175126.fb2
Słońce pojawiło się nagle. Wydawało się, że jakiś nienaturalnie duży miecz przeciął powłokę deszczowych chmur i pozwolił promieniom dosięgnąć ziemi. Złote światło rozlało się po błotnistej drodze i spoczęło na pobliskich krzakach. Maqui dopiero teraz dostrzegł pochylonego w siodle Pinta. Jego dowódca najwyraźniej starał się nie spaść z rozciągniętego w pełnym galopie konia. Po chwili żołnierz zauważył strzałę tkwiącą w ramieniu jeźdźca. Z półcienia oddalających się chmur wyłonili się trzej królewscy strażnicy. W rękach trzymali miecze i za wszelką cenę próbowali doścignąć uciekającego. Maqui nie potrzebował zbyt długo myśleć, aby przewidzieć koniec tego pościgu. Pinto, jeden z najlepszych jeźdźców księcia Syriusa, osuwał się coraz bardziej na końską grzywę i słabł po utracie krwi. Tamci nawet nie wyciągnęli kusz. Chcieli dopaść uciekiniera i najwyraźniej trochę się z nim zabawić.
Maqui wymierzył starannie i wystrzelił. Strzała trafiła królewskiego strażnika dokładnie w gardło. Zachwiał się w siodle, chwycił za szyję i plując krwią, spadł z konia. Noga, która uwięzła w strzemieniu, ciągnęła go jeszcze kilkadziesiąt metrów po błotnistym trakcie. Pozostali strażnicy zareagowali prawie natychmiast. Obaj zjechali z drogi i skierowali się w stronę krzaków, z których padł strzał. Maqui wyjechał z ukrycia, dobywając miecza. Wiedział, że nie ma szans, ale za wszelką cenę chciał uratować matkę i dziecko. Wyjechał na drogę i zatrzymał konia. Za plecami słyszał narastający tętent kopyt. Wierzył, że Pinto miał jeszcze resztki sił i zawrócił, aby pomóc swojemu żołnierzowi. Maqui stał z przygotowanym do cięcia mieczem i czekał, aż obaj strażnicy wjadą ponownie na trakt. Wtedy właśnie zobaczył za ich plecami zbliżający się oddział. Przez moment miał nadzieję, że zauważy charakterystyczne sylwetki żołnierzy księcia Syriusa. Tym razem los mu nie sprzyjał. Za plecami atakujących go strażników pędziła ubrana w czerwone płaszcze królewska jazda. Maqui westchnął ciężko i przygotował się na śmierć. Kiedy pierwszy ze strażników zadał mu cios mieczem, odchylił się i sparował uderzenie. Atak drugiego był o wiele groźniejszy. Miecz zawirował w powietrzu i trafił Maquiego pod pachą. Żołnierz poczuł ostrze i w ostatniej chwili odbił barkiem nadlatującą pięść tamtego. Zanim zdążył przygotować się do następnego starcia, świeży oddział królewskich strażników zaatakował go, ustawiając się jeden za drugim, jak na pokazie.
Jako pierwszy uderzył niski, szeroki w barach strażnik z głęboką blizną na policzku. Wyprostował się w siodle, przełożył miecz nad lewe ramię i ciął ze straszliwą siłą. Maqui zareagował odruchowo. Ściągnął wodze i koń stanął dęba. Potężne cięcie miecza spadło zamiast na niego, na głowę zwierzęcia. Maqui wydostał się ze strzemion i odskoczył na bok. Koń z odciętym łbem zwalił się tuż przed kopytami wierzchowca następnego strażnika. Żołnierz zauważył tylko, że dwaj pierwsi strażnicy galopują na koniec oddziału i zajmują swoją kolejkę do ataku. Zabawa zaczęła się na dobre. Wtedy właśnie z krzaków rozległ się płacz dziecka. Atakujący strażnik skręcił konia w bok i ze zdziwienia ściągnął do tyłu. Kopyta zaryły się w błocie, a pozostali jeźdźcy ruszyli do miejsca, skąd doleciał płacz. Maqui wykorzystał zdziwienie strażnika i z całej siły ciął go mieczem po nodze. Tamten ryknął z bólu i zwalił się ciężko na drogę. W jego udzie ziała ogromna, buchająca krwią rana. Maqui resztkami sił wspiął się na stojącego konia i pognał za strażnikami w stronę krzaków.
– Nie ruszaj się! – krzyczał z przerażeniem w głosie. – Stój spokojnie… pani!
Kobieta jednak nie usłyszała go. W jej uszach brzmiał ponury i monotonny pomruk królewskich strażników. Kiedy znaleźli się kilka metrów od jej kryjówki, przeraziła się i postanowiła uciekać. Uderzyła konia piętami, przytuliła dziecko do piersi i wyjechała z krzaków. Maqui ciął przez plecy najbliższego strażnika, ale w chwilę potem sam runął na ziemię z rozpłatanym ramieniem. Wtedy zobaczył coś, o czym później całe pogranicze śpiewało pieśni. Zza krzaków wyłonili się w cwale dwaj jeźdźcy, zasłonili sobą kobietę z dzieckiem i uderzyli na królewskich strażników. Dwunastu doborowych, specjalnie szkolonych ludzi króla Kreporu starło się z łapaczem i jego towarzyszem.
Maqui widział ruch rąk Idalga i dwa ciała strażników, spadające w błoto z nożami w piersiach. Dostrzegł także błysk przedziwnej, zakrzywionej szabli Humana, usłyszał krzyk dwóch następnych strażników i zobaczył dwie odrąbane głowy. Potem zaczął się sądny dzień. Łapacz i olbrzym odbijali uderzenia i co chwila rzucali kogoś na ziemię. Maqui leżał w bezruchu i prosił bogów, aby nie zemdleć. Idalgo walczył dwoma krótkimi mieczami, od czasu do czasu ukrywając jeden z nich pod ramieniem i wyrzucając wolną ręką nóż. Wobec jego mistrzostwa strażnicy byli bezsilni. Ich wysiłki kończyły się tragicznie: śmiercią lub głębokimi ranami. Żołnierz spojrzał z lękiem w stronę, gdzie uciekła kobieta z dzieckiem. Stała nie opodal i spokojnie przyglądała się walce. Wydawało się, że dziecko, które trzymała w rękach, obudziło w niej jakąś niezwykłą siłę. Zza jej pleców wyłonił się koń Pinta. Dowódca chwiał się w siodle i zalany krwią trzymał w ręce napiętą kuszę. Gotów był zastrzelić każdego, kto ruszy w stronę kobiety i dziecka.
Koń Humana poślizgnął się, zarżał żałośnie i przysiadł na zadzie. Miecz jednego ze strażników wysunął się do przodu i niczym żądło ugodził olbrzyma w pierś. Kiedy Human runął wraz z wierzchowcem na ziemię, Idalgo zeskoczył ze swojego konia, a jego krótkie miecze zaczęły wykonywać niemalże niezauważalne dla oczu obroty. Czterej pozostali przy życiu strażnicy również zeskoczyli z siodeł i rzucili się na przygniecionego koniem olbrzyma.
Na nic jednak zdały się ich sztuczki i wyćwiczone latami pchnięcia. Trafili na mistrza, który potrafił wyprzedzać ich myśli i poruszał się o wiele szybciej. Łapacz schodził z linii uderzenia, blokował mieczami sztychy i rąbał nieomylnie w najbardziej odsłonięte miejsca. Pierwszego ze strażników przeciął na pół od głowy do pasa razem z czerwonym płaszczem, którego dwie części smętnie opadły w błoto. Drugiego nadział na jeden z mieczy, po czym zasłonił się jego ciałem przed atakiem trzeciego, niskiego i barczystego strażnika z blizną. Tamten nie spodziewał się takiej sztuczki i z półobrotu ugodził własnego towarzysza w plecy. Zanim zdążył wyciągnąć miecz, jego ręka przestała cokolwiek czuć. Zawisła na rękojeści miecza odcięta do łokcia. Strażnik skrzywił we wściekłym grymasie brzydką twarz i wyciągnął lewą ręką nóż. Sprawiał wrażenie całkowicie nieczułego na ból. Czwarty, ostatni z królewskiego oddziału, przedarł się bokiem do leżącego Humana, by zadać śmiertelne pchnięcie. Trochę się jednak spóźnił. Jego ramiona zastygły uniesione z mieczem do góry, ponieważ szabla olbrzyma obcięła mu nogi powyżej kostek. Ciało stało się nieposłuszne, a ręce utraciły dawną siłę. Padł tuż obok rannego Humana i próbował na leżąco dobić przeciwnika. Mimo bólu i przegranej walczył do końca. Nie zdążył wydobyć noża, ponieważ potężne kopnięcie łapacza odrzuciło go kilka metrów do tyłu. Ostatnie cięcia Idalga były szermierczym popisem. Miecze przecięły pierś strażnika z blizną idealnie obok siebie, po czym wykonały koło i po kolei, tnąc raz z jednej, raz z drugiej strony, wyryły na jego ciele krzyż. Na szyi oparły się na jedną krótką chwilę. Tylko po to, żeby cięciami otworzyć tętnice. Walka była skończona.
Idalgo wbił miecze w ziemię i podbiegł go Humana, przygniecionego przez rannego konia. Olbrzym umierał. Łapacz odsłonił mu pierś i zobaczył wąski otwór po pchnięciu miecza. Ostrożnie, starając się oszczędzić towarzyszowi bólu, wyciągnął go spod konia. Wydawało się, że nie dostrzega czołgającego się w ich stronę Maquiego i kobiety z dzieckiem na ręku.
– Tak źle? – W głosie łapacza czaiła się ledwie uchwytna nutka żalu. – Chyba nie będziesz tutaj umierał?
– Szkoda… – wykrztusił z trudem olbrzym. – Szkoda… Nie zdążyłem ci podziękować, łapaczu…
– Panie – odezwała się cicho kobieta. – Dzięki za wybawienie. Tamtego opatrzyłam. Przeżyje, ale krew z niego wyszła…
Idalgo nawet nie odwrócił głowy. Przyglądał się młodej twarzy Humana i chwytał nozdrzami powiew śmierci. Szła powoli, ale nieomylnie. Łapacz pochylił się do ucha olbrzyma i szepnął:
– Jesteś dobrym… mutantem, Human. Bardzo dobrym…
Oczy olbrzyma rozszerzyły się w ostatnim zdziwieniu. Idalgo uśmiechnął się i pozwolił mu widzieć swoją twarz.
– Tylko koty widzą tak dobrze w nocy… – wyjaśnił cicho.
Ręka olbrzyma podniosła się i oparła na ramieniu łapacza. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale śmierć była szybsza. Jego ciałem wstrząsnął silny dreszcz, po czym nagle zesztywniał. Głowa opadła na bok, a otwarte oczy straciły swój blask. Nie żył.
– Panie. – Kobieta była blisko. Uklękła przy łapaczu i dotknęła jego ręki. Jej oczy były załzawione. – On nie musiał umierać… On…
– Dziecko… – Z boku rozległ się słaby głos Maquiego. – Połóżcie na nim dziecko…
Łapacz spojrzał ze zdziwieniem na żołnierza. Kobieta również otworzyła oczy i mocniej, jakby z lękiem, przycisnęła dziecko do siebie. Maqui był bliski omdlenia. Jego rany nie były groźne, ale upływ krwi wyraźnie go wyczerpał. Z uporem, ciężko chwytając powietrze, powtarzał:
– Połóżcie na nim dziecko… Będzie żył… Tylko połóżcie na nim…
Zemdlał. Kobieta podała dziecko łapaczowi i ostrożnie pochyliła się nad żołnierzem. Wprawnie odszukała jego ranę, po czym oddarła część swojej mokrej sukienki. Powoli, z zaciśniętymi zębami, zaczęła opatrywać Humana. Idalgo wpatrywał się niepewnie w twarz dziecka i coraz bardziej przekonywał się, że uczestniczy w jakiejś tajemnicy. Czerwone, niezwykłe oczy dziecka spoglądały na niego ciekawie, a twarz wcale nie przypominała twarzy niemowlęcia. Kiedy łapacz położył dziecko na piersi nieżyjącego Humana, oczy te zrobiły się jeszcze bardziej czerwone, a całe ciało znieruchomiało. Idalgo miał wrażenie, że przenika go nieogarnione zimno. Po raz pierwszy przeszył go lęk. Dziki, nieokreślony i silny. Taki, przed którym nie można się obronić. Przychodził znikąd i odchodził nie wiadomo kiedy. Miał wrażenie, że przez chwilę dotykał śmierci. Instynkt, jak przez zasłonę, podpowiadał mu, że sam jest częścią tajemniczego misterium.
Palce Humana drgnęły. Łapacz o mało nie krzyknął. Setki razy zadawał śmierć, nigdy jednak nie widział, aby umarli ożywali. Tym razem działo się coś niezrozumiałego, coś, o czym legenda opowiadała tylko w tajemniczych zarysach. Dziecko posiadało siłę, o której ludzie od tysięcy lat mogli wyłącznie marzyć. Tantra, matka chłopca, była tak samo zdziwiona. Podniosła dziecko i przytuliła do piersi. Odeszła kilka kroków i zaczęła je karmić. Jej oczy błądziły jednak gdzieś daleko, tak jakby próbowała uspokoić myśli i o wszystkim zapomnieć. Od czasu do czasu przesuwała skrycie wzrok w stronę Idalga i wówczas malował się na jej twarzy wyraz niepewności i skupienia. Żylasty łapacz ze szponem orła wytatuowanym na skroni w dziwny sposób wydawał jej się bliski.
Human otworzył oczy i z wysiłkiem usiadł. Dotknął rany, która przypominała teraz świeżą bliznę.
– Co się stało? – szepnął niewyraźnie.
– Nie wiem – odpowiedział Idalgo. Wzrok kobiety zaniepokoił go jeszcze bardziej. – Ona też nie wie… Nikt nie wie. Może tylko…
– Dziecko, panie. – Maqui odzyskał przytomność i powoli wracał do sił. – To dziecko jest… inne.
– Nie żyłeś. Usiekli cię… – wyjaśnił najlepiej, jak potrafił, Idalgo. – Nie pamiętasz? – Łapacz ściszył głos. Przez moment wydawało mu się, że ktoś ich słucha. – Koń poślizgnął się i dostałeś sztych w piersi… mutancie…
Human drgnął. Podejrzliwie popatrzył na łapacza. Niczego nie rozumiał. Skąd tamten wiedział o jego tajemnicy i w jaki sposób udało mu się ocalić życie? Spojrzeniem odnalazł swoją szablę i powoli sięgnął po nią ręką.
– Powiedziałeś… mutancie? – zapytał bardzo cicho. Mimo to łapacz doskonale go usłyszał. Maqui ciężko oddychał i patrzył w niebo. Nadal świeciło słońce, a chmury wędrowały bokiem. Kobieta nie oglądała się. Karmiła dziecko, nucąc pod nosem jakąś kołysankę.
– Powiedziałem ci już, że tylko koty tak dobrze widzą w nocy – odparł szeptem Idalgo. – Cudów nie ma…
– Chyba są – przerwał mu olbrzym. – Mówiłeś, że było po mnie… – Zmienił temat.
– Dzieciak cię uratował – przytaknął łapacz. – Wystarczyło, że poleżał na tobie… Słyszałeś o legendzie? Ma przyjść czas wielkiej wojny. Czytacze gadali, że urodzi się ktoś całkiem inny, ktoś mocny jak samo życie…
– Jak to możliwe? – Human wstał i pokręcił z podziwem głową. Dotykał swojej rany, napinał mięśnie i patrzył w stronę dziecka. – A więc nie żyłem, tak? – Dopytywał się z niewyraźnym wyrazem twarzy.
– To pewne. Na tym się znam – potwierdził łapacz, drapiąc się w szpon orła na skroni. – Ducha wyzionąłeś i tyle. Gdybym sam tego nie widział, śmierdziałoby mi czarami na odległość. A ja w żadne czary nie wierzę. Śmierć jest śmierć i powrotu nie ma. A ty… wróciłeś…
Łapacz odwrócił się i ruszył obejrzeć ciała pozabijanych i rannych strażników. Po drodze schylał się i wyciągał z nich swoje noże. Ci, którzy przeżyli, patrzyli na niego zimno i mruczeli swoją bojową pieśń. Dowódca żołnierzy księcia Syriusa zbliżał się z wysiłkiem w ich stronę. Był blady i ledwie trzymał się na nogach. Idalgo schował ostatni nóż do pochwy i popatrzył na żołnierza nieufnym wzrokiem.
– Dzięki wam, panie, za pomoc – wykrztusił Pinto. – Widać grób nie był nam dzisiaj pisany. Wyście chyba nie stąd. Za dobrze bronią robicie… A strażnicy w czerwonych płaszczach z czarnymi znakami to nie byle ochłap. Jestem Pinto. Dowódca od księcia Syriusa. Jeśli wam po drodze, to zapraszamy. W zamku miejsce się znajdzie i gościna…
Łapacz pokiwał głową i obejrzał się na Humana. Olbrzym wybierał sobie właśnie konia. Sprawdzał nogi i zaglądał do pysków. Nawet siodło opukał i zajrzał do kieszeni. W końcu zadowolony wspiął się na jednego z wierzchowców i po raz pierwszy się uśmiechnął.
– Róbcie, co trzeba – zgodził się Idalgo. – Pojedziemy za wami. Marniście obaj… – Spojrzał na podnoszącego się Maquiego. – Dzieciaka trza przypilnować. Chociaż on mocny, to byle kto mógłby mu łeb jeszcze ukręcić. To pewne.
Tantra od dłuższej chwili nie spuszczała z łapacza oczu. Dziecko zasnęło, a ona poczuła się zmarznięta i samotna. Nigdy o legendzie nie słyszała, a tajemnicza moc dziecka przerażała ją. Czuła, że jej los także wymaga wielu wyjaśnień. Nie znała nawet ojca dziecka. Poczęła je w ciemnościach, w upale nocy i stygnącym piasku plaży. Najpierw poczuła zapach kadzidła, a potem otworzyła się na przeznaczenie. Kiedy brzuch zaczął jej rosnąć, zrozumiała, że stała się kobietą. Każda inna byłaby wyklęta i wygoniona ze wsi. Ona została. Była obca i innej krwi. Chłopi znaleźli ją przed laty w koszyku i przygarnęli. Zawsze jednak wołali, że nie jest z nich. Rosła jak jemioła, piękna i tajemnicza,
Może dlatego spojrzenie łapacza nie przerażało jej, a szpon wytatuowany na jego skroni wydawał się bliski. Uśmiechnęła się.
Human był jakiś inny. Obojętnie podchodził do rannych strażników i bez słowa dobijał ich cięciem swojej szabli. Pinto i Maqui odwrócili wzrok i w zamyśleniu żuli zimny, gotowany bób. Tantra zaledwie prześlizgnęła się spojrzeniem po zabijanych strażnikach, a uśmiech na jej twarzy nie zmienił się. Łapacz przyglądał się w milczeniu olbrzymowi i spokojnie palił fajkę. Nie reagował. Kiedy zbliżył się do Maquiego i Pinta, usłyszał niepewne pytanie:
– Panie… czy tak uchodzi?
Nie musiał odpowiadać. Human osobiście pojawił się przy nich i chowając szablę, wyjaśnił:
– Śmierć mi teraz zwyczajna. Ani dobra, ani zła. Dla jednych straszna, dla drugich warta byle pierdnięcia. Sprawa jest ważna. Trza chronić dziecko i nie oglądać się za siebie…
– Dorżnęliście ich jak barany… – Z gardła Pinta wydobyło się oskarżenie. – Trochę człekowi dziwnie, kiedy tak żołnierza patroszą…
– W naszych rękach nie byle co… – przerwał Human. – Dziecko życia, panie dowódco… Widać bogowie na nas zesłali łaskę. Parszywie się dzieje, że strażnicy w czerwonych płaszczach włóczą się po trakcie całymi bandami. Oj, kroi się coś niedobrego, panie dowódco, oj, kroi. Niezwyczajny to czas…
Idalgo pokiwał głową, jakby chciał wszystko potwierdzić. Zgasił fajkę i pokazał wzrokiem krzaki.
– Dla matki i dziecka trza zrobić nosze – powiedział zdecydowanie. – Dwa długie badyle muszą wystarczyć. W Sagdenii nazywają to travois. Przywiązuje się koniowi dwa badyle na karku, a z tyłu robi leże… Odsapnijcie trochę i ruszamy. Noc idzie, a droga do księcia daleka…
– Co z trupami, łapaczu? – odezwał się z niepokojem Maqui. – A i konie znaczne…
Nie musiał czekać na odpowiedź. Human zaczął właśnie ściągać ciała zabitych strażników w krzaki. Chwytał ich za nogi po dwóch i wlókł w największą gęstwinę. Kiedy lunął deszcz, wszyscy znajdowali się pod grubą warstwą gałęzi.
– Konie weźmiemy tak, jak stoją – zawołał olbrzym. – Nas mało, a ich dużo… Powiemy, że znalezione. – Zaśmiał się, wiążąc wierzchowce w długi szereg. Na niebie pojawiła się długa błyskawica i kilka sekund później rozległ się grzmot. Ulewa zrobiła się jeszcze gęściejsza, a pioruny raz po raz uderzały w pobliskie drzewa. Kilka z nich zapaliło się, rozkwitło płomieniem i szybko zgasło w strugach wody. Poruszali się wolno i ostrożnie. Kobieta z dzieckiem, osłaniając się przed deszczem aż trzema czerwonymi płaszczami zabitych strażników, jechała na noszach ciągniętych przez niskiego siwka. Dwaj ranni żołnierze księcia Syriusa posuwali się powoli na końcu grupy, zatrzymując się co pewien czas i uważnie nasłuchując. Wierzchowce królewskich strażników ciągnęły się posłusznie za koniem Pinta. Z przodu jechał Human. Olbrzym wpatrywał się w noc, pilnował tempa i doglądał noszy. Mimo że deszcz zelżał, nie zapalili pochodni i poruszali się w ciemnościach. Chmury zasłaniały księżyc, więc droga była niewidoczna i musieli zdać się na instynkt. Kilkadziesiąt kroków w przodzie jechał Idalgo. W razie napadu dawał im czas na ukrycie kobiety i dziecka. Nieraz czekał na nich, zamieniał kilka zdań z wycieńczonymi strażnikami i ponownie mszał do przodu. Po przejechaniu połowy drogi, kiedy do świtu pozostały jeszcze zaledwie dwie godziny jazdy, kobieta wyjrzała spod przemokniętych płaszczy i zawołała do jadącego najbliżej Maquiego:
– Musimy się ogrzać, panie. Dziecko ma dreszcze, a i ze mną nie jest najlepiej. Przemokliśmy. Zdałoby się stanąć w jakim zajeździe…
Żołnierz, który sam ledwie trzymał się w siodle, skinął głową i przyspieszył jazdę. Pinto nawet się nie odezwał. On również znajdował się na granicy wycieńczenia i gorączkowego letargu. W nocy temperatura obniżyła się, a padający deszcz stał się zimny i przenikający do kości. Mimo to obaj żołnierze trzymali się w siodle tak, jak ich nauczono. Byli wyprostowani, a jedna ręka zwisała luźno wzdłuż boku. W przypadku Pinta była to zdrowa lewa ręka. Konia prowadził nogami.
– Kobieta i dziecko muszą odpocząć. – Maqui zrównał się z Humanem i spojrzał w jego stronę. Olbrzym popatrzył na niego przenikliwie i mruknął, że zrozumiał. Uderzył konia piętami i z miejsca ruszył galopem. Tylko on mógł sobie na to pozwolić. W nocy widział nie gorzej niż w dzień. Kiedy zbliżył się do łapacza, tamten miał już gotową odpowiedź.
– Widzi mi się, że trza im wytchnienia – powiedział na powitanie.
– Gdzieś tutaj był zajazd. Księstwo zaczyna się od rozdroża, a zajazd jeszcze po stronie Kreporu…
– Cni mi się, że jako dzieciak byłem tu z cyrkiem… – wtrącił niepewnie Human. – Będzie z dziesięć lat, albo i więcej…
– Podła to była buda, a gospodarz drab i złodziej – stwierdził na wpół do siebie łapacz. – Chybaśmy się nie polubili…
– Granica blisko, czas inny, może nie pozna? – myślał głośno olbrzym. – A i książęcych możemy tam spotkać…
– Na pewno – zgodził się Idalgo. – Tak samo jak królewskich – dodał kwaśno. – Albo co gorszego…
Brwi Humana podniosły się ze zdziwieniem do góry. Zatrzymał konia i powiedział wyczekująco:
– Dziwnie gadasz…
– Słyszałeś o pellegrisach? – Pytanie łapacza zabrzmiało sucho.
– Różnie nasi gadali – odpowiedział bez przekonania olbrzym. – Podobno mordują w szale…
– Pellegrisi wierzą, że ich bogom jest za ciasno, i zabijają na ilość – wyjaśnił Idalgo. Za plecami słyszeli zbliżające się konie Maquiego i Pinta. – Wpadają nagle w szał i wyrzynają wszystkich, dopóki sami nie zostaną zabici. Szkolą się w walce w tłumie… Widziałeś kiedyś ich broń? Nie… Podobna do twojej. Tylko trochę krótsza i trzy razy szersza. Dobra do rąbania mięsa w jatce… Mają też długie kije…
– Boisz się, że ich spotkamy? – Teraz głos Humana brzmiał niemalże oficjalnie.
– Zły to czas i trza się pilnować – zakończył łapacz. – Szalonych nie brak, a w zajeździe tłoczno.
Kiedy zatrzymali się przed bramą zajazdu, do świtu pozostało tylko kilka chwil. Wrota były uchylone, a światło pochodni rozchodziło się po dziedzińcu. Stało tam kilkanaście koni i trzy powozy. Nad wejściem do zajazdu paliła się lampa naftowa, a przez małe okna wydostawały się na zewnątrz smugi żółtego światła. Z wnętrza dolatywały pijackie okrzyki i śpiewy. Wokoło unosił się zapach pieczonego mięsa i dymu z komina.
Idalgo podszedł do koni i sprawdził je. Niektóre należały do królewskich strażników. Rozpoznawał siodła i rasy Pandabu, Sagdenii, Ougi i królestwa Kreporu. Były nawet dwa wierzchowce wyhodowane w Lasach Orchy, na rozległych polanach pośród tysiącletnich drzew. Miały wychudłe boki i nerwowo strzygły uszami. Powozy należały do przewoźników. Mocne, wielokrotnie reperowane, ze śladami strzał z tyłu i po bokach, na gumowych obręczach, ze zdobionymi drzwiami i wysoko zawieszonym siedzeniem dla woźnicy, przypominały zimne i surowe z wyglądu chaty samotnych myśliwych. Human przywiązał konie na dziedzińcu i pomógł kobiecie wstać. Maqui i Pinto na sztywnych nogach podążyli za nimi do drzwi zajazdu. W chwili gdy otwierali drzwi, noc zgasła i ukazało się światło dnia. Deszcz przestał padać.