175126.fb2 Prawo ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Prawo ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

2

Osada pamiętała czasy kilku tysiącleci wstecz. Drewniane i kamienne domy wznoszono w niej bez żadnej dbałości o architekturę. Liczyła się tylko wygoda. Oprócz płaskich kamiennych budowli wyrastały przy ulicy olbrzymie piętrowe gospody, zajazdy i domy bogaczy. Pomiędzy nimi stały drewniane chaty z oknami małymi jak otwór od beczki. Krajobraz osady uzupełniały walące się umocnienia i ruiny dawnych pomieszczeń. W czasie deszczu wąskie ulice na peryferiach były błotniste i śmierdzące, podczas suszy stawały się twarde i zasnute nigdy nie opadającym żółtym pyłem. Im bliżej centrum, tym były szersze i bardziej zadbane, wyłożone płaskimi kamieniami. Osada nazywała się Grwald i była typowa dla pogranicza. Tutaj właśnie znajdowali schronienie wszyscy początkujący kupcy i poszukiwani przez prawo bandyci. W takich miejscach kłębiły się namiętności i dojrzewały bunty, rosły fortuny, szerzyła się śmierć i choroby.

Przed budowlą dowódcy straży miejskiej zatrzymał się mężczyzna przypominający halabardę. Był niespotykanie chudy i żylasty, a jego wzrost zbliżał się prawie do dwóch metrów. Czarne włosy nosił ostrzyżone przy samej skórze, a jego twarz przywodziła na myśl zasuszony dziób orła. Brązowa skóra na zapadniętych policzkach popękała od słońca i nosiła jaśniejsze ślady blizn. Ubranie zdradzało, że jego właściciel przemierzał świat wzdłuż i wszerz. Kurtka z nigdy nie podbitego kraju Sagdenów uszyta została ze skóry górskiego wołu; utwardzona na piersiach i plecach, a zmiękczona pod pachami i szyją. Przystosowano ją jak tarczę do uderzeń miecza i noża. Płócienne czarne spodnie uszyli krawcy z Gamoku, a buty z długimi cholewami i srebrnymi klamrami na kostkach były dziełem szewca z odległego Pandabu. Mężczyzna nosił również płócienny płaszcz w kolorze zachodzącego słońca. Broń, która spod niego wystawała, utwierdzała w przekonaniu, że obcy wiedział, co w razie potrzeby powinien z nią zrobić. Rękojeść miecza widocznego zza pleców mówiła sama za siebie. Przy pasie wisiał podobny, krótszy. Taki wyrób mógł powstać tylko w kuźniach niewidomych niewolników z rasy Lombardów. Ostrze lombardzkich mieczy nie tępiło się nigdy. Równo po stu latach po prostu pękało i rozsypywało się na proszek. Była to najściślej strzeżona tajemnica tamtejszych kowali. Oba miecze nie sprawiały wrażenia dekoracji. Pod płaszczem, starannie ukryte przed ludzkim wzrokiem, znajdowały się kieszenie, w których tkwiły tak samo ostre noże. Na skroni mężczyzny wytatuowany był orli pazur.

Koń, którego przybysz przywiązywał właśnie do pala, nosił na sobie płytkie siodło z kilkunastoma starannie wymyślonymi kieszeniami. W każdej z nich sterczał jakiś element uzbrojenia. W największej drewniana, coraz rzadziej już używana kusza, w dwóch nieco mniejszych dziesiątki nietypowych, cienkich strzał, w pozostałych metalowe kulki i kościana proca z krótką gumą. Koń z pewnością nie został wyhodowany w żadnej prywatnej stadninie. Był to dziki ogier schwytany na bezkresnym stepie tajemniczego państwa mutantów. Wysoki, silnie zbudowany, z nienaturalnie małym łbem i wyłupiastymi oczami strzygł nerwowo uszami i uderzał kopytem o ziemię. Widać było, że mimo zmęczenia ani na moment nie tracił czujności.

Mężczyzna przywiązał do pala drugiego, ciężkiego konia królewskiej kawalerii i kopnął butem leżącego na ziemi człowieka. Tamten poruszył się i z trudem zaczął wstawać. Na kostkach i przegubach jego rąk znajdowały się grube więzy. Był w mundurze kawalerzysty, a jego twarz wyrażała bezgraniczną nienawiść i lęk.

– Zszedłeś na psy, Idalgo. – Z boku rozległ się głos z górskim akcentem. Łapacz skrzywił się pod nosem, popchnął w stronę budowli kawalerzystę i rzucił od niechcenia za siebie:

– Taki zawód. Raz płacą za jednego, raz za dwóch, innym razem za całą bandę… Taki zawód, Herlingu…

– Ile za niego? – zapytał mężczyzna w złotym, modnym płaszczu. Był jubilerem, ale lubił powracać wspomnieniami do swojego pierwszego zawodu. Przed dwudziestu paru laty wziął ostatnie pieniądze za schwytanie przemytników broni i wycofał się. Założył zakład jubilerski, opłacił się gildii i stał się szanowanym obywatelem Grwaldu. Idalgo zawdzięczał mu życie, dlatego jubiler pozwalał sobie na znacznie więcej niż inny znajomy.

– Pięć królewskich monet – odpowiedział cierpko łapacz.

– Słyszałem, że kupiłeś dla siebie zamek – zaśmiał się jubiler. Idalgo szarpnął się jak po uderzeniu. Pokazał wzrokiem kawalerzystę. Tamten ze zdziwienia aż odwrócił głowę i zaśmiał się jadowicie:

– Za mnie starczy mu najwyżej na dobrą dziwkę… – Nie dokończył, ponieważ pięść łapacza jakby od niechcenia trafiła go w czoło. Zwalił się nieprzytomny.

– Przepraszam. – Jubiler spoważniał. – Człowiek głupieje w tym miejscu. Od rana tylko złoto, szlachetne kamienie, oprawa, kupno, sprzedaż i tak bez końca… Nudno, a z nudów chce się wyć. Przynajmniej na razie.

Idalgo podszedł do jubilera i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Szukasz śmierci? – zapytał cicho.

– Szukam starych przyjaciół… – odparł poważnie Herling.

– Tak wielu ich miałeś? – W głosie łapacza można było wyczuć ledwie skrywane kpiące niedowierzanie.

– Czekałem na ciebie, Idalgo – zmienił nagle temat jubiler. – Są sprawy, o których powinieneś wiedzieć. Załatw dostawę, weź monety i odwiedź mnie. Aha, dowódca się zamienił. Przysłali kogoś, kto może ci się nie spodobać…

– Jestem przyzwyczajony. – Twarz łapacza nawet nie drgnęła. Odwrócił się, chwycił oszołomionego kawalerzystę za kołnierz i popchnął drzwi do budowli. Kiedy wszedł do środka, zaskoczyła go panująca wokoło czystość. Wszystko, włącznie z podłogą, pachniało woskiem. Zniknęły gdzieś sterty broni, zbroi i butelek. Na ścianach wisiały nawet obrazy. Biurko z nogą podpartą garnkiem, należące do starego dowódcy, zniknęło. Pod ścianą na końcu pokoju stało nowe, inkrustowane srebrem i sztucznymi perłami. Zdeb, dowódca królewskich strażników w Grwaldzie, pochylony nad jakimiś papierami, nawet na niego nie spojrzał. Odezwał się tylko z nienagannym dworskim akcentem:

– Wyjść i zapukać. To nie jest chlew.

Idalgo rzucił na podłogę dochodzącego do siebie kawalerzystę, po czym sięgnął do tyłu ręką i lekko zapukał. Pchnął drzwi, które z cichym trzaskiem zamknęły się.

– Mówiłem, wyjść i zapukać – powtórzył z naciskiem dowódca. Jego palce były długie i kościste, nawet barwą przypominały zasuszonego w gorącym piasku trupa.

– Przygotujcie, panie, pięć królewskich monet – powiedział spokojnie łapacz i przyciągnął kawalerzystę w stronę kraty, za którą znajdowała się cela. Zajrzał do środka i bez słowa podszedł do biurka, na którym leżał klucz. Wziął go i ruszył do kraty. Uderzenie pejcza było silne i bolesne. Szarpnięcie odebrało mu na chwilę oddech i powaliło na podłogę.

– Nie ruszaj się, bo uduszę – syknął Zdeb, stawiając mu na brzuchu idealnie wyczyszczony but. – To, że jesteś łapaczem, nie oznacza, że możesz się zachowywać jak bydlę. Zrozumiano?

Idalgo przytaknął. Nie próbował nawet wstać. Pejcz wciąż nieprzyjemnie ocierał mu szyję. Kawalerzysta również nie wstawał. Doszedł już do siebie, ale nie chciał psuć zabawy. Obserwował łapacza z wrednym uśmieszkiem.

– Powtórz, co masz zrobić – rozkazał dowódca, napinając pejcz. Na jego policzku, od kącika ust aż po ucho, rysowała się wyraźnie szeroka, stara blizna.

– Wyjść i zapukać – wykrztusił łapacz.

– Doskonale – potwierdził Zdeb. – I wchodzisz tylko wtedy, gdy usłyszysz słowo „proszę”. Jasne?

– Jasne – zgodził się łapacz. – I wytrę buty… Dokładnie, panie.

– Pojętny jesteś. – Pochwała zabrzmiała jak pożegnanie kata.

– A ty leż i ucz się. – Dowódca skierował uwagę na kawalerzystę.

– Dobre maniery przydadzą ci się w kamieniołomach…

Idalgo poczuł, że pejcz zwolnił ucisk. Wstał i masując sobie szyję, wyszedł z budynku. Zamknął starannie i cicho drzwi, po czym delikatnie zapukał. Cierpliwie czekał, aż usłyszy zaproszenie do wejścia. Zdeb przetrzymał go w niepewności dłuższą chwilę. W końcu ze środka doleciało głuche „proszę”. Łapacz otworzył drzwi, wytarł buty o wycieraczkę i bez słowa wszedł do wnętrza. Dowódca stał z kluczami od celi i pejczem pokazał mu drzwi. Łapacz posłusznie zamknął je za sobą.

– Teraz możesz mówić. – Pejcz trafił do bocznej kieszeni oficerskich spodni. – Stój tam, gdzie stoisz. W tym pomieszczeniu spaceruję tylko ja, zrozumiano?

– Zrozumiano, panie – zgodził się łapacz. – Przywiozłem ściganego. Kawalerzysta za pięć monet. Oto list gończy… – Idalgo wyciągnął z kieszeni płaszcza pomięty papier. Dowódca skrzywił się, jakby zobaczył wymiotującego żołnierza.

– Pokaż to z daleka – rozkazał z niesmakiem.

Łapacz rozłożył papier i pokazał Zdebowi. Cisza trwała tylko chwilę. Pejcz znów przeciął powietrze i list gończy został podzielony na dwie części. Idalgo ze zdziwieniem przyglądał się skrawkowi we własnej dłoni.

– Też ich nie lubię, panie – szepnął, oblizując zaschnięte usta. – Zamknijcie go, pokwitujcie dostawę i wypłaćcie pięć monet…

– Podnieś ten papier, łapaczu – warknął dowódca i zbliżył się do Idalga na odległość wyciągniętej ręki. – To, o czym mówisz, jest niemożliwe… Złamałeś prawo. Nie przysługuje ci żadna zapłata…

– Mówcie jaśniej, panie. – Głos łapacza nadal był spokojny i jakby lekko zdziwiony.

– Prawo mówi, że jeniec nie może być prześladowany przez nikogo, kto go schwytał – wyjaśnił Zdeb, nie ukrywając tonu lekceważenia i wyższości. – Dostarczyłeś mi człowieka, któremu potrzeba cyrulika. Brudny, głodny, pobity i zastraszony… Zastanawiam się nawet, czy nie zabrać wam licencji łapacza. Myślę, że sędzia nie miałby nic przeciwko…

– Zbieraj się. – Idalgo pochylił się nad kawalerzystą i pomógł mu wstać. – Mamy coś do załatwienia w Ghacie…

Pejcz oplótł rękę łapacza i szarpnął go do tyłu. Dowódca pokazał palcem na celę i syknął:

– On tutaj zostaje. Ty możesz odejść, albo będziesz miał kłopoty.

Łapacz przełknął ślinę i potarł zaczerwienioną skórę na szyi. Piekła go i trochę krwawiła.

– Ścigałem go przez trzy miesiące – odezwał się zimno. – Wymordował trzy rodziny osadników, ukradł im monety i spalił domy… Osiemnastu ludzi… W tym dużo dzieci…

– Chcecie, żebym się rozpłakał, łapaczu? – zadrwił poirytowany dowódca. – Nie mam dla was czasu. Złamaliście prawo o jeńcach i nie możecie dostać nagrody, jasne? A może mam was rzeczywiście pozbawić licencji i na dodatek zamknąć razem z nim, co?

Dowódca sięgnął po klucz do celi i podszedł do kraty. Ostrożnie zajrzał do środka. Widać było, że sprawę z łapaczem uważał za załatwioną. Otworzył kratę i pokazał kawalerzyście, że ma wejść. Przestępca potulnie wykonał rozkaz. Łypał przy tym z satysfakcją na łapacza. Ze środka celi rozległ się nagle potężny głos:

– Co to za ścierwo wrzucacie nam tutaj, panie dowódco? Żreć nie dajecie, szczać nie ma gdzie i w dodatku upychacie nas tutaj jak w garnku… Mówiłem wam, że nie wychędożyłem tej dziewki i nie trza mi tutaj siedzieć…

– Jutro zostaniecie wykastrowani, Human, i sprawę zamkniemy – przerwał niecierpliwie Zdeb. Złapał kawalerzystę za nadgarstek i odszukał na kamiennej podłodze kajdany. – Zanim sędzia wyda wyrok, musicie posmakować mojego chleba…

Łapacz zajrzał do celi i w półmroku próbował odróżnić poszczególne twarze. W środku panował zaduch i smród. Wszyscy więźniowie siedzieli w kucki przykuci za nadgarstki do ściany. Niektórzy mieli na twarzach grube pręgi od uderzeń pejcza. Nie potrafiło tego skryć nawet wąskie okno z trudem przepuszczające cienkie smugi światła. Dowódca skończył zakuwanie kawalerzysty, wyprostował się i zadowolony z siebie, ruszył do wyjścia z celi. Dostrzegł stojącego na progu łapacza i automatycznie sięgnął po pejcz. Idalgo nie musiał nic robić. To mężczyzna siedzący najbliżej drzwi, potężnie zbudowany blondyn z twarzą dwudziestolatka, podciął dowódcę miejskich strażników i wolną ręką chwycił za gardło. Uścisk musiał być straszny, ponieważ Zdeb szarpnął się tylko raz i zaczął bić rękami o posadzkę.

– Puść – wycharczał z trudem.

Pozostali więźniowie schwycili go za ubranie i przyciągnęli do siebie. Idalgo uśmiechnął się krzywo.

– Ktoś ty? – pokazał palcem na potężnego blondyna.

– Human – odparł młodzieniec. – Z cyrkiem jeździłem, ale mnie dopadł, plew jeden… Gada, że dziewkę wychędożyłem bez jej woli i zatłukłem. Ale to, panie, nieprawda. Nie muszę ich siłą, panie. Same lezą…

– Zabiłeś ją? – rzucił krótko łapacz.

– Nigdy, panie, nikogo nie zabiłem – zaprzeczył gwałtownie chłopak. – Chociaż, trza przyznać, okazje były… I siły też nie brakuje… – pokazał napięty biceps. – Trzyma mnie tu od tygodnia. Sędziego nie woła, bo podobno chory… Ja mu nie wierzę, panie, on dworski. Inaczej szuja, panie…

– Sędzia u was ten sam? – zapytał z niepokojem w głosie Idalgo. – Znałem Morona. Dobry był i sprawiedliwy… Choruje?

– O, dawno nie byliście u nas, panie – zarechotał z kąta zarośnięty jak zwierzę więzień. – Sam mu wyprułem flaki na dziedzińcu… Córkę też miał zdrową. Mówię wam, panie, cyce miała twarde jak kapusta…

– Uwolnij mnie! – wrzasnął nagle dowódca królewskich strażników. Odzyskał oddech i próbował się wyrwać. – Dostaniesz swoje monety…

– Byłbym ją miał, gdyby nie taki jeden… – kontynuował z obleśną miną więzień w kącie. – Znajdę go i przypalę żelazem, jak żywot pozwoli. A ona jeszcze mi pisana, suka. Lubię takie bogate życie…

Łapacz nie reagował. Tylko w jego oczach pojawił się prawie niezauważalny cień. Podniósł z posadzki klucze i podszedł blisko dowódcy. Inny z więźniów, widząc klucz w jego ręce, rzucił się do przodu. Dłoń łapacza błyskawicznie zacisnęła się w pięść, cofnęła i trafiła napastnika prosto w nos. Siła uderzenia musiała być ogromna, ponieważ więzień odbił się od ściany z pękniętą czaszką. Z jego nosa wypłynęła strużka krwi; w okamgnieniu znieruchomiał. Pozostali czterej natychmiast zrezygnowali z ataku, przytrzymując silniej dowódcę. Jeden z nich obwiązał mu szyję pejczem i zaczął powoli dusić. Drugi sięgnął do pochwy i wyciągnął długi, prosty nóż oficerski.

– Mówiłeś coś o kastrowaniu… – zaśmiał się ten z kąta. Spojrzał na łapacza i zmrużył oko. – Pohandlujemy? Wypuszczasz nas, a my jego tutaj… No co? Będzie na nas, a o tobie nikt nic nie usłyszy…

– Nie słuchaj ich, panie. To zdradliwe psy – wtrącił Human. – Gdyby nie to… – znów pokazał na swoje mięśnie. – Szkoda gadać, zakatrupiliby mnie już w pierwszą noc. Te wszy czekały tylko, aż zasnę… Na to nie ma mocnych, panie. Śmierć była mi tutaj pisana albo kastrowanie… Za nic, panie. Chcecie to wierzcie, nie chcecie to…

Łapacz skinął głową i rzucił blondynowi klucz na kolana. Odwrócił się do więźnia w kącie. Pejcz znalazł się w jego ręce i raz po raz zaciskał się na szyi dowódcy. Nóż krążył niebezpiecznie w okolicy brzucha. Idalgo wyprostował się, jakby chciał zrzucić z pleców ciężar. Jego oczy już przyzwyczaiły się do mroku celi i odróżniały twarze więźniów. Dwaj byli do niedawna poszukiwani listem gończym. Trzech pozostałych nie znał. Łapacz zauważył, że za jego plecami podnosi się z posadzki blondyn. Nie musiał zgadywać, że olbrzym wyraźnie go przerastał. Czuł jego oddech na czubku głowy.

– Macie wyroki? – rzucił krótkie pytanie.

Spojrzeli po sobie i wybuchnęli głośnym śmiechem.

– Ja mam – odpowiedział z dumą więzień z kąta. – Ukrzyżowanie. Co ty na to, łapaczu? Ździebko niewygodne…

– Mnie mają rozerwać końmi – skrzywił się ten z nożem. – Tylko za to, że torturowałem żołnierzy króla w Pandabie. Rewolta była, dobrze płacili, to się nająłem. Pandabczycy za miękcy… Czy wy nie jesteście przypadkiem Idalgo? Macie na skroni tatuaż… Głowę daję, że tak mi o was gadali. Podobno nikomu nie przepuścicie. Prawda to? Nie chcecie gadać… Pal was diabli! Dla mnie tortury to zwyczajna robota, panie łapacz, zwyczajna robo…

– Zdradziłeś króla, chamie! – ryknął Zdeb i natychmiast zamilkł przyduszony pejczem.

– A ci trzej łupili na drodze. – Blondyn pokazał palcem na trzy poorane pręgami twarze. – Chwalili się, że nikomu nie darowali. Podobno wszystko przepijali z dziwkami… Nie ma czego żałować. Wojna idzie, a i przepowiednia jest podła. Nie słyszeliście, panie łapacz? Śmierć przed nami, to trza się nacieszyć życiem… Koniec świata, koniec wszystkiego…

Łapacz wykonał tylko trzy ruchy. Jego ręce wsunęły się nagle pod poły płaszcza i wyszarpnęły stamtąd dwa krótkie lombardzkie noże. Przecięły powietrze i utkwiły w gardłach więźnia z pejczem i więźnia trzymającego nóż dowódcy. Zanim tamci osunęli się na ścianę, łapacz przyklęknął nad dowódcą, wyciągając zza pleców miecz. Ani blondyn, ani dowódca królewskich strażników nie zauważyli nawet cięcia. Czubek ostrza miecza trącił zaledwie gardła trzech pozostałych więźniów i było po wszystkim. Na posadzce leżało pięć martwych ciał.

– Panie, jesteście mistrzem! – wyrwało się młodzieńcowi.

Kawalerzysta nawet nie próbował się odezwać. Skulił się pod ścianą i z przerażeniem patrzył na Idalga. Dowódca straży podniósł się z trudem i rozmasowywał sobie gardło. Kręcił szyją i przyglądał się w milczeniu łapaczowi, który starannie wytarł ostrze miecza i wsunął je do pochwy na plecach. Tak samo beznamiętnie wyjął noże z szyi martwych więźniów, oczyścił je i schował.

– Chciałbym dostać moje pięć monet – powiedział, zmierzając do wyjścia.

– Powinienem cię zamknąć, ale jestem ci coś winien – przytaknął niechętnie Zdeb i ruszył do wyjścia z celi. Blondyn podążył ich śladem.

– On też idzie. – Łapacz uprzedził sprzeciw dowódcy. – Jest niewinny, panie. Znam się na ludziach…

Ręce Zdeba drżały, gdy wyjmował z szuflady monety. Starannie wyliczył pięć, usiadł w fotelu za biurkiem i pokazał palcem drzwi.

– Nie chcę was tutaj widzieć – szepnął i zawisł nieruchomo nad biurkiem. – Macie noc na opuszczenie osady.

Idalgo odwrócił się, zamknął drzwi do celi i rzucił klucze na biurko dowódcy. Nie oglądając się, wyszedł z budynku. Potężny Human posuwał się dwa kroki za nim i drapał się w głowę. Na ulicy kłębił się tłum handlarzy, żołnierzy, miejscowej arystokracji, burdelowych naganiaczy, niewolników, mutantów, złodziei i zwyczajnych włóczęgów. Tylko od czasu do czasu w oddali mignął mundur miejskiego strażnika. Przeważnie kręcili się koło ukrzyżowanych zbrodniarzy lub zakutych w dyby złodziei. Pilnowali, aby im nikt nie pomógł.

Słońce rzucało wydłużony cień, co oznaczało, że niedługo zapadną ciemności. Z tego powodu na ulicy nie było żadnego dziecka. W miejscach, gdzie ludzie nie znali wieczorów, zbyt często zdarzały się porwania. Nawet młodzi nędzarze, żyjący w bandach i znający osadę jak własną kieszeń, chowali się głęboko w swoich kryjówkach i nie próbowali nawet wystawić nosa na zewnątrz. Kiedy kończył się dzień, zapadała natychmiast noc. I tak bez końca. Potem zapalały się świece, lampy naftowe i pochodnie. Nadchodził chłód i wszelkie zło szukało dla siebie ujścia. Od czasu śmierci króla Kreporu, Zygfryda, kiedy jego syn osiadł na tronie, pogranicze zeszło na dalszy plan. Było coraz gorzej pilnowane i coraz częściej szarpane przez rozmaitych miejscowych panów. Każdy z nich chciał urwać coś dla siebie. Podatki dzielono po cichu, a królowi wysyłano tylko drobną część należności. Większość trafiała do prywatnych skarbców. Królewska straż miejska haniebnie korumpowała się, z każdym dniem bardziej. Jeżeli znajdował się ktoś sprawiedliwy, wówczas nasyłano na niego zabójców i kończył przygnieciony skałami albo rozszarpany przez psy. Taka śmierć nigdy nie wzbudzała podejrzeń ani śledztwa. Przemijała wraz z miejscowym wiatrem i pyłem. Pogranicze stawało się wrzodem, który lada chwila mógł pęknąć i rozlać się po całym królestwie Kreporu.

– Muszę się umyć i przespać – westchnął Human, kiedy zatrzymali się przed gospodą. – Rano poszukam swoich… Psiekrwie nawet do mnie nie zajrzeli. Myślałem, że chociaż żarcie doniosą…

– Chcesz żyć? – zapytał cicho Idalgo. Zapalił fajkę i wypuścił kłąb dymu. Olbrzym spojrzał na łapacza z wyrazem nieufności w oczach.

– Dziwnie gadasz, panie… – burknął niezdecydowany.

– Nie jestem panem – poprawił go łapacz. – Jestem Idalgo. To wystarczy. Powiedziałeś, że dowódca straży to pies, dworak, a więc szuja… Czy tak?

– W samej rzeczy – potwierdził blondyn. – Gnida z niego parszywa…

– Z osady musisz wyjechać natychmiast – przerwał mu łapacz. – Inaczej nie przeżyjesz tej nocy…

– A ty? – Olbrzym nawet nie próbował ukryć nieufności.

– Ja też – odparł Idalgo. – Widzisz mojego konia przed tamtym domem? Ten drugi jest dla ciebie… Po tym kawalerzyście. Weźmiesz go i szybko odjedziesz. Po drodze wymień na takiego, który pod tobą nie padnie. Najlepszy byłby taki jak mój… Na razie postaraj się o…

– Ćmi mi się, panie… Tfu! Nie tak… Idalgo… Ćmi mi się, że podejrzewasz tego szczura o zdradę. Tylko co jemu po nas?

– Jest zakręcony i mściwy. – Fajka łapacza rozpaliła się już na dobre. Zza kłębów dymu Human z trudem widział jego twarz. – To dawny oficer. Pojąłem, że zdegradowany…

– Jaki? – wtrącił ze zdziwieniem olbrzym. – Prosty jestem i nieuczony… Nie było kiedy i nie było gdzie… Rozumiecie, panie Idalgo…

– Wyrzucili go na zbity pysk z korpusu królewskich oficerów – wyjaśnił łapacz, nie przestając obserwować wejścia do budynku. – Znam ich gadanie… Wszyscy oni podobni. Zabije nas dla honoru. Ukrzyżuje i każe rozgłosić, żeśmy łotry. Nie wiem, dokąd chcesz jechać, chłopie, ale wbij sobie do łba, że dowódca straży w Grwaldzie rozpoczął na nas polowanie… Zakręceni nigdy nie zapominają…

Human obejrzał się, potoczył wzrokiem po ulicy. Obaj wiedzieli, że są to ostatnie chwile światła. Z budynku wybiegło właśnie pięciu strażników, kierując się na rogatki osady. Pięciu innych zatrzymało się obok konia łapacza i żywo nad czymś rozprawiali. Widać było, że czekają na noc. Idalgo zgasił fajkę i cierpko skrzywił usta.

– Ckni im się do mojego konia – mruknął przez zęby. – Widzę, że pora na mnie… Kiedy się ściemni, powinieneś być blisko koni. Jedź na zachód, tam prędzej ocalisz życie…

– Gdzie cię szukać, Idalgo? – zapytał olbrzym, rozpychając rękami tłum i omijając powozy z końmi.

– Właśnie tam – zaśmiał się gardłowo łapacz. – Nie lubię awantur. Pokojowy ze mnie człowiek… Najłatwiej znaleźć się na rozstajach zaraz po wschodzie…

W tym momencie na pogranicze spadła ciemność. Słońce przerzuciło swe promienie gdzie indziej. Zaraz potem we wszystkich oknach, przed domami i na ulicy zapaliły się świece, lampy naftowe i pochodnie. W niektórych wyznaczonych miejscach zapłonęły na ulicy ogniska. Dopiero teraz Idalgo poczuł się bezpieczniej. Obaj byli zbyt wysocy, aby strażnicy nie mogli ich zobaczyć. Sterczeli ponad tłumem jak drogowskazy. W ciemnościach i drgających światłach wszystko się zamazywało. Kiedy jeden ze strażników zaczął odwiązywać konia, Idalgo wynurzył się nagle spoza zadu i chwycił tamtego za gardło. Przyciągnął do siebie, uderzył pięścią w skroń i spokojnie położył na drodze. Kątem oka dostrzegł, że Human pochylony ku ziemi odwiązał konia kawalerzysty i bez przeszkód wtopił się w tłum. Widział również, że trzej strażnicy ruszyli za nim. Jeden został i nerwowo rozglądał się za nieprzytomnym kolegą. Łapacz odczekał, aż tamci trzej oddalą się za olbrzymem, po czym wynurzył się nagle tuż przed strażnikiem i powtórzył dokładnie to, co poprzednio. Obu zostawił na drodze. Przy odrobinie szczęścia nikt nie powinien na nich najechać, pomyślał. Kiedy usiadł na koniu, stał się czujny i przygotowany na atak. Podążył śladem Humana, wypatrując w mroku kołyszącej się sylwetki blondyna.

Olbrzym zszedł z głównej ulicy i po chwili widać go było tylko w świetle księżyca. Sylwetki trzech strażników skręciły za nim. Poza głównym traktem osady nie można było się ukryć. Między domami ziało czernią, ludzie prawie się nie pojawiali, a stukot końskich kopyt i butów niósł się jak w studni. Czasami tylko w podcieniach rozwalającej się rudery mignął cień miejscowego opryszka, czekającego na pijanego lub zabłąkanego wędrowca. Łapacz zastanawiał się, dlaczego olbrzym zboczył z głównej drogi i w ten sposób zdradził swoją obecność. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, jak tamten przywiązuje konia do kółka w murze i wchodzi do podejrzanego zajazdu. Światło przed wejściem było przyćmione, a w środku, z oszczędności najpewniej, paliły się tylko najtańsze, śmierdzące pochodnie. Kilka chwiejących się postaci próbowało złapać równowagę, wtapiając się w mrok uliczki. Ze środka zajazdu dochodziły wesołe dźwięki skrzypiec, fujarki i bębna. Kilka ochrypłych głosów śpiewało popularną na pograniczu pieśń handlarzy niewolników, zaczynającą się od słów: „Jeżeli oczy masz, jeżeli ręce masz, to się nadajesz. Twój pech!…”

Strażnicy zatrzymali się w cieniu. Czekali na Humana. Wyszedł po chwili. Przy jego pasie pojawiła się broń. Tkwiła w inkrustowanej drogimi kamieniami pochwie. Łapacz aż podniósł brwi ze zdziwienia. Dawno takiej broni nie widział. Wyszła z mody, starzy mistrzowie powymierali, a nowi woleli zwyczajne miecze lub rapiery. Przy boku Humana dyndała silnie zakrzywiona szabla. Dokładnie taka, jakiej przed ponad pięciuset laty używano w bitwie pod Ghatą. Idalgo kochał broń i wiele by dał, aby móc w tej chwili dokładnie ją obejrzeć i wziąć do ręki. Stał jednak nieporuszony przy zjeździe w boczną uliczkę i cierpliwie czekał. Wcześniej musiał zsiąść z konia i wybrać miejsce jak najbliżej ściany. Księżyc świecił tej nocy wyjątkowo silnie. Z każdą chwilą na dworze robiło się zimniej. Wystarczyło, aby zrobił jeden fałszywy krok i strażnicy mogliby go zauważyć.

Human odwiązał konia i ruszył z powrotem w stronę głównej ulicy. Szedł wprost na strażników. Idalgo był prawie pewien, że ich nie widział. Stali zbyt głęboko w cieniu. On sam zaledwie domyślał się, gdzie mogli zniknąć. Bardziej wyczuwał ich położenie, niż widział. Dzieliło ich nie więcej jak pięćdziesiąt kroków. W normalnych warunkach nie było to nic wielkiego, teraz mogło decydować o życiu. Idalgo chciał krzyknąć, ale w tym momencie wyłonił się na głównym trakcie, kilka kroków od niego, ośmioosobowy konny oddział straży miejskiej. Kopyta koni zostały starannie zabezpieczone gumowymi nakładkami. Zamiast metalicznego szczęku podków słychać było tylko głuche uderzenia. Oddział szybko zniknął w tłumie, a Human wkroczył na ciemną stronę uliczki. Dopiero teraz łapacz zobaczył strażników. Błysk mieczy i stukot ich butów zakłócił ciszę. Idalgo nie zdołał jednak dostrzec nic więcej. Kiedy znalazł się przy olbrzymie, ten właśnie chował szablę do pochwy. Strażnicy leżeli z rozpłatanymi gardłami na ziemi.

– Widziałeś ich – stwierdził tylko łapacz.

– Dojrzałem, pan… Idalgo – poprawił się olbrzym. Nawet się nie zasapał. Oddychał tak, jakby przed chwilą spożył kolację. Głęboko i spokojnie.

– Pora na nas – rzucił za siebie łapacz i w pośpiechu ruszył do głównej ulicy. Teraz wystarczył byle świadek i los ich byłby przesądzony. Za zabicie strażnika królewskie prawo przewidywało publiczne rozdarcie końmi. I nikt nie sprawdzał, po czyjej stronie znajdowała się racja. Najlepsi sędziowie godzili się co najwyżej, aby w takiej chwili podać skazanemu dzban mocnej wódki. W ten sposób okazywali swoją łaskę.

Kiedy znaleźli się na rogatkach osady, gdzie ludzi było zdecydowanie mniej, stali się widoczni. Dwaj strażnicy natychmiast wyłowili ich wzrokiem. Widać było, że zostali wcześniej poinstruowani, co mają robić. Jeden z nich stał za koniem i mierzył w ich stronę z kuszy. Drugi, z mieczem w ręku, czekał aż podjadą bliżej. Na innych konnych wjeżdżających i wyjeżdżających z Grwaldu przestali zwracać uwagę.

– Zawracamy – rzucił krótko łapacz i zrównał się z wjeżdżającym do osady powozem zaprzężonym w sześć koni. Nie ujechali jednak daleko. Z powozu wyłoniła się głowa jubilera Herlinga.

– Już myślałem, że cię usiekli – zażartował ponuro. – Dopóki tłum, nie znajdą was. Musicie jednak wyjechać z osady. Niebezpieczny z ciebie gość, Idalgo. Idą za tobą kłopoty…

– A lezą, lezą – potwierdził łapacz. – To mój kompan, Human – pokazał wzrokiem na jadącego obok olbrzyma. Tamten uśmiechnął się szeroko, patrząc na twarz jubilera.

– To i dziewkę ładną, panie, wozicie ze sobą po nocy – odezwał się, patrząc w głąb powozu. – Jeśli żona, to chylę głowę przed smakiem…

Łapacz zajrzał do środka, ale niczego w ciemnościach nie wypatrzył. Zdziwiony spojrzał na jubilera. Tamten uśmiechnął się kwaśno i przytaknął.

– Zabrałem ją, bo dziewucha lubi mi towarzyszyć. Ot, córka wrodziła się we mnie… Włóczęga jej w głowie i ciekawość świata. Aż żal, że dziewka i popsuć łatwo…

Z głębi powozu wyjrzała piękna twarz dziewczyny. Nosiła chłopięcy strój, a spod jej futrzanej czapki wypływały długie, czarne włosy. Jej skóra nawet w świetle pochodni i świec wydawała się ciemniejsza od innych ludzi.

– Oryginał – łapacz odnalazł w głowie dawno nie używane słowo. Human tylko patrzył przed siebie i udawał, że nic nie słyszał.

Wjechali przez bramę do jednego z budynków. Wrota zamknęły się, a czterech pachołków błyskawicznie zaczęło wyprzęgać konie. Jeden z nich podbiegł do łapacza i pokazał palcem na siodło.

– Zsiadaj, Idalgo – powiedział z tajemniczym uśmiechem. – Wywiozę cię z Grwaldu po mojemu. Pojedziecie powozem, a wasze konie w zaprzęgu. W nocy nie powinni nic rozeznać.

Łapacz posłusznie wszedł do powozu i pozwolił Herlingowi działać. Tak samo postąpił Human. Kiedy stanął na schodku, powóz ugiął się, a sprężyny jęknęły. Na twarzy mężczyzny odmalował się wyraz niepewności.

– Jesteś, panie, bardzo potężny – odezwała się cicho dziewczyna. – Musisz być silny… Jestem Bathy.

Olbrzym nie odezwał się. Skinął głową i pochylił się ku podłodze. Idalgo obrzucił wzrokiem jubilera, jakby chciał mu coś powiedzieć. Nie zdążył jednak, ponieważ wrota bramy skrzypnęły i powóz ruszył. Znów znaleźli się na ulicy. Zimna noc sprawiła, że tłum stopniowo malał. Gorąca para oddechów tworzyła pośród ulicznych światełek klimat tajemniczy i odświętny. Z głębi powozu łapacz obserwował ulicę i przypominał sobie dzieciństwo. Właściwie tylko jedną scenę. Święto Drogi. W księstwie Syriusa obchodzono je nadal, chociaż styl i oprawa z roku na rok stawały się coraz mniej nastrojowe. Idalgo zapamiętał tysiące przewodników i ich rodzin okrążających zamek księcia Syriusa V. Śpiewali, pili, jedli, tańczyli i palili pochodnie. Noc była tak samo chłodna, a para z ust podobnie rysowała w powietrzu malownicze, srebrne obłoczki. Pomyślał ze smutkiem, że wielu z tych, których kiedyś kochał i znał, leżało od dawna pod ziemią. Czas nie dzielił nikogo na lepszych i gorszych. Był jak pętla zaciskająca się nagle na szyi skazańca.

W ciszy zimnego wieczoru opuszczali Grwald. Kiedy wjechali w ciemności nocy, a światła osady nie były widoczne nawet z daleka, zatrzymali się. Human i woźnica zajęli się końmi. Bathy otulona szczelnie krótkim futerkiem przyglądała im się z zagadkowym uśmiechem. Olbrzym jakby wyczuwał jej spojrzenie i starał się nie zwracać na nią uwagi. W milczeniu, z pochyloną głową i zaciśniętymi szczękami siodłał konie. Co pewien czas rozglądał się ukradkiem po okolicy i głęboko wciągał nosem powietrze.

Herling i Idalgo oddalili się od powozu i w świetle księżyca wymienili spojrzenia. Jubiler zaczął pierwszy:

– Słyszałeś przepowiednię?

– Coś słyszałem… – odparł niepewnie łapacz. – Wszędzie mówią inaczej…

– Mogą gadać. – Głos Herlinga stał się dziwnie zapalczywy. – Czytacze z Pandabu twierdzą, że on już jest… Podobno posiada potężną moc. Nikt nie wie jaką…

– Znam legendy – wtrącił z lekką irytacją Idalgo. – Dzieciak ma być jakimś cholernym czarownikiem. Wierzysz w czary? Gadaj szczerze, Herling, wierzysz czy nie?

– Wierzę w stare księgi – przytaknął jubiler. – Wiele się sprawdza. Pamiętasz wyprawę króla Kreporu na stepy mutantów? Było powiedziane, że przegra i przegrał. Osiemdziesiąt tysięcy wojska zostało w piachu… Albo Sagdenia! Wszyscy sobie na niej zęby połamali. Do czasu… Czytacze od dawna ostrzegali, że nadejdzie kobieta, która opęta ich cesarza i przyprowadzi na dwór obcych. Nie minęło nawet dziesięć lat od chwili, gdy obcy zgotowali staremu cesarzowi i jego dworzanom rzeź. A dowódcy? Najpierw ich poparli, bo zostali przekupieni, a teraz nikt o nich nie słyszy. Sanowi…

– Czy chcesz mi powiedzieć, że wiesz coś więcej o przepowiedni? – przerwał łapacz. Był wyraźnie zaintrygowany.

– Jedziesz na zachód, prawda? – zaczął ostrożnie Herling. – Bądź czujny. To dziecko może być wszędzie. W zamku, pałacu, młynie lub zwyczajnej wsi… Wszędzie. Przepowiednia mówi, że księstwo Syriusa osiągnie niebywałą potęgę… Może to jakiś znak?

Łapacz przyglądał się zarysowi twarzy przyjaciela i próbował wczuć się w jego nastrój. Nie udawało się. Nigdy nie wierzył w magię, a tym bardziej w stare przepowiednie. Nawet wtedy, gdy sprawdzały się po latach. We wszystkich takich historiach zawsze podejrzewał proste zbiegi okoliczności. Teraz też tak było. Nie chciał jednak psuć jubilerowi wieczoru.

– I co dalej? – odezwał się, jakby naprawdę szukał odpowiedzi. – Jednooki Syrius zapanuje nad światem?

Herling pochylił się w jego stronę i szepnął poważnym głosem:

– Nie wiadomo. Ktoś wyrwał z księgi strony… Czytacze szukają. Całe pogranicze aż dymi od szpiegów. Obiecaj mi, że będziesz czujny. Stoi?

– Stoi – zgodził się łapacz i szybko skierował się w stronę konia. Miał dość tej rozmowy i wydawało mu się, że Herlinga z każdą chwilą ogarnia coraz większe szaleństwo. Nigdy nie lubił kaznodziejów i mnichów. Nigdy w nic nie wierzył, poza sprawiedliwością. Siedząc na koniu, skinął rękaw stronę Bathy. Patrzyła tylko na Humana. Olbrzym zachowywał się jeszcze bardziej powściągliwie niż dotychczas. Podniósł dłoń na pożegnanie i szybko pokłusował w noc. Idalgo zrobił dokładnie to samo. Obaj woleli samotność z zupełnie innych powodów.