175126.fb2
Tej nocy jubiler Herling nie kładł się spać. Siedział skulony nad kupką diamentów i pracował nad koroną. Miała być duża i efektowna. Cena nie odgrywała roli. W grę wchodziło wyłącznie złoto najczystszej próby i najlepsze diamenty. Zleceniodawca zamówił usługę anonimowo. Zapłacił połowę sumy i postawił tylko jeden warunek. Korona musiała być wykonana osobiście przez mistrza Herlinga. W ścisłej tajemnicy. Wzór i kształt zależały tylko od jubilera.
Do końca terminu pozostało jeszcze pięć dni. Herling z zagadkowym uśmiechem kończył oprawianie ostatniego diamentu. Od wielu tygodni zastanawiał się, kto będzie nosić tak misternie wykonane dzieło. Domyślał się, że objętość głowy pasowała do mężczyzny. Nie potrafił jednak odgadnąć, kto ze znanych mu władców tak nagle zapragnął nowej korony. Kończył swoją pracę i podziwiał efekt w lustrze. Nie wiedział dlaczego, ale głównym motywem korony uczynił szpon orła. Dokładnie taki, jaki wytatuowany był na skroni jego przyjaciela, Idalga. Zdjął szkło powiększające, włożył gotową koronę na głowę i spojrzał w lustro. Wtedy usłyszał łomot wyłamywanych drzwi.
Dom jubilera zaatakowano od piwnicy. Tam znajdowały się najsłabsze drzwi. Zamki były obluzowane i przeznaczone w najbliższym czasie do wymiany. Dlatego tak łatwo puściły, kiedy uderzyła w nie belka niesiona przez ośmiu rozpędzonych strażników. Wszyscy nosili miejskie barwy. Herling wbiegł do sypialni córki, schował koronę do skórzanej torby i krzyknął do budzącej się dziewczyny:
– Napad! Musisz uciekać… – Herling zachowywał się tak, jakby od lat na coś takiego czekał. Błyskawicznie wrzucał do torby pasy z zaszytymi monetami. Słyszał wrzask zabijanej służby i trzask łamanych mebli. Odruchowo zabarykadował sztabą drzwi do sypialni i otworzył tajne przejście. Korytarz biegł wzdłuż strychów kilku domów i kończył się rzekomo zamurowanym wejściem do stajni. Wystarczyło jednak mocniej pociągnąć, a cegły odsuwały się i otwierały drogę na zachodni trakt.
Dziewczyna ubrała się w męski strój, przypasała do pasa krótki miecz, przytroczyła do boku sakwę z miniaturową kuszą wykonaną dla niej przez ojca i ofiarowaną przed rokiem na urodziny. W sakwie znajdowało się kilkadziesiąt metalowych strzał. Każda miała diamentowy czubek i z łatwością przebijała zbroję. Na drzwi od sypialni spadły pierwsze uderzenia topora.
– Otwieraj, zdradziecki kundlu! – wołał z wściekłością dowódca miejskich strażników. – Otwieraj, albo cię żywcem spalimy…
Bathy przylgnęła do ojca. Podał jej torbę z koroną i monetami zaszytymi w pasach.
– Uciekaj – szepnął, całując ją w czoło. – Pasy ukryj w siodle… Znajdź Idalga i o wszystkim opowiedz…
– Uciekaj ze mną… – wtrąciła ze strachem.
– Ktoś musi zostać – przerwał jej, patrząc nerwowo na drzwi. Po ostatnim uderzeniu ostrze jednego z toporów przebiło okute drewno. – Inaczej znajdą wyjście… Idź już… Konie są tam, gdzie zwykle…
Wepchnął córkę pod okap komina i kiedy zniknęła w czarnej czeluści, ponownie zasłonił przejście. Wierzył, że da sobie radę.
Zasuwa puściła i drzwi z łomotem zwaliły się do środka. Miejscy strażnicy natychmiast rzucili się w jego stronę. Herling stał przy ścianie i trzymał w rękach swój nie używany od wielu lat miecz. Broń pamiętała czasy, gdy był łapaczem. Przyjął postawę do walki i czekał na pierwszy cios. Zza pleców wchodzącego właśnie do sypialni dowódcy straży zobaczył twarz jednego ze swoich ludzi. Był to jeden z tych, którzy pomagali mu wywieźć z osady Idalga i Humana.
– Ile ci obiecał, zdrajco! – krzyknął w stronę drzwi.
– Więcej niż dałbyś mi zarobić przez rok, krwiopijco! – odpowiedział butnie woźnica.
Zdeb potarł wierzchem dłoni bliznę i powstrzymał atakujących gestem ręki. Rozejrzał się po pokoju i warknął:
– Możesz się wykupić, Herling. To będzie cię kosztowało dom i wszystko, co tu masz…
– A jak nie? – syknął jubiler, poprawiając miecz w dłoniach.
– To twoje jaja przybijemy na trakcie – odpowiedział mu z nienawiścią dowódca. – Gdzie masz monety i złoto?
– Niech powie, gdzie ma córkę – zawołał z tyłu woźnica. – To zdrowa rzepa, panie…
– Gadaj, gdzie dziewczyna – rozkazał z ożywieniem Zdeb. – Jak nie, to i tak ją znajdziemy… Wtedy wszystko wygadasz, a z nią po mojemu poigram…
Jubiler zaatakował nagle. Wyszedł z wprawy, ale niczego nie zapomniał. Cięcie wyrwało stojącemu najbliżej strażnikowi połowę brzucha. Zwalił się, przytrzymując rękami wylewające się wnętrzności. Z drugim nie poszło już tak łatwo. Uchylił się i odbił uderzenie. Pozostali zaczęli okrążać ofiarę ze wszystkich stron. Dowódca stał na wyrąbanych drzwiach i sapał z nienawiścią.
– Chcę go żywego – odezwał się, widząc, jak jego ludzie przymierzają się do ataku.
– Panie, on nie z tych… – próbował oponować jeden ze strażników.
– Żywcem albo na pal pójdziecie! – wrzasnął histerycznie dowódca. Kiedy widział krew, musiał krzyczeć, aby nie zemdleć. To właśnie była jego tajemnica. Dlatego został wysłany na pogranicze i wykreślony z królewskiego korpusu oficerskiego.
Herling przebił ramię atakującemu strażnikowi, odbił kilkadziesiąt uderzeń i poczuł, że słabnie. Ręce odwykłe od miecza bolały, a serce biło tak, jakby miało za chwilę pęknąć. Jubiler spocił się i z trudem odbijał coraz mocniejsze cięcia. Strażnicy połapali się, że mogą go zmęczyć, i atakowali na zmianę. Nogi Herlinga przestały poruszać się lekko i z wyczuciem. Teraz sunęły za nim, chwiały się i drżały z wysiłku. Zbliżał się koniec. Umysł jubilera skupił się tylko na jednym. Wyczekał chwilę, po czym wykonał unik i miękko obszedł atakującego go strażnika. Zanim pozostali zdołali go schwytać i przytrzymać, wyrwał tamtemu nóż, przyłożył sobie do serca i całym ciałem zwalił się na podłogę. Ostrze przeszyło go całą długością. Zaczął dławić się krwią. Strażnicy natychmiast odwrócili go na plecy, wyjęli z piersi nóż i próbowali ratować. Zdeb pochylił się nad jubilerem i szepnął jadowicie:
– Dziewczyna nam tak łatwo nie ujdzie, teściu…
Strażnicy zarechotali wesoło, a twarz jubilera po raz ostatni nabiegła krwią. Jego głowa powoli opadła na bok. Oczy zgasły, a oddech zamarł. Herling nie tak wyobrażał sobie własną śmierć. Marzył o wnukach, o spokoju i łagodnym śnie. Budował mur ze złotych monet i wierzył w jego siłę. Niepotrzebnie. Napad miejskich strażników nie dał mu nawet czasu na rozczarowanie.
Dowódca rozejrzał się po sypialni i jego wzrok spoczął na mieczu Herlinga. Wyjął go z dłoni trupa i wykonał kilka cięć w powietrzu. Miecz był doskonale zakonserwowany. Strażnicy z podziwem obserwowali starannie wykonaną rękojeść i prawie nie zużyte ostrze.
– Wart będzie sporo monet, panie – odezwał się z uznaniem najstarszy ze strażników.
– Dziewczyna! – Zdeb odwrócił gwałtownie twarz w jego stronę i zbladł. – Macie ją znaleźć i przyprowadzić. Żywą i nie zepsutą, zrozumiano? A dom przeszukać do ostatniego mysiego gówna…
Bathy wydostała się z korytarza i stanęła przed grubym murem. Ostrożnie przekręciła koło zawieszone na metalowym bolcu. Ojciec zadbał o każdy szczegół. Regularnie naprawiał mechanizm i przez całe lata zabezpieczał przejście. Kiedy koło wykonało obrót, fragment muru drgnął i lekko się przesunął, odsłaniając dzienne światło. Na zewnątrz znajdował się plac, który przypominał wysypisko odpadów. Stały tam stare powozy, leżały połamane wrota, drzwi i okna, walały się porozbijane garnki i pogięte pługi. Gdzieniegdzie rdzewiały fragmenty mieczy, kusz i dzid. Pomiędzy dwoma powozami bez kół znalazła miejsce nawet rozbita gilotyna i machina do rozciągania torturowanych więźniów. Były też rozbite lustra, strzaskane zbroje, gnijące siodła i porwane strzemiona. W błocie rozpadały się butwiejące strzępy chorągwi i poszarzałe szmaty. Na tym wszystkim kisiły się odpadki z pobliskich zajazdów i domów – rybie łby, cielęce kości, zgniłe jabłka, oślizłe obierki i cuchnące zgniłe jaja. Herling uznał, że taki właśnie widok dodatkowo zabezpieczał potajemne wyjście z korytarza.
Dziewczyna zeskoczyła na dach starego powozu i obejrzała się za siebie. Fragment muru cicho się za nią zamknął. Przez dziurę w dachu zsunęła się do wnętrza powozu i sięgnęła do torby po pasy z monetami. Sześć pasów niełatwo było upilnować, a torba niesiona przez samotną dziewczynę szybko wpadała w oczy. Zrzuciła z siebie skórzaną kurtkę i pospiesznie założyła po trzy pasy na każde ramię. Skrzyżowane na plecach i brzuchu, dawały dodatkową osłonę przed cięciem miecza lub noża. Dopiero teraz Bathy nałożyła kurtkę i starannie ją zapięła. Pozostała korona, z którą nie wiedziała, co zrobić. W końcu wpadła na pomysł, żeby ją ukryć w głowie lalki. W powozie znalazła dwie. Były duże, nasiąknięte wodą, wypłowiałe i trochę podarte. Poza tym świetnie nadawały się do kamuflażu. Palce dziewczyny zręcznie rozpruły tył głowy większej z lalek i wydłubały ze środka połowę trocin. Kiedy korona znalazła się w głowie lalki, trociny wróciły na swoje miejsce i pokryły nierówności. Dopiero teraz dziewczyna wrzuciła obie lalki do torby, którą zarzuciła na plecy, i ostrożnie wyszła z powozu. Po kilku krokach poczuła, że monety ważą naprawdę dużo.
Spod jednej ze starych desek wyłonił się nagle stary żebrak z pokiereszowaną, krzywą twarzą i kurzajkami na rękach. Chwycił ją za róg kurtki i mocno pociągnął. Przewróciła się, lecz szybko podniosła. Żebrak gwizdnął dwa razy i z rozmaitych dziur, spod blach i odpadów zaczęli wynurzać się inni żebracy. Przeraziła się i spróbowała biec w stronę traktu. Odcięli jej drogę i zaczęli spychać w kąt placu. Wyglądali jak stado wygłodniałych zwierząt. Większość z nich miała wrzody na szyi, brodawki na palcach i kołtuny na głowach. Każdy miał nie pasujące do reszty ciała długie, szpiczaste wąsy i wystające górne zęby. Kiedy oparła się o mur i wydobyła kuszę, zatrzymali się i nerwowo poruszali nosami. Wąchali powietrze i szybko mrugali. Była dla nich łakomym kąskiem. Najstarszy podszedł najbliżej i wyseplenił z trudem:
– Nie tyś pierwsza i nie ostatnia… Dasz po dobroci, to może cię puścimy. No co? Puścimy ją?
Pozostali żebracy zaśmiali się Jakby piszczeli na piszczałkach.
– Ogacona silnie… – zmartwił się Murray, młody, przypominający kościotrupa żebrak. Drapał się silnie w krocze i dreptał w miejscu.
– Nie widać decorum – jęknął inny, ubrany w jasnozielony płaszcz ze śladami starej krwi na brzuchu.
– Widzę, żeście uczeni. – Dziewczyna nawet nie usiłowała ukryć zdziwienia. – Co tu robicie z tymi…
– Uciekam, pani, przed sprawiedliwością – odparł z ironicznym uśmiechem żebrak. Był z nich najgroźniejszy.
– I mowę też macie gładką – stwierdziła dziewczyna, obserwując kątem oka skradającego się w jej kierunku karłowatego mieszkańca placu.
– Za to pytę ma twardą, dziewko – zaśmiał się głośno stary żebrak, a pozostali mu zawtórowali. – Niejedna go dopuściła i nie pożałowała…
Karzeł skoczył, ale zanim dosięgnął dziewczynę, trafiła go w oko miniaturowa strzała z kuszy. Zapiszczał przeraźliwie, skurczył się w locie i w konwulsjach spadł na stos gnijących obierek. Dziewczyna błyskawicznie sięgnęła po kolejną strzałę, ale żebracy byli szybsi. Dopadli ją, schwytali za ręce i nogi, po czym rozciągnęli na butwiejących drzwiach z wystającymi okuciami. Wykształcony żebrak zbliżył się do niej i zrobił zmartwioną minę.
– Brzuch ci zrobimy, pani, ale nie zdążysz się nim nacieszyć – powiedział, rozpinając płaszcz. Jego wąsy poruszały się dwa razy szybciej niż pozostałych. Bathy zobaczyła paznokcie żebraka i zrobiło jej się niedobrze. Przypominały szczurze pazury. Były ostre i brudne.
– Puśćcie mnie! – wrzasnęła przerażona. – Jestem bogata! Zapłacę!
– Ile? – zainteresował się stary żebrak. Powstrzymał ręką przygotowującego się do zdjęcia spodni kompana.
– Ile? – Dziewczyna trzęsła się ze strachu i z trudem składała myśli. – Pięć złotych monet… Dziesięć! Tylko mnie zostawcie…
Trzymający ją żebracy wyczekująco spoglądali na starego. Dziesięć złotych monet było dla nich sumą niewyobrażalną. W jednej chwili wszyscy poczuli się bogaci. Uczony żebrak niechętnie cofnął się do tyłu. Był zły i wcale nie myślał o monetach.
– Może ją chociaż obejrzymy… – mruknął z nadzieją w głosie. – Nic jej nie zaszkodzi, a my oko nacieszymy.
Stary żebrak zawahał się. Widział wzrok pozostałych i umiał z niego czytać.
– Pogapić się trza – zdecydował, wysysając ślinę spomiędzy zębów i plując za siebie. – Ale niech mi który do dziewki przyskoczy, to mu gardło przegryzę. Nasza ona i wykup daje… Jasne? Zakarbujcie sobie w tych głupich łbach, że dziesięć monet warta… Albo i więcej – dokończył z cwanym błyskiem w oczach.
Znów ją pochwycili i przycisnęli do drzwi. Uczony poprawił skołtunione włosy, wyjął nóż i zbliżył się do dziewczyny. Jeden z trzymających aż się zaślinił.
– Bez noża – westchnął błagalnie. – Czysta ona, a ubranie drogie…
Żebrak schował nóż i zaczął odpinać skórzaną kurtkę dziewczyny. Ona sama była tak przerażona, że nawet nie próbowała się bronić. Syczała tylko przez zaciśnięte zęby:
– Dziesięć złotych monet… Dziesięć monet…
Kurtka rozsunęła się i ukazały się pasy z monetami. Żebracy przestali nagle interesować się dziewczyną i pochylili się nad nimi. Stary zbliżył się i dotknął pasów. Powoli przesunął po nich brudnym palcem. Podniósł wzrok na pozostałych i nerwowo zacharczał:
– Dziewka ma więcej, niż gadała. Będzie tego ze cztery zamki, albo i z pięć…
– No, to teraz możem se już pochędożyć! – wykrzyknął najmłodszy z żebraków. Na twarzy miał ropiejące krosty, a jedno z jego uszu było rozciągnięte jak półmisek i smętnie zwisało nad ramieniem.
Nagle wszyscy znieruchomieli. Wydawało się, że zostali zamrożeni. Stali w bezruchu, a ich oczy zasnuwały się mgłą. Tylko jeden z nich, akurat zasłonięty i stojący z tyłu Murray, zsunął się niepostrzeżenie w otwór leżącej beczki i przyczaił. Dziewczyna odepchnęła od siebie sztywne ręce żebraków i zerwała się na nogi. Błyskawicznie zapięła kurtkę i naciągnęła kuszę. Ona również czuła, że w powietrzu działo się coś dziwnego. Rozglądała się nerwowo, ale nic nie potrafiła dostrzec. Widziała tylko twarze i oczy żebraków. Na ich skórze pojawiły się bąble i krople potu. Wężykami sunęły po skroniach w dół. Oczy zrobiły się białe, a włosy zaczęły gwałtownie kurczyć się i spalać. Bathy poczuła swąd, chociaż nie zauważyła dymu. Żaden z żebraków nawet nie krzyknął. Po kilku minutach napięcie minęło i wszystko wróciło do normy. Martwi żebracy miękko osunęli się na ziemię.
– Jesteś nieostrożna – odezwał się człowiek, który spokojnie wyszedł spoza fragmentów rozbitego, pandabskiego pieca. Przypominał mnicha. Był gruby, niski i nosił brązowy habit. Jego twarz była wesoła, a zęby białe i zdrowe. Sprawiał wrażenie kogoś, kto lubił się śmiać i nigdy w życiu nie miał żadnych kłopotów. Dziewczyna odsunęła się nieufnie do tyłu i przygotowała do ucieczki.
– Kim jesteś? – odezwała się ostrożnie. – I co im zrobiłeś?
Grubasek rozejrzał się po ciałach leżących żebraków i uśmiechnął się szeroko.
– Nie uwierzysz. – Poruszył wesoło brwiami. – Wy tutaj jesteście dość naiwni… Zachowujecie się tak, jakby wszystko zostało z góry ustalone. Wiesz, o czym mówię?
– Nie wiem – odparła bez zająknięcia. Jej dłoń bawiła się odruchowo cynglem od kuszy.
– Jak ci to powiedzieć… – zastanawiał się głośno grubasek. – Wyobraź sobie, że w miejscu, gdzie stoisz, może się w tej chwili znajdować ściana domu, fragment kosmicznego kamienia, maszt łodzi albo czyjś… grób…
– Co ty gadasz? – przerwała mu z odcieniem lekceważenia. – Jesteś pokręcony, prawda?
– Czy możesz sobie to wyobrazić? – kontynuował niespeszony nieznajomy. – Nie możesz… Trudno. Powiem ci inaczej… Mózgi tych ludzi zostały po prostu ugotowane. Dlatego umarli. Teraz rozumiesz?
Dziewczyna zrobiła krok do tyłu i sprężyła się do ucieczki. Grubasek nie należał do tych, z którymi chętnie podzieliłaby się własnymi myślami. Poza tym, kiedy pomyślała o ugotowanych mózgach, zrobiło jej się niedobrze. Wyciągnęła pojednawczo rękę i szepnęła:
– Pójdę już… Dziękuję ci za pomoc, mnichu…
– Nie jestem mnichem – zaprzeczył żywo grubasek. – Nazywam się Ghi-sppi i przybywam z… – Nieznajomy zawahał się na moment i dokończył: – Przybywam z bardzo daleka…
– Na pewno nie z Szybgadii – przerwała mu z młodzieńczą niecierpliwością. – Domyślam się, że możesz pochodzić z krainy mutantów… – Dziewczyna przestraszyła się własnych słów i zamilkła.
Zbyt wiele słyszała o mutantach, aby pokonać strach. Byli zbyt tajemniczy i zbyt silni, aby mówić o nich spokojnie. Ojciec opowiadał jej, jak przed wieloma laty zapuścił się w pościgu za jednym ze złodziei sreber księcia Syriusa aż na tereny mutantów. Na własne oczy widział, że spod porośniętego trawą stepu wyłoniły się nagle koszmarne łapy i wciągnęły ściganego razem z koniem. To po tym zdarzeniu Herling postanowił wycofać się z branży. Inni twierdzili, że mutanty porywały ludzi, a ich dzieci krzyżowały ze wszystkim, co żywe. Poza tym nikt jeszcze nigdy nie spotkał dobrego mutanta. Wspomnienia, pieśni i opowieści głosiły, że były bezlitosne, zdradzieckie, wyrachowane, zimne i samolubne. Ludzi traktowały jak olbrzymią hodowlę zwierząt. Bathy dobrze o tym pamiętała.
– Tak naprawdę to mnie tutaj nie ma… – zaczął powoli Ghi-sppi. – To wszystko, co jest waszym prawem, co rozumiecie lub zwyczajnie akceptujecie…
– Nie ma co, jesteś pokręcony… – przerwała mu zaciekawiona dziewczyna.
– Spróbuj pomyśleć, dobrze? – cierpliwie ciągnął przybysz. – Nie jestem stąd i nigdy przedtem nie miałem nóg ani rąk… Wspólna dla nas jest tylko temperatura. My także czujemy zimno i gorąco… No, może trochę inaczej, ale…
Mina Bathy zrobiła się podejrzliwa i lekko znużona. Była zbyt młoda, aby tracić czas na wysłuchiwanie wariatów. Odwróciła się i zaczęła oddalać. Ostrożnie, krok za krokiem, czując w palcach kształt miniaturowej kuszy, zeskoczyła ze sterty obierek i ruszyła w stronę głównego traktu. Nie oglądała się. Plac ze śmieciami chciała jak najszybciej pozostawić za sobą. Ghi-sppi odprowadził ją zatroskanym wzrokiem i z zadumą podrapał się w głowę. Sprawiał wrażenie zdziwionego dziecka, które przez pomyłkę znalazło się w świecie dorosłych.
Przed wejściem na trakt Bathy założyła biret noszony przez czytaczy i starannie ukryła pod nim włosy. Postawiła kołnierz i wsunęła kuszę do torby z lalkami. Rozejrzała się po zatłoczonym trakcie i skierowała do stajni, w której Herling trzymał część swoich koni. Spod oka obserwowała przesuwające się od czasu do czasu sylwetki strażników. Szukali jej. Domyśliła się, kiedy zobaczyła, w jaki sposób patrzą na każdą napotkaną dziewczynę. Niektóre nawet zatrzymywali i nie zważając na krzyki, dokładnie oglądali.
Bathy przyjrzała się ludziom w pobliżu stajni i z pochyloną głową weszła do środka. Zaraz potem z tłumu wyłonił się Ghi-sppi. Uśmiechał się, gryzł jabłko i patrzył bystro w głąb stajni.
Dziewczyna szukała wzrokiem starego Gawdiego, ujeżdżacza koni i byłego posłańca w służbie króla Kreporu. W Grwaldzie mówiono, że nie było przed laty lepszego jeźdźca od Gawdiego. Przewoził królewskie informacje z niespotykaną szybkością. Wiele z jego rekordów nadal nie zostało pobitych. Młodzi posłańcy traktowali go jak legendę. W ich ustach imię Gawdiego brzmiało lepiej niż królewskie. Działo się tak wyłącznie z jednego powodu: przeciętnie życie królewskiego posłańca nie trwało w służbie dłużej niż dwa lata. Większość ginęła na szlaku lub po prostu rezygnowała. A Gawdi, jakby go ktoś zaczarował, służył prawie trzydzieści lat. Stary posłaniec przyjaźnił się z Herlingiem i znał Bathy od najmłodszych lat. W wolnych chwilach, kiedy nie dokuczała mu połamana przed laty noga, uczył ją jeździć i tresować konie. To dzięki niemu dosiadała najsilniejszych wierzchowców i mogła rywalizować z najlepszymi jeźdźcami. Na pograniczach wszystkich pobliskich krain, w Pandabie, Sagdenii, na stepach mutantów i w barbarzyńskiej Szybgadii, w Lasach Orchy i za Górami Asta jedynymi, którzy dorównywali w siodle królewskim posłańcom, byli żołnierze księcia Syriusa. I ona, córka zabitego jubilera, Herlinga.
– Hej, parobku, jest tu gdzieś stary Gawdi? – zawołała donośnie Bathy. Chłopak z twarzą zniekształconą od uderzenia kopytem popatrzył na nią zdrowym okiem i pokazał palcem najszerszą z przegród. Dziewczyna zbliżyła się i ze zdziwienia aż podniosła brwi. Jej koń był osiodłany, a Gawdi kończył właśnie skracać strzemiona. Kiedy oparła mu dłoń na ramieniu, odwrócił się i zobaczyła w jego oczach łzy. Stary posłaniec płakał.
– Zabili go – odezwał się, przytulając dziewczynę. – Twój ojciec został zdradzony i dlatego zginął… Musisz uciekać, dziecko. Te psy nie dadzą ci spokoju…
– Ale skąd o tym wiesz? – Dziewczyna zagryzła wargi i nie chciała mu uwierzyć.
– Stary Gawdi ma swoje sposoby – odpowiedział, otarł rękawem łzy i pokazał jej konia. – Pod siodło położyłem barwę królewskich posłańców. Teraz trzeba ci się przebrać. Wyjedziesz z osady i zaczekasz na rozstajach. Chłopak jeszcze śpi. Osesek, ale coś tam o mnie słyszał… Znajdzie cię, zamienicie konie, ubrania i ruszysz bezpiecznie swoją drogą… I nie wracaj tutaj, dziecko, nie mścij się, bo cię przydybią… Parszywy to czas, dziecko, a przyjaciół coraz mniej. Tłuszcza chce rządzić, a to źle wróży…
– Prawo mówi, że fałszywy posłaniec darty jest ze skóry… – wyszeptała z lękiem dziewczyna. – A ten, który mu pomagał, tak samo… Tyle, że solą go nadziewają, zanim ducha wyzionie…
– Ja pomogę. – Głos Ghi-sppi zabrzmiał niemalże wesoło. Gawdi spojrzał na przybysza spod krzaczastych brwi i położył rękę na rękojeści noża zatkniętego za grubym, barwionym rysunkami pasem. Bathy uspokoiła go gestem dłoni i powoli odwróciła głowę.
– Czemu nie idziecie swoją drogą, panie? – zapytała, wpatrując się z obawą w wejście do stajni. – Życie wam niemiłe? Jam ścigana przez straże, a kto ze mną, ten śmierć może zwąchać…
Grubasek rozłożył szeroko ręce i powiedział z jeszcze szerszym uśmiechem:
– Nie boję się śmierci. Jest zła, a zła nie trzeba się lękać… Wszystko, co żyje, ma swój strach. Tak samo śmierć. Dlatego jest żywa… i szkoda na nią strachu.
– Cóż to za dziwak? – odezwał się stary Gawdi, krzywiąc się i pokazując przy tym długie włosy sterczące z nosa.
– Uratował mi życie – odparła bez zastanowienia dziewczyna. – Chyba jakiś pomerdany, ale sztuki zna…
– Czas na ciebie – Gawdi przerwał jej, podał ubranie królewskiego posłańca i popchnął w stronę siana w rogu stajni. – Zakładaj to i ruszaj. A on… Pomerdany czy nie, ale zawsze swój. Weź go, dziecko. Pomocny jest, to i dobrze… Konia mu osiodłam.
Gawdi sięgnął po siodło wiszące na kołku i krytycznie przyjrzał się grubaskowi. Tamten odpowiedział mu głupim uśmiechem. Stary tylko pokręcił głową i pokuśtykał do przegrody, w której stał siwy, niewielki konik. Kiedy położył na nim siodło, siwek zarżał radośnie i uderzył kopytem w ziemię.
– To najmądrzejszy koń, jakiego mam – powiedział na wpół do siebie stary posłaniec. – Daję ci go, ale pilnuj dziewki jak własnego gardła… Pojmujesz? – Przybysz odpowiedział mu tylko kiwnięciem głowy i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami. – Jeździć umiesz?
– Nauczę się – Ghi-sppi poklepał konika po zadzie i głęboko wciągnął powietrze. – Przyjemnie tu u was śmierdzi, panie… A o jazdę nie martwcie się. Nogi rozłożę i pojadę…
Gawdi nie zdążył nawet zakrztusić się z wrażenia, ponieważ dziewczyna energicznie pocałowała go w policzek i pociągnęła za sobą wierzchowca.
– Na rozstajach… – rzuciła za siebie ni to do Gawdiego, ni to do grubaska, i wyszła ze stajni.