175126.fb2
Wyrzucona z procy metalowa kula z cichym świstem przecięła powietrze i trafiła dokładnie między łopatki. Kobieta zachwiała się, próbowała przebiec jeszcze kilka kroków w stronę morza, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła dokładnie pośrodku płaskiej, porośniętej suchą trawą wydmy. Jej niebieskie oczy pozostały otwarte, a z ust wypłynęła cienka strużka krwi. Miała subtelne, szlachetne rysy i zmysłowe, grube brwi. Dziecko ukryte w wielkim brzuchu drgnęło i chwilę potem spomiędzy nóg kobiety wypłynęła woda. Rozpoczął się poród.
Wiał wiatr, padał gęsty, ciężki deszcz i nadchodził wieczór. Spienione fale raz po raz uderzały o brzeg, zostawiając na piasku olbrzymie, kilkumetrowe meduzy. Waldo, zarośnięty jak małpa handlarz niewolników, schował procę, zaśmiał się z satysfakcją i pobiegł z powrotem w kierunku swoich kompanów. Kończyli właśnie wiązanie sznurami grupki dzieci, kobiet i mężczyzn. Mimo deszczu chaty wysuszone od środka paliły się jasnym ogniem, a ze słomianych strzech wydobywał się gęsty dym. Od strony lasu rozległ się sygnał trąby. Handlarze w pośpiechu zagonili jeńców na cztery wozy i z miejsca zmusili konie do galopu. Oddalili się w stronę gór, których kontury w strugach wody zaledwie rysowały się na horyzoncie.
Ciało kobiety wykonywało krótkie, ale widoczne skurcze. Parło. W końcu dziecko wysunęło się na piasek i po kilku sekundach rozległ się głośny płacz. Zimne krople deszczu były pierwszym bolesnym doświadczeniem.
Od strony lasu zbliżał się oddział pięciu jeźdźców. Rozpuścili konie i pochylili się nad grzywami. Wszyscy nosili czarne skórzane kurtki i czapki z metalowymi ochraniaczami na uszy. Znali drogę i nie musieli pilnować każdego kroku. Ich pan, jednooki Syrius, kazał im zabrać ze spalonej wsi wszystko, co żywe. Na placu wśród płonących chat zatrzymali konie i stanęli w bezruchu. Nasłuchiwali. W rękach trzymali przygotowane do strzału kusze. Przypominali olbrzymie kruki ze zwieszonymi w dół dziobami. Kilka sekund później wiatr przyniósł w ich stronę płacz dziecka. Natychmiast poderwali konie w stronę plaży. Kiedy wjechali na mokry piasek i dostrzegli leżącą bez ruchu kobietę, Pinto, jeden z jeźdźców, zeskoczył z siodła i odnalazł pomiędzy jej nogami zmarznięte dziecko. Fachowo, jakby to robił przez całe życie przeciął i zawiązał pępowinę. Podał dziecko Maquiemu, najstarszemu z konnych, i raz jeszcze dotknął szyi kobiety. Pokiwał głową z rezygnacją. Była martwa.
– Strażnicy! – krzyknął nagle ochrypłym głosem Maqui.
Kilkadziesiąt metrów dalej, smagani przez deszcz i wiatr, pędzili w ich stronę królewscy strażnicy. W srebrnych napierśnikach i czerwonych płaszczach wyglądali jak olbrzymie, zmutowane przez magię potwory.
– Dziesięciu – warknął pod nosem Pinto i pokazał palcem na Maquiego. – Zostaniesz tu i zabierzesz dziecko do pana Syriusa. Spróbujemy ich odciągnąć…
Maqui świsnął cicho przez zęby. Jego koń zastrzygł uszami i posłusznie położył się w pobliżu krzaków dzikiej róży na piasku przy wydmie. Żołnierz przytulił dziecko do piersi, osłonił starannie przed deszczem i kucnął przy końskim brzuchu. Przezornie nie wypuszczał z ręki kuszy. Obserwował Pinta i pozostałych trzech żołnierzy. W pośpiechu dosiadali koni i kierowali się wzdłuż plaży w stronę gór. Niskie, silnie zbudowane stepowe konie od razu poderwały się do galopu. Chwilę potem obok kryjówki Maquiego przemknął rozpędzony oddział królewskich strażników. Jeden z nich zwolnił na moment przy martwym ciele kobiety, splunął z obrzydzeniem na piasek i popędził za pozostałymi. Maqui, modląc się w duszy, aby dziecko nie zapłakało, wyraźnie zobaczył czarny trójkąt na czerwonym płaszczu. Strażnicy należeli do elity królewskich wojsk. Byli najwierniejszymi z wiernych i najokrutniejszymi z okrutnych. Wychowywani od dzieciństwa w koszarach, przez pierwsze dwadzieścia lat życia nie widzieli kobiety. Dzień i noc doskonalili sztukę walki i zabijania. Osobiście wykonywali wyroki na skazańcach i torturowali jeńców. Kiedy szli do walki, mruczeli pod nosem ponurą, przejmującą melodię. Rozmawiali tylko wtedy, gdy otrzymywali rozkaz. Nieraz zdarzało się, że wycinając w pień żołnierzy przeciwnika, nie wydawali żadnego okrzyku. Słychać było tylko rżenie koni, jęki zarzynanych i szczęk broni. Maqui spojrzał w niebo i westchnął bezgłośnie. Miał przeczucie, że widział swoich kolegów po raz ostatni.
Dziecko zapłakało cicho i otworzyło oczy. Stary żołnierz spojrzał odruchowo na małą, zaczerwienioną główkę i zobaczył wbite w siebie niezwykłe oczy. Były całkowicie czerwone. Jedynie pośrodku gałki tkwił mały, czarny punkcik źrenicy. Maqui poczuł, że musi wstać i podejść do ciała kobiety. Działo się z nim coś dziwnego. Kiedy pochylił się nad ciałem, zrozumiał, że w powietrzu zaczęła krążyć obca energia. Nie widział jej, ale instynktownie wyczuwał. Oczy dziecka utkwione były w twarzy matki. Maqui o mało nie krzyknął, kiedy kobieta drgnęła jakby pod wpływem gwałtownego szarpnięcia, poruszyła ustami, podniosła powieki i po chwili, krztusząc się kaszlem, wypluła z ust krew. Na Maquiego nawet nie spojrzała. Jej ręce wyciągnęły się w stronę dziecka, a blada twarz nabrała słabych rumieńców. Maqui oddał jej dziecko i z lękiem przywołał konia. Mimo że przeżył i widział w życiu wiele, teraz odczuwał paraliżujący strach. Z przerażeniem patrzył na niemowlę, które prawie natychmiast przyssało się do matczynej piersi. Kobieta dopiero teraz podniosła na niego oczy. Ona również się bała.
– Kim jesteś, panie? – wyszeptała drżącymi wargami. – Dlaczego nas ratujesz?
– Jestem żołnierzem księcia Syriusa… pani – odpowiedział, z trudem dodając ostatnie słowo. – Muszę cię do niego zabrać. Taki mam rozkaz…
– A gdzie pozostali? – zapytała z wahaniem.
– Uprowadzili ich handlarze niewolników – odparł, wypatrując w oddali powracających kolegów. Nic jednak nie zapowiadało, że ktokolwiek się pojawi. Deszcz wzmógł się, a od strony morza zaczął wiać zimny, północny wiatr. Nadchodził sztorm. – Musimy jechać… pani. Wsiadaj na konia i trzymaj mocno dziecko. Poprowadzę was… Trzeba uważać. Królewscy strażnicy są w pobliżu… Jak was zwą… pani? Bo nie jesteście zwykłą chłopką, prawda?
– Jestem Tantra – odrzekła kobieta, gramoląc się z trudem na siodło. Maqui pomagał jej, starając się nie dotykać zbyt mocno. Kiedy usiadła wreszcie w siodle, na jej twarzy pojawił się grymas bólu. – Za wcześnie… Jeszcze nie wydobrzałam…
Stary żołnierz skrzywił się ze zrozumieniem, westchnął cicho i zręcznie wskoczył na konia. Bez słowa uniósł kobietę w górę i posadził sobie na ręce. Nie odezwała się, pokiwała tylko z wdzięcznością głową. Dziecko, częściowo schowane pod luźną sukienką, nadal ssało pierś. Maqui trącił konia piętami i powoli ruszył w stronę zamku księcia. Opuszczając plażę, spojrzał za siebie, wypatrując Pinta z trzema żołnierzami. Dużo by dał, aby znaleźć się teraz razem z nimi i wspólnie walczyć z królewskimi strażnikami. Rozkaz był jednak rozkazem.
Deszcz ugasił płonące chaty i sprawił, że najbliższa okolica pogrążyła się w dymie. Swąd spalonej słomy gryzł w nozdrza i w każdej chwili mógł przyciągnąć następnych żołnierzy lub bandę złodziei. Maqui jechał skrajem drogi, gotowy w każdej chwili odeprzeć atak lub ukryć się w rowie. Jedyne, co potrafił robić, to walczyć i podchodzić przeciwnika. Sam książę nazywał go swoim najlepszym zwiadowcą. To Maquiemu wystarczało. Nie miał ani poczucia humoru, ani pieniędzy, ani skłonności ojcowskich. Żył jak mnich, unikając kobiet i zabawy w ich towarzystwie. Na pograniczu nazywano go Maqui Samotnik. Pamiętano go jako małomównego, podstarzałego mężczyznę ze stale otwartymi uszami i wytężonym wzrokiem. Doświadczeni żołnierze twierdzili, że wojsko prowadzone przez Maquiego nigdy nie wpadło w zasadzkę. Dobry zwiadowca przypominał artystę. Tylko niektórzy nimi bywali. Tak jak Maqui.
– Nie znaj da nas? – odezwała się nagle kobieta. Żołnierz czuł ciepło jej pleców i kosmyki włosów łaskoczące go w nos. Tantra pachniała ziołami i mlekiem.
– Pytasz… pani? – Głos zwiadowcy zabrzmiał beznamiętnie.
– O tych handlarzy… – odpowiedziała, próbując odkręcić głowę.
– W powietrzu wisi coś niedobrego – zaczął ostrożnie Maqui. – Ja jestem tylko pionkiem… pani. Niektórzy mówią, że przepowiednia się sprawdza i nadchodzi czas wojen… Mój pan, książę Syrius, kazał nam sprowadzić całą waszą wieś do zamku… pani. Tak jakby kogoś szukał. Gadają, że nie tylko on jeden, że królewscy też szukają. Dlatego, psy jedne, przyjechali…
– Do zamku daleko… – stwierdziła cicho kobieta.
– Dzień drogi. Dla nas dwa, może… – Maqui nie dokończył, ponieważ jego uszy złowiły tętent koni. Zbliżały się z tyłu. Zwiadowca skręcił w bok, przejechał przez rów z wodą i zanurzył się w kępę krzaków. Były dostatecznie wysokie, aby ukryć człowieka siedzącego na koniu. Dziecko obudziło się i zaczęło cicho kwilić. Matka przytuliła je silniej. Teraz i ona usłyszała uderzenia końskich kopyt o drogę. Maqui zdjął z pleców kuszę, naciągnął ją i czekał.