waldo zbiegł po schodach i znalazł się na dziedzińcu. W zamku unosiły się kłęby dymu. W olbrzymich garach gotowała się woda, na ogniskach obok pieczono owce, a kadzie ze smołą do strzał śmierdziały już z daleka. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi. Kobiety opatrywały rannych, żołnierze nie ustawali w strzelaniu do atakujących barbarzyńców, a pozostali mieszkańcy wnosili na mury kamienie i ciskali nimi w dół. Wszędzie było pełno krwi, jęków i nawoływań. Waldo ściągnął z trupa żołnierza z roztrzaskaną głową ubranie i przebrał się. Teraz przypominał oficera jazdy księcia Syriusa. Broń, którą znalazł u boku tamtego, również sobie przypasał.
Regularna bitwa, jaka od kilku dni toczyła się w zamku, powoli słabła. Obie strony zaczynały odczuwać zmęczenie. Mutanty, które ginęły pod murami całymi tysiącami, straciły większość swoich dowódców. Brak rąk do grzebania zwłok zabitych w każdej chwili groził zarazą. Nad okolicą zaczynał unosić się mdły odór rozkładających się ciał. Szczurom nie pomogło nawet nagłe wsparcie od morza. Barbarzyńcy, którzy zaatakowali o świcie kilkudziesięcioma łodziami, rozbili się o gąszcz płonących strzał i kamieni. Początkowa liczebna przewaga atakujących wyrównała się, kiedy zabici w walce ludzie Syriusa odzyskiwali życie. Tantra z dzieckiem na ręku nie próżnowała. Pojawiała się zawsze, ilekroć była wzywana. Mieszkańcy zamku przyzwyczaili się do jej obecności i tajemniczej siły dziecka. Początkowo omijali oboje w milczeniu, stopniowo jednak uznawali ich poświęcenie i odmienność za normalne. Czasami całowali matkę w rękę i dotykali czołami jej butów. Mimo walki i niedostatku czuli się bezpieczni. Życia nie odzyskiwali tylko nieliczni. Ci, którzy zostali rozrąbani lub ściągnięci z murów i rozdarci hakami na kawałki.
Waldo nie wiedział, że od strony Kreporu uderzyły w tyły wojsk mutantów zebrane oddziały królestwa. Szczury musiały wycofać większą część swoich żołnierzy i ponownie odzyskiwać Krepor. Tym razem nie było to łatwe. Zdrada nie skutkowała, a nagłe ataki nie wchodziły w grę, ponieważ wszystko znajdowało się w ich rękach. Teraz żołnierze Kreporu znienacka odzyskiwali stracone osady i zamki.
Waldo wszedł na mury z wielkim kamieniem i udawał, że zamierza go zrzucić na wspinających się barbarzyńców. Podstępnie zepchnął w dół dwóch żołnierzy księcia, a trzeciego zranił nożem w plecy. Kiedy obrońcy zorientowali się, że mają przy sobie zdrajcę, rzucili się w jego stronę. Handlarz nie mógł dłużej czekać. Odbił się i skoczył w morze. Zetknięcie z wodą o mało go nie zabiło. Zimne fale przeniknęły go aż do kości i prawie natychmiast wywołały dreszcze. Przeklinał w duszy tę drogę ucieczki, ale nic lepszego nie wymyślił. Wynurzył się tuż przed dziobem podpływającej pod mur łodzi. Znów zanurkował i po chwili chwycił się za burtę.
– Gdzie, psie Syriusa! – Usłyszał ryk brodatego barbarzyńcy z ustami przypominającymi rozdeptany placek. Zanim ostrze miecza odcięło mu dłonie, cofnął się, po czym błyskawicznie uderzył przedramieniem w opadające na burtę ostrze. Pękło jak drzazga nadepnięta butem.
– Stój, jestem Waldo! – ryknął, widząc kolejny zamach barbarzyńcy.
– A ja jestem Janos i odrąbię ci łeb! – odpowiedział mu z pogardą barbarzyńca i wykonał drugie cięcie.
Handlarz odpłynął od łodzi i próbował dostrzec sylwetkę Abotta. Król barbarzyńców stał na największej łodzi i klął, miotając się z wściekłości we wszystkie strony. Wymachiwał przy tym toporem i raz po raz nakazywał swoim ludziom wspinać się na mury. Nie obchodziło go to, że już przeszło połowa z nich leżała martwa na dnie morza. Waldo płynął w jego stronę i modlił się, aby nikt go nie zauważył. Kilkakrotnie omal nie zginął od kamieni ciskanych z góry. Kiedy podpłynął pod łódź i chwycił za drabinkę prowadzącą na pokład, zobaczył wychylającego się Abotta z toporem gotowym do rzutu.
– To ja, Waldo! – okrzyk przypominał spazm w chwili agonii.
Ręka barbarzyńskiego króla znieruchomiała w ostatnim momencie. Poznał handlarza i na jego twarzy pojawił się wredny uśmiech. Waldo wspiął się na pokład i opadł przed tamtym na kolana.
– Gdzieś się podziewał, wszawy kundlu? – warknął Abott. Jego ludzie spode łba przyglądali się przybyszowi. – Co to za parszywe łachy masz na karku? Z Syriusem teraz trzymasz?
– Panie, uciekłem od niego – tłumaczył pospiesznie Waldo. Wiedział, że w każdej chwili cierpliwość barbarzyńcy może się skończyć i nastąpi wówczas wybuch szału.
– Miałeś mi przywlec dzieciaka… – przypomniał ponuro Abott. – Może stary Syrius cię przepłacił, co?
– Panie, on nie żyje – zawołał histerycznie Waldo. Był sprytny i potrafił udawać.
– Kto? – zainteresował się barbarzyńca.
– Książę Syrius… Ubiłem go toporem.
Na łodzi zapanowała cisza. Barbarzyńcy z ciekawością zaczęli przyglądać się handlarzowi. Nie ufali mu.
– Powiadasz, żeś ubił Syriusa… – powiedział głośno Abott. – Toporem… A coś tam robił, śmierdzielu?
– W ciemnicy byłem – odparł nieco pewniejszym tonem handlarz. – Na chlebie i wodzie… Nie przykuli mnie, to i strażnika obaliłem. Łeb mu wywichnąłem i zadeptałem na miazgę…
– Dziecko w zamku? – zapytał podejrzliwie Abott.
– Podobno – odparł ostrożnie Waldo. – Nie widziałem…
Kopniak, który otrzymał od króla barbarzyńców, odjął mu mowę. Jego krocze zafalowało z bólu, a w ustach pojawiła się gwałtowna suchość. Upadł na deski łodzi, nie wydając z siebie głosu. Tylko przyspieszony, świszczący oddech zdradzał, że jeszcze żył. Czuł pod palcami, że moszna zaczyna mu nabrzmiewać.
– Ty padlino! Ty ścierwi pomiocie! Ty gadzie oślizły… – charczał z pianą na ustach Abott. – Miałeś mi przywlec dzieciaka. W zamku byłeś i własną rzyć ratowałeś? Ty wyrodku zasrany! Bez dzieciaka…
– Panie… – wysyczał wreszcie Waldo. – Przysięgam na gardło, że nie było jak…
Podkuty but Abotta spadł na nogę handlarza i zaczął ją miażdżyć. Twarz Walda stała się czerwona i wydawało się, że zaraz wybuchnie. Barbarzyńcy czekali tylko na znak, żeby odciąć handlarzowi głowę.
– Pójdziesz tam i robotę wykonasz – zdecydował z nienawiścią barbarzyńca. – Wolałbym cię hakami rozedrzeć, ale zły czas nastał i dlatego dam ci szansę. Masz tam wrócić i dzieciaka przywlec…
– Nie ma drogi, panie… – próbował oponować handlarz. – Wszędzie krew i przejścia zabite… Żołnierze Syriusa życie odzyskują i śmierć za nic mają… Bogowie nas chyba przeklęli…
– Zawrzyj pysk, obierzyno! – huknął na niego Abott. – Wrócisz tam i sprytem się wykręcisz. Od bramy pójdziesz… – Topór niebezpiecznie podniósł się do góry i Waldo zamilkł, zanim cokolwiek powiedział. – Weźmiesz czterech moich ludzi w powrozach i zawleczesz do zamku… Jeśli Syrius rozpłatany, jak gadasz, to wpuszczą was, a ciebie za swojego uznają. Języka im trzeba, to pewne… Czyś pojął wszystko, co rzekłem, psie?
Handlarz nie dyskutował. Podniósł się z desek i nerwowo masował sobie obrzmiałą mosznę. Przekrwionym wzrokiem potoczył po czerwonych, naznaczonych dziesiątkami blizn gębach wojowników Abotta.
– Zarąbią ich, panie – odezwał się ostrożnie. – Na tortury wezmą i zarąbią…
– Zwykła rzecz w tym fachu – uciął Abott. – Przynajmniej reszta się nie wykruszy… A kto wie, może dzieciak ich ożywi? Wy czterej, zostawić broń i w powrozy…
Barbarzyńcy wskazani palcem ugięli się jak pod naporem huraganu. Ogolone głowy pochyliły się ku deskom łodzi, a topory bez marudzenia upadły pod nogi króla Abotta. Na ich twarzach widać było przerażenie. Waldo skrzywił się z satysfakcją i splunął za burtę. Wiedział jednak, że dla niego powrót do zamku był niemożliwy. Widziano go, kiedy rzucał toporem w księcia, i to właśnie przekreślało powodzenie podstępnej akcji. Abott zachowywał się tak, jakby w ogóle o tym nie myślał. Waldo zawahał się, po czym najspokojniej, jak potrafił, zapytał:
– A jeśli mnie rozpoznają? Paru mnie widziało…
– To wyprują ci flaki i zrzucą z muru – zarechotał Abott. – Ryby się nażrą…
Handlarz skinął głową, że zrozumiał. Barbarzyńca popatrzył z góry na ludzi, których przeznaczył na stracenie. Kudłate, zmierzwione czupryny i zacięte usta upodobniały ich do drewnianych figurek prymitywnych ludów ze wschodu. Niskie czoła świadczyły o braku wyobraźni, a potężne barki o drzemiącej w nich zwierzęcej sile. Widać było, że gotowali się na śmierć. Abott rozejrzał się po pozostałych swoich ludziach i donośnie zawołał:
– Krwi mi się chce! Nasi bracia żłopią wodę nie na darmo… Syrius zdechł. Ten oto handlarz niewolników rozwalił mu czerep toporem, a teraz wróci tam i wykradnie im dzieciaka… Jego matkę możesz se wychędożyć… – Śmiech zadudnił po pokładzie. – Jak zdążysz…
Waldo poprawił miecz przy boku i podniósł spod nóg Abotta siekierę.
– Poręczniejsza będzie – powiedział pod nosem. – Byle mnie od morza wpuścili… Mogą mostu nie opuścić…
– Opuszczą – stwierdził z przebiegłym uśmiechem Abott. – Zadmijcie w trąby do odwrotu. A ty, psie, masz mi przywlec dzieciaka albo znajdę cię i rzyć przypalę pochodnią…
Waldo nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ poczuł, jak w jego mózg wbija się gwałtownie czerń. Zakręciło mu się w głowie, po czym niewidzialna jasność wypaliła mu wolę. Kiedy otworzył oczy, był już całkowicie innym człowiekiem. Siekiera sama znalazła się w górze i obuchem spadła na lewy bark Abotta. Król nie zareagował. Z otwartymi ze zdziwienia oczami obserwował drugie uderzenie, które trafiło go wprawę ramię. Całkowicie odmieniony Waldo wyszarpnął miecz i ciął nim po twarzach stojących najbliżej barbarzyńców. Czterech z nich przewróciło się i bluzgnęło krwią pod własne nogi. Okrzyki wściekłości zamarły w gardłach pozostałych, gdy zobaczyli, że ich król stoi nieruchomo z ostrzem miecza na gardle. Waldo chwycił go od tyłu i trzymał w żelaznym uścisku.
– Won, bo zarżnę go jak barana! – ryknął donośnie handlarz. – Do brzegu, byle szybko…
Barbarzyńcy powoli dotknęli wioseł i skierowali łódź do niewielkiego rybackiego portu. Atakujący zauważyli niebezpieczeństwo i przestali walczyć. Wycofywali łodzie na bezpieczną odległość i czekali na błąd Walda. Tamten jednak znał swoje rzemiosło, ponieważ ani na sekundę nie odsuwał ostrza od szyi Abotta. Oparł się plecami o krótki maszt i nie spuszczał barbarzyńców z oczu.
– Ani mi się ważcie skakać… – charczał przez zęby król. – Ten pies wypatroszy mi gardło, zanim zdążycie pierdnąć… Czego chcesz?
– Każ im odpłynąć do Szybgadii – rozkazał Waldo. – I to już…
Abott wykrzywił się, jakby wbijano go na pal, i syknął z wściekłością:
– Do domu… Macie odpłynąć…
– Jeśli knuć będą, wypruję ci bebechy i lisom rzucę w lesie… – ostrzegł cicho handlarz.
Dobili do portu. Waldo wydostał się tyłem na drewniany pomost, ciągnąc za sobą Abotta. Sapał przy tym z wysiłku i zdenerwowania. Kiedy łódź z wojownikami Abotta oddaliła się, handlarz ruszył w stronę oddziałów mutantów. Kręciły się w oddali, przygotowując kolejne natarcie. Z daleka widać było, że zostały silnie przerzedzone i w pośpiechu formowały szyki. Waldo odgadł, że niektórzy wycofywali się do lasu, inni czaili się do skoku na mury. Prowadził przed sobą Abotta i modlił się, żeby nie natknąć się na zdziczały podjazd lub zabłąkaną strzałę. W oparach mgły, dymu i błocie posuwał się do przodu. Z bliska mógł ocenić, ile setek szczurów oddało życie na przedpolach zamku Syriusa. Leżały całymi kupami. Zabite dzidami, strzałami lub kamieniami miotanymi z olbrzymich katapult. Niektóre miały rany od miecza. Tuż obok nich leżeli zabici żołnierze księcia. Handlarz odgadł, że jazda Syriusa nie próżnowała. Wypady były nagłe i krwawe. W bezlitosnym boju poginęły nawet szlachetne, latami szkolone konie. Trupy zaściełały prawie całą ziemię wokół zamku.
– Puść mnie, a dam ci monet, ile zechcesz… – wycedził przez zęby Abott.
Im bliżej szczurów, tym większy strach opanowywał barbarzyńcę. Zbyt dużo miał na sumieniu, aby łudzić się, że mutanty nie rozpoznają go i darują życie. Przez całe lata zapuszczał się do ich krainy, palił ją, grabił i porywał mieszkańców w niewolę. Silni byli, wytrwali i karni. Sprzedani daleko poza granicami Kreporu, Wizydonu, Lopmelii czy w Górach Asty posłusznie uprawiali pola, budowali zamki, chaty lub obszerne obronne budowle. Wystarczyło im dać do syta wziętych w niewolę dziewek, a zapominali o buntach i stawali się łagodni jak baranki.
Oddział szczurów musiał zauważyć obcych, ponieważ pięć postaci w habitach ruszyło w ich stronę. Po drodze wyciągali miecze. Kiedy zatrzymali się przed Waldem, smród szczurzego potu, moczu i odchodów uderzył handlarza w nozdrza. Abott również zmarszczył nos i zakasłał. Nie odezwał się jednak. Zżuł w ustach przekleństwo. Mutant z pyskiem owiniętym płótnem pokazał mieczem na Abotta i zapytał:
– Śmierci szukasz, czyś słowem chroniony?
– Od Nariagi jestem – odparł spokojnie Waldo. – Ogarnęli nas Syriusowi, wybili, a mnie udało się uciec… Zamek wasz, a starego przepołowiłem…
Mutant łypnął na handlarza i powiedział:
– Ruszaj. A tego gada skądś znam… – Szczurzy pazur skierował się na Abotta. – Ktoś ty, że miecz na gardle nosisz?
– Nikt ważny, panie… – Barbarzyńca dopiero teraz zaczął się naprawdę trząść ze strachu. Handlarz zaśmiał się głośno i pogardliwie. Szli za koniem, a miecz na szyi naciął już skórę i lekko zabarwił się na czerwono.
– Łżesz, gnido! – stwierdził nieufnie jeden ze szczurów. – Za takie gadanie mogę cię powiesić za jaja na tamtych drzewach…
– Panie… – zaczął Abott, ale ostrze miecza mutanta dźgnęło go lekko w brzuch.
– Za „pana” karzemy długo i boleśnie… – syknął szczur. – A za…
Mutant przerwał, ponieważ z lasu wyłonił się oddział wiozący na wozie długie pale z zatkniętymi na ich wierzchołkach ludzkimi głowami. Waldo i Abott zatrzymali się, podobnie jak eskortujące ich szczury. W milczeniu przyglądali się zakrwawionym głowom. Kiedy pale zostały wbite w ziemię, a twarze zabitych skierowane w stronę zamku, Waldo zduszonym głosem zapytał:
– Co to za ludzie? Ani barwy nie mają, ani odznak…
Powracające z wozem mutanty spojrzały na niego spode łba, a jeden z nich burknął:
– Cesarza im się zachciało. Krwi naszego Yca… Gap się, może rozpoznasz swojaka, kundlu… Ten najwyżej, to graf. Wołali na niego, Donahue… Kwiczał jak prosię, kiedyśmy mu gardziel na żywca piłowali…
– Zdrajca?
– Gorzej – odpowiedział mutant i splunął na ziemię. – Nasłany przez Krepor. Daleko zaszli, ścierwa…
– Za daleko – zawołał przez ramię drugi mutant. – Na szczęście szczury tygrysie ich wypatroszyły…
Oddział z pustym wozem oddalił się i Waldo poczuł na plecach lekkie kopnięcie. Obejrzał się z irytacją i pociągnął ze sobą Abotta. Mutanty stały się nagle rozdrażnione i agresywne. Widać było, że widok zatkniętych głów nastroił je do walki. Weszli do lasu i zbliżyli się do rozłożystego namiotu z kozich skór. Wokoło panował gorączkowy ruch. Większość szczurów zwijała swoje obozowiska, ustawiała się w kolumny marszowe i wycofywała na południe. Zostawali tylko konni. Przed namiotem Waldo dostrzegł Nariagę i starego, siwego szczura. Pogrążeni byli w rozmowie. Za ich plecami, przy wejściu do namiotu, stały cztery mutanty tygrysie. Dopiero teraz Waldo zauważył, że na koniach siedzą prawie wyłącznie szczury z tygrysimi paszczami. Oni zostawali. Otaczali namiot i przygotowywali się do natarcia. Handlarz rzucił na ziemię Abotta, przydepnął mu plecy i głęboko odetchnął. Ruchem ręki dał znać, że chciałby porozmawiać z Nariagą. Szczury obrzuciły go lekceważącym spojrzeniem i odjechały, zostawiając dwa spośród siebie przy jeńcach.
– Z Nariagą chcę gadać – odezwał się głośno Waldo. – Zna mnie i poręczy…
– Za kogo mam ręczyć? – zawołał od niechcenia dowódca szczurów. Najwyraźniej usłyszał i rozpoznał przybysza.
– Waldo jestem! – odkrzyknął z godnością handlarz. – Z oddziałem mnie wysłałeś…
– Zbliż się, kmiocie! – krzyknął Nariaga, po czym szepnął coś do ucha siwemu mutantowi. Obaj roześmieli się piskliwie.
Waldo pociągnął za sobą Abotta i rzucił go pod nogi Nariadze. Oddychał tak, jakby hamował wściekłość.
– Perłę ci przywiodłem, panie Nariaga – odezwał się z naciskiem handlarz. – Długo musiałbyś węszyć, żeby takiego ptaka schwytać…
– W gębie jesteś mocny, handlarzu – uciął dowódca szczurów. – Warto ci wyparzyć kark, żebyś spokorniał. Zważ, co pleciesz, bo stoisz przed jednym z naszych mędrców…
– Mędrzec on czy nie mędrzec, rozum swój na pewno ma – odparł, pocierając ostrze miecza o brzuch leżącego Abotta.
– Pewnie mam – zaśmiał się jadowicie siwy szczur. W jego małych oczkach pojawiły się niebezpieczne ogniki. Gdyby Waldo był inteligentniejszy, wiedziałby, że siwe mutanty niczego tak nie cenią, jak poczucia własnej godności. Wyłącznie pochlebstwami i ślepym posłuszeństwem można było utrzymać się przy nich na służbie. Słowa handlarza zaryły się w mózg szczurzego mędrca i pozostawiły tam krwawiącą ranę. Nariaga odgadł, co się stało, i otwartą ręką zdzielił handlarza w twarz. Tamten zatoczył się, ale jego miecz nawet nie drgnął. Kątem oka widział cztery tygrysie szczury, które nie spuszczały z niego zimnego spojrzenia.
– Teraz możesz gadać – syknął Nariaga.
Waldo chciał odpowiedzieć, ale jego uwagę skupił człowiek z obwiązaną szmatami i liśćmi twarzą. Wydawało mu się, że rozpoznał czoło i oczy kogoś, kogo znał. Człowiek ów szedł powolnym krokiem w ich stronę. Kiedy znalazł się kilka kroków przed nimi, Waldo rozpoznał go i zaśmiał się wrednie.
– Zdeb… Dowódca straży w Grwaldzie… Kto ci tak mordę oskrobał?
Zdeb również rozpoznał handlarza, bo wykonał rękami bliżej nieokreślony gest. Waldo jednak doskonale to zrozumiał.
– Nie, nie… – zarechotał. – Sam się pocałuj w rzyć… Ciekawe. Kto cię tak sięgnął? Mistrz to musiał być, nie ma co…
Siwy szczur łypnął na handlarza po raz drugi. Nariaga odruchowo oparł rękę na mieczu, a szczury tygrysie poruszyły lekko wąsami. Handlarz jednak nie przerywał.
– Szczękę zostawiłeś na ostrzu Idalga. – Głos Walda zabrzmiał jak wyrok. – Stanąłeś, kpie, na drodze mistrza i urwało ci ten zdradziecki ryj…
– Rzeknij jeszcze słowo, a zobaczysz na piachu swój własny – przerwał mu z piskiem siwy szczur. Jego sierść nastroszyła się, a biały habit zaczął drżeć. Wielkie ręce szczurów tygrysich opadły na rękojeści mieczów. Waldo zamilkł na moment, po czym pokazał na Abotta.
– Poznajecie? – zapytał z satysfakcją. – Abott, król barbarzyńców…
Reakcja siwego mutanta była natychmiastowa. Pochylił się nad leżącym i pisnął:
– Co z twoim wojskiem?
– Cofają się… – wycharczał barbarzyńca.
– To źle – stwierdził krótko szczur. – My także musimy się cofać. Krepor odżył i zaatakował… Dziecko nam potrzebne, życie i mutacje…
Ostatnie słowa mutant wypowiedział na wpół do siebie. Nie zważał na miecz Walda, na zdziwionego Nariagę i stąpającego niemrawo z nogi na nogę rannego Zdeba. Był poruszony i wściekły. Podniósł wzrok na handlarza i wprost zapytał:
– Po coś go przywlókł?
– Na handel – odrzekł poważnie Waldo. – Głowę ratowałem i plan mam…
– Gadaj – ponaglił go Nariaga.
– Usiekłem Syriusa, że i dzieciak mu nie pomoże – wyjaśnił handlarz. – Jego ludzie są jak cielsko z urwanym czerepem, z cesarzem chcę gadać…
Siwy szczur zacisnął szczęki i zabulgotało mu w gardle.
– Z kim? – Nariaga nie pytał, raczej groził.
– Z Ycem – odpowiedział dosadnie Waldo. – Chcecie mieć dzieciaka i zamek, to prowadźcie do cesarza…
Zapadła cisza. Handlarz wiedział, że ważyły się jego losy. Nie robiło to jednak na nim wrażenia. Postawił wszystko na jedną kartę i wiedział, że powinno mu się udać. Pierwszy poruszył się Zdeb. Pokiwał obwiązaną głową, chwiejąc się jak kukła. Nariaga udał, że tego nie zauważył. Siwy szczur odwrócił się nagle i bez słowa ruszył do olbrzymiego namiotu. Wszedł do środka, a czterej strażnicy oblizali tygrysie wąsy.
Po kilku minutach z namiotu wyłoniła się głowa cesarza Yca. Handlarz z odrazą wpatrywał się w maleńkie, szczurze oczka i zwisające z pyska grube fałdy skóry. Cesarz mutantów był mały, karłowata powyginany i nieproporcjonalny. Jego brzuch był nienaturalnie wzdęty, a policzki przypominały uszy słonia. Waldo domyślił się, że ma do czynienia z ustawicznym biesiadnikiem i żarłokiem. Nawet teraz Yc gryzł mięso opieczone na bawolej kości. Zbliżył się do handlarza i pogroził mu kością przed nosem. Tuż obok niego z mieczami przygotowanymi do uderzenia posuwały się cztery szczury tygrysie. Waldo starał się nie poruszać. Trzymał ostrze swojego miecza na gardle Abotta i przyglądał się legendarnemu cesarzowi mutantów. Yc spuścił właśnie wzrok i spokojnie żuł odgryziony kawałek mięsa.
– Tak skończyłeś… – szepnął ochrypłym, grubym głosem cesarz.
– Też tak skończysz – odparł z drwiną Abott.
– Graf Donahue już tak myślał – stwierdził sucho Yc. – Jego głowa siedzi na palu…
– Czuję, że coś jest nie tak… – zaczął ostrożnie Abott. – Ludzie zachowują się dziwnie. Wojna nie toczy się zwyczajnie… Dziecko wzbudziło coś jeszcze. Nie wiem co, ale wcale mi się to nie podoba… Zwyczajny, stary świat gryzie ziemię, Yc. Gadam ci to jako król i jako jeniec. Też nie wierzyłem w parszywy los…
– Chcę go tam zabrać – odezwał się Waldo. – Wtedy mnie wpuszczą.
– A co mi do tego? – zapytał podejrzliwie cesarz.
– Jeśli dacie mi konia i białą szmatę na kiju, to bramę uchylą – wyjaśnił Waldo.
– A na co ci ja? – naciskał lekko poirytowany Yc.
– Ktoś powinien mnie pożegnać… – Waldo tyle tylko zdążył powiedzieć, ponieważ na jego twarz spadło uderzenie ręki Nariagi.
– Zamilcz, wszo! – ryknął dowódca szczurów. – Do cesarza gadasz.
– To wiem – odparł Waldo, rozmasowując sobie obolały policzek. – W zamku powinni wiedzieć, że cesarz wysyła mnie z podarunkiem. Trzeba ich przechytrzyć…
– Może i masz rację – pokiwał głową Yc.
Cesarz nie zdążył skończyć, ponieważ z boku doleciał złowróżbny pomruk mutantów tygrysich. Wszyscy spojrzeli w kierunku czterech wozów, na których piętrzyły się zwłoki zabitych szczurów. Wjeżdżały właśnie na polankę w pobliżu namiotu. Jeden z przybyłych mutantów podbiegł do cesarza, skłonił się i z pewnej odległości zaczął mówić:
– To nasi poborcy… Znaleźliśmy ich na trakcie. Tam, gdzie rozstaje… Zda mi się, że ich oddziały rozbite, a oni wysłani do nas na złość, panie…
– Poborcy? – zdziwił się Yc. – Wszyscy?
– Co do jednego, panie – potwierdził szczur. – Prawie setka… Zadźgani i z odciętymi łapami…
– Nigdy nie słyszałem, żeby poborcy tak płacili. – Refleksja cesarza wywołała na twarzy Walda uśmiech.
– Trzymaj pysk na wodzy, handlarzu, bo sam stracisz łapy – warknął do niego Nariaga. Zdeb tylko pokiwał głową, że się zgadza. Zmęczony drogą szczur skłonił się przed cesarzem i odszedł w stronę wozów.
– W Kreporze poborca bierze swoje raz do roku i więcej nie szuka – kontynuował Waldo. – Wiadomo, ile i po co… Myślałeś, Yc… – Handlarz uchylił się przed uderzeniem Nariagi i zaklął: – Gówno z ciebie, a nie wojownik, Nariaga… – Cesarz uspokoił swojego dowódcę gestem. – Myślałeś, Yc, że puścisz swoje szczury ze smyczy i zagarną wszystko? Żarcie, zapasy, monety? Był czas, kiedy królowie próbowali tutaj brać więcej niż trzeba i polała się krew. Wyrżnęli wszystkich poborców…
– Kto? – przerwał cesarz.
– Zgromadzeni – odpowiedział Waldo. – Tylko tyle o nich wiadomo. Są, patrzą i nie pozwalają na kradzież…
– Poborca to nie złodziej, psie – odezwał się Nariaga.
– Gorzej, jeśli umiaru nie zna – odciął się handlarz. – Wtedy przypomina padlinę, która o zapachu bredzi…
– Niech będzie. – Cesarz podjął decyzję i skinął głową do swoich czterech szczurów. – Dać mu konia, białą szmatę i niech jedzie… W nocy, z pochodnią… Zanim bramę zamkną, macie być w środku.
Mutanty tygrysie tylko poruszyły wąsami. Widać było, że rwały się do walki, a monotonna straż mocno je zmęczyła.
– Tutaj masz siedzieć – rozkazał handlarzowi Nariaga, widząc plecy odchodzącego do namiotu cesarza. – On też – pokazał Abotta. – Dać im żreć i nie spuszczać z oka. – Ostatni rozkaz skierowany był do zsiadających z koni przybyłych właśnie mutantów tygrysich. Skinęły tylko głowami i po chwili otoczyły Walda i Abotta ciasnym kręgiem. Czyściły broń, jadły, rozpalały ogniska i nie spuszczały wzroku z ludzi.
Waldo poczuł, że znowu ktoś próbuje wedrzeć się w jego myśli. Wiedział, skąd ten ktoś przychodził i czego chciał. W ciele handlarza żadne porozumienie nie było możliwe. Gdyby spróbował odejść, uwolnić się i powrócić do swoich, spotkałaby go kara. W krótkich chwilach wolności, kiedy znajdował się poza ciałami, mógł porozumieć się ze swoimi i odnaleźć w nich strach. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie doświadczali. Wyglądało to na zarazę przywleczoną z tej ziemi. Waldo otrząsnął się, ale strach nie mijał. Istoty, z którymi żył w równoległym czasie, za wszelką cenę domagały się jego kontaktu z dzieckiem. Pustka, jaka wtargnęła w tamten świat, zniknięcia i brak porozumienia groziły zagładą. W czasie trwającym bez końca nikt nie chciał pogodzić się ze śmiercią. Nie rozumiano jej i nie chciano rozumieć. Pętla czasu owinęła się wokół niewidzialnego i coraz częściej zabijała. Handlarz otarł pot z czoła i szeptał sobie w duszy, że po zmroku dotrze do dziecka i wykona swoją misję. Nie miał zresztą drogi powrotu.